piątek, 18 grudnia 2020

W Imię .... - reż. M. Szumowska

 
Niestety, film zdecydowanie słabszy od poprzednich dokonań pani reżyser. Najwyżej sobie cenię "33 sceny z życia". Nie będę się wielce rozpisywać, bo emocje już dawno wybrzmiały, opowiem tylko o kilku scenach, które mnie urzekły.

Na przykład ta, gdy Adam, czyli ksiądz (A. Chyra) i Szczepan, wiejski chłopak (M. Kościukiewicz) ganiają po polu kukurydzy - sama w sobie świetna, takie zaintonowanie ludzkiej zwierzęcości, upewnienie się w swoich popędach i radość jaką można z tego faktu odczuć. Może i dobrze, że była niedokończona, ja bym jednak ją pociągnęła dalej, bo udało się zbudować świetne napięcie i nagle ... wielkie nic, a byłaby bardziej fascynująca, ekscytująca a i dla samych bohaterów bezpieczniejsza, gdyby ją jednak jakoś stosownie wykończono. No bo przecież, przyznajcie - uprawianie seksu przez mężczyzn, czy choćby tylko przytulanie się w samochodzie, na poboczu publicznej drogi,  z czym mamy do czynienia kilka scen dalej jest o wiele bardziej ryzykowne, wręcz grozi śmiercią lub kalectwem. No, ewentualnie... w przypadku księdza zsyłką na jeszcze głębszą prowincję. Pole dojrzałej kukurydzy, szczególnie dla facetów, wydaje się o ileż bardziej bezpieczne, choć oczywiście nie tak komfortowe, jak samochodowe fotele.

Genialna była sekwencja upijania się Adama, a taniec z portretem papieża(niestety, nie był to Jan Paweł II) - boski. Piękny symbol umęczenia księży celibatem i tym obsesyjnym sztucznym wyjaławianiem ich z seksualności. Tak jakby życie w celibacie było mniej absorbujące od życia w miłości i partnerstwie. Przecież ci niewyżyci, za przeproszeniem, księża o niczym innym nie myślą tylko o seksie, jak zresztą każdy przeciętny człowiek, podobno. Byliby żonaci - problem mieliby, choćby po części, z głowy. Wiadomo, w przypadku miłości homoseksualnej sprawa się komplikuje bardziej, ale trudno, geje w cywilu też nie mają lekko.

Ważna, choć mocno łopatologiczna, jest  rozmowa Adama z siostrą ("nie jestem pedofilem tylko pedałem", "człowiek potrzebuje się przytulić do drugiego człowieka). Ale dobrze, że ona jest, i może dobrze, że taka prosta i czytelna, bo jestem przekonana, że co najmniej 70 % społeczeństwa myli pedofila z pedałem (na szczęście termin "podolog" nie jest jeszcze dość rozpowszechniony, bo ludzie by całkiem pogłupieli).

Co by tu jeszcze pochwalić? Wiadomo - Chyra, jak zawsze na poziomie, Simlat także; bardzo ciekawy, Schuchardt (apeluję o zmianę nazwiska, żartuję, ale ono jest takie trudne) - przyciągająca oko uroda. Maja Ostaszewska - jako uwodząca księdza znudzona mężatka, poprawna. Epizod O. Łukaszewicza - świetny - ta emanująca fałszem mowa biskupa. Kościukiewicz - hm, nie mam jakichś wielkich słów zachwytu, zrobił dobrze co mu kazano, podejrzewam, że trochę podcięto mu tu skrzydła. Są dwie, trzy sceny homoerotyczne, owszem, nawet nagie, ale takie jakieś bez wyrazu (ach, to pole kukurydzy! To by było coś!) czasem warto pamiętać, że czym mniej widać, tym widać więcej.

 Jak wiemy, albo jak nam usiłowano wmówić, film jest o samotności księdza, jego wyobcowaniu, ale nie oszukujmy się, dlaczego on jest samotny i wyobcowany, a przez to nieszczęśliwy i unieszczęśliwiający innych? Bo mu nie wolno założyć rodziny, nie wolno mu kochać nikogo oprócz Jezusa (uwaga! Jezus to facet!?), nie wolno mu mieć legalnych dzieci, nie wolno mu być spełnionym w każdym aspekcie człowiekiem, mężczyzną i ojcem (ale gdy grzeszy - wtedy się go tłumaczy, że, no jak!  przecież ksiądz to też człowiek, ale jako pośrednik między bogiem a wierzącym jest nadczłowiekiem), a jeśli mu się tego zachce (być mężczyzną), musi się kryć, albo w polu wysokiej kukurydzy, albo w klasztorze - scena wieńcząca film - samo sedno.

 Dźwięk, jak zwykle w polskim filmie, beznadziejny, słyszalność i zrozumienie tekstów wypowiadanych przez młodych amatorów aktorów prawie zerowa. Dźwięk, niedorobiony, makabryczny, to naczelna techniczna wada polskiego kina. Wynika z braku wykształcenia dźwiękowców, czy z mizernego sprzętu? Czy z braku porządnych lekcji dykcji? 

 Podsumowując - nie jest źle, ale mogło być zdecydowanie lepiej, no właśnie - mogło bardziej zdecydowanie i odważniej, dramatyczniej, bo film wielce nie zaskakuje, ani wielce nie porusza, obrazuje to o czym i tak wiemy, albo czego się domyślamy, a na tle bezczelności kościoła jest zbyt subtelny i mało określony, jego intencje są rozmyte, a może ich wcale nie ma. Ale chwała pani Małgośce, że go zrobiła. Wreszcie, ktoś, oczywiście - kobieta!,  przetarła szlaki dla tematu "świętej krowy"(olaboga! ksiądz - jest sexy! a czasem nawet gej!), bo żaden reżyser-facet jakoś się jeszcze na ten temat nie skusił. Był kiedyś taki pan Markiz de Sade, którego jedną z książek z mnichami w roli głównej, nie pamiętam już tytułu, czytałam kiedyś, kiedyś będąc niewinną dziewczyną, w poczuciu, że jest ona wytworem jego perwersyjnej fantazji. Jak się okazuje, nawet kilka wieków po nim, życie często prześciga fikcję (ot, weźmy chociaż obrazki z polskie misji chrześcijańskiej na pogańskiej kiedyś Dominikanie).

 To co wyżej, napisałam dość dawno (2014 rok).  "W imię..." kupiłam na DVD, bo przecież wiadomo było, że w naszym kraju na ekranach kin ten tytuł nie pociągnie długo, jeśli w ogóle, a tym bardziej na ekranach telewizorów w naszych domach. Później chciałam tę płytkę przekazać koleżance, niestety, odmówiła twierdząc, że o „takich” rzeczach woli nie wiedzieć. Typowe, prawda? Nie widzę, nie słyszę, nie mówię i wszystko jest super.