niedziela, 26 lutego 2012

Wstyd - reż. Steve McQueen

Wyolbrzymiony wstyd z powodu jakiejś  naszej niedoskonałości, jaką odczuwamy, może być toksyczny, może hamować, zaburzać nasze funkcjonowanie w społeczeństwie, rodzić poczucie izolacji, wyobcowania, prowadzić do całkowitego osamotnienia. Można wpaść w zaklęty krąg – uzależnienia z powodu  wstydu,  a później wstyd z powodu tego, co robimy będąc uzależnionym (alkohol, objadanie się, narkotyki, hazard, seks itd.) uzależnia coraz bardziej. I tak w koło, aż do znienawidzenia samego siebie,  a wtedy już jedynym wyjściem z tego kręgu wydaje się być  samozagłada.  Do czego właśnie dąży dwójka filmowych bohaterów, rodzeństwo,  Brandon i  jego słodka siostrzyczka Sissy. On wierząc, że orgazm jest dobry na wszystko, popada w seksoholizm. Ona chorobliwie  poszukuje miłości, dokonując, pomiędzy kolejnymi zerwania z nią przez przygodnych partnerów,  samookaleczeń i aktów samobójczych.

Tak naprawdę nie wiemy nic bliższego o tej parze.  „Nie jesteśmy źli, pochodzimy tylko ze złych miejsc” – tymi słowami siostra pociesza brata, gdy ten wyrzuca ją ze swego domu (do którego wtargnęła wbrew jego woli), bo nakryła go na samozaspokojaniu się. Możemy się domyślać, że ich dzieciństwo nie było łatwe, ale nic poza tym.   Najlepiej znamy ich imiona – Brandon,  który jak twierdzi reżyser w jednym z wywiadów,  imię zawdzięcza Marlonowi Brando, grającemu  główną, legendarną już rolę, w skandalizującym 40 lat temu  „Ostatnim tangu w Paryżu".  Bratnie dusze, jeśli chodzi o zatracenie się w seksie. Jednak przyczyny i techniki zatracenia się obu panów różnią się nieco.  XXI wiecznemu Brandonowi jakże jest łatwiej, zalewająca naszą codzienność pornografia, dostępna na wyciągnięcie ręki (nie tylko dla dorosłych),  internet i cyberseks, rozluźnienie obyczajów, dostarczają zaspokojenie na pstrykniecie palcem. Zgnębiony Amerykanin, błąkający się po Paryżu, musi włożyć zdecydowanie więcej wysiłku i własnej twórczej inwencji, by znaleźć ukojenie w seksie.

 Brandon z Nowego Jorku to mężczyzna, któremu nic na pozór nie brakuje do szczęścia – jest przystojny, zdrowy, jeszcze młody i bogaty. Na dodatek emanuje urokiem, który sprawia, że każda dziewczynę może mieć na kiwniecie palcem, z czego zresztą skwapliwie korzysta.
Sissy, to piękna blondynka o słodkim głosie, śpiewająca po knajpach, która pewnego wieczoru swą interpretacją piosenki „New York, New York"  z filmu o tym samym tytule (M. Scorsese) doprowadza brata do łez.
Steve McQueen,  nie dba o to, żebyśmy się z nimi  zżyli, polubili ich czy znienawidzili.  Nie. Mamy ich  obserwować chłodnym okiem, może czasem coś poczuć i zastanowić się nad tym co to jest, czy aby nie święte oburzenie,  a może obojętność, może ciekawość, zastanowienie, może współczucie, albo współodczucie, zrozumienie, obrzydzenie, strach,  zgorszenie, a może wstyd?  Brandon z ekranu może być jedenym z wielu przechodniów jakich mijamy codziennie na ulicy. Tu chciałabym pochwalić za świetny kostium w jaki ubierano Fassbendera na planie – kompletnie kryjący, szary  nie wyróżniający go w żaden sposób.  Szara marynarka, szare spodnie, szary szetlandowy sweter, wszystko w świetnym gatunku i doskonałym kroju (stać go na to). Jedynie wełniany gruby szalik okręcony wokół szyi nadaje mu jakiś koloryt,  rys indywidualności, a jednocześnie... to opatulenie może dawać mu poczucie jeszcze większego schowania się  do środka, swego wnętrza.   W mieszkaniu zrzuca z siebie wszystko i porusza się w bieliźnie, albo nago, tym bardziej, że przychodzi tu raczej tylko na szybkie cybser/seks/randki i na spanie.

