czwartek, 3 marca 2005

Gra Ripleya

Z czystym sumieniem mogę polecic "Grę Ripleya" lubiącym filmy z zagadką. Tym razem, nie mamy tu zagadki typu „kto zabił”, a raczej „jak skończy ten, który zabił”. I mimo to ogląda się to za zaciekawieniem, momentami nawet z rozbawieniem.
A tak w ogóle to jest film niemal jednego aktora – Johna Malkovicha. Zaczynam odzyskiwać wiarę i uwielbienie dla tego aktora, jakie kiedyś do niego żywiłam. Świetnie zbudował postać cynicznego, aczkolwiek nie pozbawionego sporej wrażliwości, głównie jeśli chodzi sztukę, broń Boże o ludzi, Amerykanina wydającego spore pieniądze i zamieszkalego we Włoszech.
Wszak pamiętamy – pana Ripleya i jego drogę do majatku na ziemi włoskiej. Nic się od tamtej pory nie zmienił. Jest tylko może jeszcze bardziej bez skrupułów , ma jeszcze bardziej zimną krew, a do tego jest jeszcze szalenie i bez zahamowań dowcipny.
I tak oto lubimy tego nowobogackiego drania, kochającego swoją żonę - utalentowaną artystkę, antyki, kwiaty, swoją starą choć przebudowaną po nowemu willę, no i przede wszystkim kochającego prowadzić niebezpieczne gry ze swoimi przeciwnikami. Lubimy go – bo jednak gdzieś tam tkwią w nim resztki człowieczeństwa – ma honor, nie szafuje nadarmo ludzkim życiem, ma umiar w gromadzeniu pieniędzy, nie jest chciwy, "zarabia" tyle ile mu potrzeba, by zaspokoić wymagania swojej artystycznej duszy. Jego przeciwnikiem jest Jonathan (Dougray Scott – też wart odnotowania) – schorowany Włoch, momentami mazgaj, biedny, tzn. niebogaty, delikatny konserwator i oprawiacz obrazów. Taki niby niepozorny, ale jednak postawiony w sytuacji bez wyjscia potrafi wziąć się w garść i pokazać, że stać go na zdecydowanie męskie odruchy. Między tymi dwoma – Tomem Ripleyem i Johnatanem z biegiem akcji zawiazuje się swoista więź, którą trudno będzie im przerwać, ba - ze strony Jonathana, o dziwo, nawet nie będzie takiej chęci.

Nie chcę tu więcej opowiadac o akcji filmu, bo wiadomo, że nie o to chodzi w rekomendacji. Krótko jeszcze raz powtórzę – film się oglada bardzo dobrze, mimo, a może właśnie dlatego, ze brak tu fajerwerków typowych dla filmów sensacji. No tak, jakby nie było, scenariusz oparty jest na książce mistrzyni kryminałów w starym dobrym stylu – Patricii Higsmith. Kryminałów, w których równie ważne jak zbrodnie, są przemiany psychologoiczne bohaterów, którzy je popełniaja. Momenty napięcia, owszem, również bywają, ale dla mnie bardziej cenne od nich są kapitalne dialogi. Te z udziałem Malkovicha – znowu pokazał, ze jest cudownym aktorem dramatycznym, z zacięciem komediowym, tym bardziej godnym podziwu, że komizm buduje na kamiennym wyrazie twarzy. Poza tym – muzyka- Ennio Morricone, i zdjęcia – w toscańskich plenerach.
Pieknie pomyslane – ten film to uczta dla oka, ucha i w dodatku z dreszczykiem na plecach.