Ale jego codzienne rytuały zostają zaburzone, gdy niespodziewanie wprowadza się do niego siostra. Jest wtedy w rozpaczy, czuje się zagrożony, obserwowany, kontrolowany, wstydzi się swych obyczajów, które przez siostrę zostają odkryte. Nie potrafi z nią rozmawiać,  zwierzyć się, mimo jej wielkiej przychylności i otwartości, ucieka ze swego domu,  przyobleka jeszcze bardziej maskujący strój (dresowe spodnie, bluza z kapturem) i wyrusza do najpodlejszych dzielnic Nowego Jorku, chcąc jak to zwykle, odreagować, znaleźć pocieszenie, a może zatracenie, w jednym wielkim orgaźmie.  Próbuje rzeczy które były mu do tej pory obce (seks homoseksualny). Mamy wrażenie, jakby zstąpił do piekła.  Czerwona pulsująca kolorystyka przybytków cielesnych rozkoszy, ma przywodzić takie skojarzenia – nieustająca grzeszna przyjemność i nieustające cierpienie.  Bo czymże jest seks bez drgnień serca, bez miłości? Jest tylko zaspokojeniem pożądania,  nie bez racji byłoby dodanie przymiotnika „zwierzęcego”, zaspokojeniem wyrzutów sumienia, rekompensatą albo nawet zemstą  za jakieś  doznane krzywdy (może czasem urojone). Taki seks na pewno nie jest ukojeniem. Co najlepiej widzimy patrząc na twarz Brandona podczas kolejnej  seksualnej orgii.  Jego rysy nie są wygładzone, twarz nie jest piękna, jest  pełna napięcia, wykrzywiona grymasem bólu i nienawiści na przemian. Taki seks, mechaniczny, orgiastyczny, obliczony tylko na orgazm, a nie na miłosne połączenie, działa tylko na moment,  jest jak tabletka przeciwibólowa o szybkim działaniu, na dłuższą metę uzależnia i niszczy,

A przecież Brandon jest zdolny do miłości i autentycznych uniesień . Ech, gdybyż tylko nie ten WSTYD! Gdyby potrafił go olać. Mamy tego dowody w dwóch scenach, gdy wzrusza się słuchając śpiewajacej siostry i w drugiej, gdy nawiązuje bliższą znajomość z koleżanką z pracy, z piekną ciemnoskórą Marianne.  Marianne jest gotowa na dłuższy zaangażowany z nim związek. W odróżnieniu od Brandona lubi siebie, taką jaka jest, tu i teraz.  I wszystko mogłoby się może i dobrze ułożyć, wyglądała na mądrą kobietę, gdyby tylko nie ten WSTYD, który znowu zawładnął Brandonem, tym razem z powodu jego niemocy. O paradoksie i  złośliwości fizjologii męskiej! Dlaczego byłaś tak okrutna. Zamiast mu pomóc,  popchnęłaś Brandona, znowu, na drogę zatracenia. A miłość była tak blisko....


No właśnie, czy dlatego mężczyźni tak bardzo boją się, bo wstydzą, rozmawiać o swoich uczuciach i emocjach? Co jest zauważalne na każdym kroku, w internecie czy w realnym życiu (te twarde, cyniczne,brutalne męskie rozmowy). Boją się oceny, opinii, kontroli, słabości? Może dlatego, uciekając ze strachu, od głębszych i długotrwałych związków, są głównymi, masowymi klientami wszelkich usług pornograficznych czy seksualnych.  Szukając gorączkowo bliskości znajdując jej erzac jedynie w bliskości ciał, a konkretnie okolic płciowych, bez krzty erotyki czy drgnień serca.  Pornografia i prostytutka profesjonalistka jest bezpieczna, bezkrytyczna, na każde zawołanie, bez zbędnych ceregieli, zaspokajająca  wg aktulanych potrzeb i z pełną ich akceptacją . Niestety, cały ten pornograficzny „dobrobyt” nie eliminuje u klientów potrzeby miłości,  tęsknoty za bliskością, lecz potęgują jeszcze bardziej strach przed prawdziwymi uczuciami i zaangażowaniem, bo te niosą wstyd przed  obnażeniem  słabości, słabości określanych jakże niesłusznie, od wczesnej młodości przez modele wychowania, stereotypy kulturowe, głupie obyczaje (to słynne „chłopaki nie płaczą” na przykład, czy tyczące magicznej długości penisa, albo jak najwcześniejszej inicjacji seksualnej).
 Bo przecież łez wzruszenia, jakie pojawiają się w oczach Brandona podczas występu siostry Sissy, nikt rozsądny, a już na pewno nie kobieta, nie potraktuje jako powód do wstydu. Gdyby Brandon zdobył się na zatrzymanie Marianne po nieudanym pierwszym zbliżeniu, spojrzał odważnie w jej zatroskaną twarz, porozmawiał z nią, może  byłby to pierwszy krok do wyzwolenia?  Ale on wybrał najkrótszą i najprostszą drogę – ostry seks z prostytutką na szybie okna pokoju hotelowego. Taki sam,  jaki wcześniej podpatrzył podczas nocnego spaceru – jakże poczuł się wtedy zadziwiony, zafascynowany  – tego jeszcze nie próbował. No to spróbował. Czy to nie smutne? O ileż łatwiej żyło by się niektórym panom, gdyby nie czuli przymusu bycia na każdym kroku herosami zdolnym do podboju całego świata na czele z całym jego żeńskim gatunkiem.

 Ciekawym zabiegiem formalnym, mającym znaczenie w ocenie czy raczej obserwacji Brandona, jest taka sam scena - klamra, otwierająca i zamykająca „Wstyd”.  Metro, Brandon i młoda ładna blondynka (Lucy Walters – może warto zapamietać to nazwisko?) wymieniają przez całą drogę spojrzenia, widać, jak narasta nich napięcie seksualne. Finał sceny otwierającej znamy, a zamykającej film nie... Otrzymujemy pewne sugestie, ale to my sami wymyślimy jej zakończenie, określając w ten sposób  wybór życiowy Brandona, sposób  zagospodarowania jego sił witalnych, czy przetrwoni to co mu z nich jeszcze zostało, na tysiącach mechanicznych orgazmów, czy ofiaruje te siły i całego siebie,  pozbywając się wcześniej wstydu, strachu i samoobrzydzenia, ukochanej kobiecie.

 Co tu dużo gadać, film bardzo dobry, choć, jak dla mnie, od pierwszego „Głodu” McQueena nie lepszy.  Obraz tamtego głodu,  jego plastyka, zaskakujaca estetyzacja fizjologii równie „wstydliwej’ (kwestia umowna – co dla kogo jest wstydem), jak głód seksu i uczuć,  czy umierania (bo tu i tu Fassbender kona powolną śmiercią z jakiegoś głodu), ujęła mnie, a może właśnie zaskoczyła,  bardziej.
 Fassbender oczywiście doskonały, odważnie realizujący  renesansową maksymę „nic co ludzkie nie jest nam obce”. Ale bez przesady, nie ma gorszących scen, niczego czego byśmy wcześniej już na ekranie, albo na obrazkach (także z podręczników), czy w życiu,  nie widzieli.  Żadnego skandalu, nie obawiajcie się, gdzież tam „Wstydowi” do „Ostatniego tanga w Paryżu”. Owszem, ten film opowiada o niszczącej sile uzależnienia  od pornografii, jak zresztą każdego uzależnienia, ale nie jest filmem pornograficznym, czy ocierającym się o pornografię,  jakby to niektórzy spece od reklamy sobie życzyli. Można by jeszcze wiele o zdjęciach, ujęciach, kolorystyce, muzyce, grze pozostałych aktorów, klimacie, ale o tym przekonajcie się sami.

Nie wstydzić się, oglądać!

sobota, 18 lutego 2012

Spadkobiercy - A. Payne

Było jak na przyjęciu rodzinnym , miło  - hawajskie widoczki + uroda ładnie starzejącego się Clooney’a robią swoje; może trochę nudnawo –  okrzyk ulgi „ uff, jak dobrze, że się skończyło” i pytanie mu towarzyszące „ ale tak właściwie to o co chodzi, po co żeśmy się spotkali?”  Acha, Matt King (Goerge Clooney) jutro odłącza żonę (Elizabeth) od urządzeń podtrzymujących ją przy życiu. Bidulka po wypadku na motorówce leży w śpiączce,  lekarze nie dają nadziei na jej obudzenie, a jeśli taki cud by się zdarzył, to i tak będzie kompletnie sparaliżowana. Na szczęście, dla niej samej i rodziny, Elizabeth spisała swoją wolę eutanazji na taki przypadek. I tego prawa, oprócz krajobrazów, można także pozazdrościć Hawajczykom. Ważki temat, ale za mało, jak dla mnie, emocji. No tak, przecież tu problemem nie jest eutanazja! 

Problem leży w odejściu żony i matki (dwie córki w trudnym wieku dorastania, każdy na innym etapie), a jeszcze bardziej w bałaganie jaki po sobie zostawiła.  Matt, jej mąż to prawdziwy gość,  uznany na wyspie prawnik, pochodzący z rodziny pierwszych białych osadników na Hawajach.  Jak się można domyśleć wiecznie zapracowany.  A więc cały bagaż prowadzenia domu, wychowywania dzieci – co najważniejsze, spoczywał na Elizabeth. Ale od czego są pieniądze? Od ułatwiania sobie życia. Starszą krnąbrną córkę, można wysłać do tzw. porządnej szkoły z internatem, a młodszą oddać na wychowanie internetowi.  A samej, by zabić pustkę i monotonię egzystencji (tak, tak, na Hawajach życie też może być nudne), rzucić się w wir spotkań towarzyskich, sportów wodnych (w końcu mieszka się na tych Hawajach!) i romansowi.  Obawiam się, że dla Matta większym gromem z nieba nie był wypadek żony, a jej zdrada, o której dowiedział się, oczywiście, jako ostatni, na dodatek z ust własnej córki. 
Lecz trzeba przyznać, że ten policzek zniósł doskonale i z klasą godną jego wielkich i bogatych przodków, po których prawdopodobnie odziedziczył powściągliwość i poczucie honoru. Co prawda, nie omieszkał wyśledzić, któż to zawładnął sercem jego połowicy. Z dużą pomocą córek ustalił jego tożsamość i miejsce zamieszkania. Nie będę zdradzała więcej szczegółów owej afery i tych mało ekscytujących poszukiwań, łudźcie się potencjalni widzowie, że dostarczą wam one, dużych wrażeń.

Bardziej skupię się na relacjach rodzinnych, tych, których opuszcza śpiąca w szpitalu Elizabeth.  Są one typowe. Oto oddany po uszy swej pracy zawodowej ojciec odkrywa z rozczarowaniem, że nie jest on dla swych córek specjalnym autorytetem.  Nie dosyć, że dziewczynki klną i opowiadają sprośności w jego obecności, to starsza Alex (świetna Shailene Woodley ), nie czuje się przy nim bezpiecznie, wzywa na pomoc swego kolegę Sida, który teraz będzie jakby przyszywanym członkiem rodziny. Sid (Nick Krause) to bardzo ciekawa postać, niczym młody mentor wypunktowuje wszystkie potknięcia Matta, zbijając go z tropu i umniejszając jego pewność siebie, jako dorosłego.

Nie jest  dla dzieci żadnym autorytetem  także  ich matka, zajęta mocno urozmaicaniem swego nudnego życia .  Wypadek, coma,  jest   chyba pierwszą okazją do szczerej rozmowy (! - to jest właśnie Payne) między nimi, a raczej szczerego do bólu monologu ( nie ma z nią przecież żadnego kontaktu). A monolog  ów polega na wykrzyczeniu wszystkich pretensji i wszystkich zaniedbań, jakie dzieci czuły z jej strony.

Smutnym jest, że matka musiała zaniemówić (żal, że na zawsze), by rodzina choć na chwilę poczuła się scalona (niestety, nie cała, ojciec Elizabeth nie spuszcza z tonu nawet przy jej łożu śmierci i nadal nie znajduje żadnej nici porozumienia z zięciem), jak kiedyś wyspy archipelagu Hawajskiego. Lecz czy na zawsze, albo choć na długo? Każda wyspa jest odłamem jakiejś całości, jak ludzie.   Ostatnia scena, jaką uraczył nas reżyser, każe nam w to wątpić. Choć może nie wszyscy poczują zwątpienie, niektórzy wręcz przeciwnie, stwierdzą z satysfakcją, że oto, rodzina Kingów, choć umniejszona, ale wreszcie razem.  No fajnie, ale ten telewizor to mogliby wyłączyć.:)

piątek, 10 lutego 2012

Róża - reż. W. Smarzowski

Jeśli chcielibyście dowiedzieć się czegoś o Mazurach i Mazurkach, nie liczcie na film Smarzowskiego „Róża z Mazur”. Tak brzmiał pierwotny tytuł filmu, ale reżyser zrezygnował z drugiej części, tak jakby czuł, że Mazury niewiele tu mają do rzeczy. Gwałty są przypisane każdej ziemi ogarniętej wojną i wojennym bezprawiem. Ba, bywa, że są częścią strategii wojennej służącej wynarodowieniu pewnych nacji, tak jak na Bałkanach, gdzie Serbowie metodycznie gwałcili bośniackie muzułmanki, by te rodziły serbskie pacholęta.  Gwałty bywają wliczone w poczet łupów wojennych, mają być nagrodą dla jurnych chłopaków, za ich pot i krew na polach bitewnych. Chociaż ostatnio już coś się ruszyło w tym temacie i zaliczono je do zbrodni wojennych,  ciekawe ile skazanych doczekają skrzywdzone kobiety. Kobietami nikt się specjalnie nie przejmuje w czasach pokoju, a  co dopiero w czasach usankcjonowanego bezprawia, czy w czasach, gdy owo prawo rodzi się w wielkich bólach. Tak więc gwałty podjudzonych wojenką mężczyzn na bogu ducha winnych kobietach, nie są żadnym objawieniem.  Nowością natomiast w w filmie Smarzowskiego jest ich nagromadzenie i sposób pokazania. Smarzowski nie oddaje się im długimi kadrami, lecz tak jak na gwałt przystało pokazuje je wieloma skomasowanymi bardzo krótkimi ujęciami (dobry montaż), zbliżeniami, ogromną rolę odgrywa dźwięk, głównie krzyk.  Częstotliwość gwałcenia dochodzi do takiego progu, że w pewnej chwili znieczula  - co za dużo, to niezdrowo.  I o zgrozo,  są sceny, kiedy Smarzowski osiąga w swym tragizmie efekt niemal komiczny, nie wiem czy zamierzony, czy po prostu tak się w tym gwałceniu rozochocił, stracił orientację i wyczucie smaku.  Że przywołam tu scenę taśmowych gwałtów w mazurskim miasteczku. Tak, gwałcenie na akord!  Tego jeszcze w kinie nie było. Kobiety leżą równo w rządku, na nich ruscy żołdacy, a za nimi przytupując ze zniecierpliwienia czeka kolejny  rządek ruskiego chłopa żądny harców na polsko-mazurskich kobietach. Po tych "wspaniałościach"  zostajemy natychmiast poprowadzeni kamerą na wielgachną piłę ręczną, która rżnie (rękami Tadeusza i córki Róży) wielki pień drzewny. „Wielkie rżnięcie na Mazurach”? Ludzie, tak się nie robi, zero subtelności!
A już szczytem niesmaku było znęcanie się (reżysera) nad Różą, jako chorą na raka macicy.  Najpierw musieliśmy słuchać jej krzyku jako poniewieranej, a gdy już miała przy sobie męskie, tadeuszowe ramię do obrony, to Smarzowski zesłał na nią chorobę, i znowu wyła z bólu (też trochę za dużo scen ginekologicznych było).  Szkoda, że tak wytrawny reżyser za jakiego uchodzi, nie wpadł  na pomysł, że najgłośniej krzyczy cisza.
Nagromadzenie ohydy z jednej strony (Ruscy plus Polacy komuniści plus polscy repatrianci – prości ale podli), a z drugiej bezgraniczna słodycz, delikatność, dobroć  i szlachetność ze strony żołnierza AK. Propagandzie prostej jak cep, kiedyś prosowieckiej, teraz antysowieckiej mówię NIE!

Należę do widzów, którzy nie podniecają się filmami Wojtka (nie Wojciecha, tylko Wojtka, swojaka takiego)  Smarzowskiego. Wyczuwam w tym facecie fałsz i spektakularność. Nie czuję, że jego filmy są robione od serca.  Wręcz odwrotnie, on doskonale kalkuluje, jak trafić do serca młodych (i nie tylko) Polaków. A co zrobić, żeby polskiego widza zszokować, wstrząsnąć nim i mu się przypodobać? No tak, najlepiej rozbawić, i postraszyć zarazem, brudnym, zapyziałym PRL-em – polska wiocha się do tego najlepiej nadaje („Dom zły”).  A zezwierzęcony Rusek, żeby nie powiedzieć wprost świnia, to dopiero jest to („Róża”)!  A jeśli na okrasę dodać dwóch, trzech wrednych Polaczków zaprzedanych systemowi, to już jest super. A w opozycji do nich dobry żołnierz AK, który nie wiedzieć jakim sposobem otrzymał misję od umierającego żołnierza Wehrmachtu dostarczenia jego żonie Mazurce Róży zdjęcia i obrączki. I co najlepsze, mimo, że Niemcy zgwałcili i zabili  Tadeuszowi (bo na imię temu żołnierzowi AK tak właśnie było) żonę na ruinach powstańczej Warszawy (a jakże), on nie znając uczucia zemsty czy złości oraz żalu, przemierza setki kilometrów pieszo by spotkać się z Różą. Po czym roztacza nad nią opiekuńcze skrzydła niczym prawdziwy anioł, cierpliwie liżąc jej wojenne rany.  Jest jedynym człowiekiem, oprócz pastora (to jedna z nauk, o protestanckim wyznaniu Mazurów, oprócz tego, że Mazurzy to nie byli ani Polacy ani Niemcy, jaka wypływa z filmu), który traktuje ją jak człowieka, nawet nie jak kobietę, a po prostu człowieka. Chciałabym zakrzyknąć „jakie to piękne”! Ale nie mogę, nie ufam, nie wierzę. A już tym bardziej zwątpiłam, gdy nastąpiła druga część filmu, ta po śmierci Róży (chyba nie zdradzam żadnej tajemnicy, rak w takich czasach i warunkach musiał skończyć się śmiercią). Toż to prawdziwy epos na cześć pana Tadeusza. W końcu dopadają go esbecy, wtrącają do więzienia, katują po wielokroć, niczym kiedyś gwałcono Różę. Chcą przekabacić go na komucha. Oczywiście bez powodzenia. Tadeusz nie poddaje się,  na szczęście wychodzi żywy i znowu wędruje setki kilometrów w kierunku Mazur...  Miałam wrażenie, że Smarzowski, zdradził Różę dla Tadeusza. Bo oto, historia  Róży z Mazur przekształca się w hagiografię  Pana Tadeusza z Polski. Nie wiem, czy to kpina, czy jakaś niezręczność. Takiej filmowej propagandy nie powstydziliby się najlepsi jej mistrzowie  komuny.  A my jeszcze ciągle zaśmiewamy się po pachy z radzieckich produkcyjniaków.

Nie chciałabym wyjść na osobę, ba, nawet kobietę, niewrażliwą na krzywdę innych kobiet. O nie, daleka jestem od tego. Ale niestety, film Smarzowskiego, którym zachwycają się i fascynują tysiące, nie przemówił do mnie. Nie twierdzę, że przedstawił sytuacje fałszywe, że tak nie było. Jestem pewna, o czym zresztą wspominam na początku, że takich Róż były miliony, wszędzie, gwałcili je wszyscy, kto popadnie, wiadomo, samotna, opuszczona, kobieta w takich czasach to smaczny kąsek,  a już szczególnie dla zdziczałych żołnierzy, będących poza domem przez lata. Na dowód, że coś jest na rzeczy podam link do artykułu „Kobieca gehenna” http://www.polityka.pl/historia/284023,1,kobieca-gehenna.read.
Reżyser nie przemówił do mnie jako humanista.  Nie jest to film głęboki, z niuansami na temat losu człowieka, wszystko jedno skąd pochodzi. Jedyna refleksja jaką nasuwa, to stereotyp jaki tłuczemy od lat, ten o złych komuchach. Żeby było oryginalniej przeniesiony na Mazury, a żeby było mocniej i dosadniej, przedstawiony za pomocą brukania ciała kobiety.  Jego świat znowu jest jednowymiarowy, czarny, zły, głupi i prostacki. Szkoda, że zawładnął nad filmem. Jeden idealny Tadeusz, bo uważam, że to jednak jest film o nim, wiosny nie uczyni (choć reżyser i aktorzy bardzo się starali).  Bo takich ludzi po prostu nie ma.

środa, 8 lutego 2012

Biutiful - reż. Alejandro González Iñárritu

  Uxbal z Barcelony (genialny J. Bardem) niczym biblijny Hiob, pochodzący z ziemi zwanej Us (lub Uc, Uz - czyżby początek imienia Uxbal?) dostaje nieźle po krzyżu od życia. W małym zapyziałym mieszkanku samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Wcześniej wyprowadził się z nimi od żony alkoholiczki, która żadnej pracy się nie wstydziła i nadal nie wstydzi, by zdobyć parę "groszy" na coś mocniejszego. Uxbal, jak na przeciętnego Hiszpana XXI wieku przystało, nie ma stałej pracy. Dorabia dorywczo i nielegalnie jako ochroniarz i pośrednik pracy dla imigrantów (Afrykanie, Chińczycy). A na domiar zlego, żeby go już tak kompletnie przyszpilić do ziemi dobry pan Bóg (eksperymentator) zesłał na niego śmiertelną chorobę. Niestety, Uxbal nie zostaje przez niego nagrodzony, mimo, że dzielnie i pokornie walczy ze wszystkimi zesłanymi mu przeciwnościami nie złorzecząc Panu, ani, tym bardziej, nie oddając się w ręce szatana.
Film trauma. Najmocniejszy w dorobku Inarritu. Widziałam już jakiś czas temu, przypłaciłam to nie przespaną nocą, natłokiem myśli, słów, emocji,  które nie pozwoliły mi spłodzić notki tuż po seansie. Nie dziwię się, że są ludzie, którzy nie wytrzymują do końca filmu. Ciężko patrzy się na umieranie człowieka, nie tylko ze względu na chorobę, ale i na życie, które samo w sobie jest powolnym obumieraniem. Niektórym udaje się ob/umierać bez znieczulenia, i do nich należy Uxbal. Inni nie dają rady bez wspomagaczy - alkohol, seks itp. Jeśli, oczywiście mają na nie kasę. Jeśli nie, jako odskocznia pozostaje im natura, ale gdzie ją znaleźć w wielkim mieście(?) lub własna wyobraźnia. Tylko w naturze i naszej imaginacji znajdujemy prawdziwe piękno. Rzecz w tym, że do kontaktu z czystą nienaruszoną jeszcze przez człowieka, naturą potrzebne są pieniądze (jeśli, tak jak Uxbal mieszka się w mieście), a jeśli chodzi o marzenia i wyobraźnię, to nie każdy ma jeszcze siły, czy możliwości, by je uruchomić (rozmowa z Uxbalem i jego żoną ciemną nocą na balkonie). Tak czy siak, całe obecne życie człowiek kręci się wokół kasy. Także życie Uxbala i tych, dzięki którym utrzymuje się jeszcze na powierzchni.

 Ludzie tułają się po całym świecie, by zarobić na chleb (w filmie Afrykanie Azjaci w Hiszpanii), przybywają do miejsc, gdzie jednym zabierają pracę, innym, tak jak Uxbalowi, pozwalają przetrwać. Choć jest to przetrwanie ciągle na granicy ryzyka śmierci (międzynarodwe mafie), czy więzienia, a najczęściej utraty czystego sumienia.  Ale tak to już jest na tym świecie, że ludzie, jak każdy gatunek, by ratować swoje dzieci zdolni są (nie zawsze z pełną świadomością) do unicestwiania dzieci bliźnich (mamy tego w filmie co najmniej dwa przykłady). Mimo wszystko, mimo błędów, czy niedźwiedzich przysług, ja widzę w dziejach Uxbala żywot prawie świętego, który umiera nie za wiarę, a walcząc do końca o jako taki byt dla potomstwa, starając się żyć uczciwie, tak jak mu przykazał Bóg, jego moralność, czy Ojciec, który coraz częściej pojawia się w jego  wspomnieniach. Zresztą nie bez powodu, Uxbal jest swoistym medium, które pośredniczy w przekazywaniu ostatniej wiadomości rodzinom od ich zmarłych. To kolejny rodzaj pośrednictwa, jakim Uxbal para się zarobkowo. Tak, ale moralność i dobre chęci Uxbala swoje, a życie swoje. Nie odpłaca mu się pięknym za nadobne. Bywa, że skutek jego poczynań przynosi odwrotne od oczekiwanych efekty.

Brzydota życia jest wszechobecna. Jakby na przekór miejscu filmowej akcji. "Biutiful" ma fascynujące zdjęcia, mimo, że cudowną, wymarzoną przez  zwiedzaczy świata, Barcelonę pokazuje od najgorszej strony. Dzielnice skrajnej biedy, gdzie ludzie gnieżdżą się niczym robaki w malutkich klitkach,  industrialne pejzaże i przemoc na ulicach,  nie kojarza się z perłą światowej turystyki. 
Prawdziwym pięknem w filmie jest tylko przyroda, ta nienaruszona przez człowieka (dwie sceny klamry otwierające i zamykające film). Człowiek, chciałoby się powiedzieć, jako jej cząstka, też jest piękny... no tak, stara się, ale tak rzadko mu to wychodzi, czego się nie chwyci, to zazwyczaj sknoci...

Dlaczego więc tytuł "Biutiful"? Zapisany fonetycznie? Córka Uxbala, w jednej ze scen, odrabiajac pilnie lekcje z angielskiego, pyta go, jak pisze się "biutiful". On odpowiada, że tak jak słyszy: "biutiful". Niczym Rosjanie, piszą jak słyszą, a nie jak Polacy, że przytoczę tu przykład z naszego podwórka, którzy już kompetnie zidiocieli na punkcie angielskiego, i zamiast "nieokonczonnej pjesy dla miechaniczeskowo piano" mamy pokręcone: "Neokonchennaya pyesa dlya mekhanicheskogo pianino" (film N. Michałkowa). Nie dajmy się zwariować, mamy swoje języki, owszem, angielski jest językiem biznesowym, przydaje się za granicą, ale nie wszędzie, w takich Włoszech, czy we Francji, nikt się na angielski nie sili. Może to "biutiful" to taki mały protest reżysera przeciwko kompletnemu zangielszczeniu czy zamerykaznizowaniu światowego powszedniego życia, którego wdzierający się powszechnie język jest pierwszym symptomem.
Także, wyczuwam, przypominając sobie co poniektóre sceny z "Babel" (np. ta z meksykańską służącą i jej znajomym granym przez Bernala), że Inarritu nie jest wielkim zwolennikiem narodowych migracji za chlebem.  Uxbal ma to szczęście (wątpliwe, ale jednak), że mieszka w Europie, a co innym, zamieszującym przeludnione Chiny czy biedną Afrykę lub Amerykę Płd. pozostaje?  Tułaczka z upodleniem po całym świecie i nienawiść ze strony tych, którzy wykorzystali przysłowiowego "Murzyna" i teraz każą mu odejść, bo rdzenni mieszkańcy nie mają pracy.  Przykład Ige, która  jak cyrkowy tygrys z przypowieści opowiedzianej przez hiszpańskiego policjanta, odwdzięcza się za przyjaźń, może świadczyć, że wola przetrwania prowadzi do aktów agresji po obu stronach. Może jednak lepiej byłoby, gdyby ludzie starali się być wierni ojczystej ziemi, na dobre i na złe, nie opuszczali domów, swych bliskich, bo tylko u siebie, wśród swoich, człowiek czuje się jak należy, a wyroki boskie są niezbadane (wątek Ige, a także wątek ojca Uxbala, który z powodów politycznych zostawił żonę i syna, uciekł do Meksyku, po czym zaraz zmarł).  Nawet jeśli jest się śmieciem, ale jest się nim u siebie, na swoim śmietniku, w swojej wspólnocie. 

"Biutiful" wbrew zwodniczemu tytułowi jest o umieraniu, dosłownie, ale i za życia, a także o umieraniu miłości. Piękny wątek małżeńskiej historii Uxbala i jego żony. Miłość między nimi jest, ale umiera z powodu samotności i bezradności wobec ludzkich słabości i braku porozumienia. A może to lepiej, że życie jest takie smutne?  Może dzięki temu nieuchronna śmierć będzie wydawać się łatwiejsza i mniej straszna.  Innaritu ma już, już prawie 50 lat, wkroczył w smugę cienia, może dlatego jego najnowszy film jest najmniej optymistycznym w całym dotychczasowym dorobku? Zadedykował go zmarłemu ojcu, nazwawszy go pięknym i silnym dębem, takim jakim uczynił swego filmowy Uxbala, który jest piękny, nie tylko ciałem, ale i sercem i silny, tylko śmierć go rozłożyła na łopatki.  "Babel" poświęcił dzieciom, nazwawszy je, o ile pamiętam, najjaśniejszym światłem życia. I tak też się Babel kończył, światełkiem nadziei na zadośćuczynienie i odrodzenie tego co utracone. W "Biutiful" pozostajemy z pustką w głowie. Nie ma nadziei na żadną nagrodę, na żadne zadośćuczynienie. Jedyne co pozostaje, to myśl o nieporadnym, ale wytrwałym szukanie "biutiful" tu i teraz, w sobie. 

Czy film polecam? Bardzo, szczególnie odważnym.