czwartek, 31 grudnia 2009

Eden jest na Zachodzie - reż. Costa-Gavras

Film wpisuje się ulubioną przez większość widzów konwencję kina drogi. Opowiada o losach Eliasa - być może Turka, Algierczyka, Marokańczyka (nie jest to uściślone), ktory w poszukiwaniu raju wybrał się, za ciężkie pieniądze  zapłacone przemytnikom współczesnych niewolników, w podróż przez Morze Śródziemne do Francji. Niestety, jak to najczęściej bywa, wskutek łotrostwa wspomnianych przewożników, nie obywa się bez dramatycznych przygód. Pomijając warunki transportu, które śmiało można by nazwać bydlęcymi, przemytnicy, aby pozbyć się kłopotliwego bagażu, zabierają wszystkim wszelkie dokumenty, zdjęcia, czyli to, co mogłoby służyć do identyfikacji przewożonych nielegalnie osób, i opuszczają chyłkiem łódź, zostawiając wszystkich na pastwę losu, a raczej na pastwę niechybnej i szybkiej deportacji.  Prawdopodobnie wcześniej dali cynk odpowiednim służbom, o nadpływajacym ładunku. Ale Elias to stosunkowo bystry chłopak, zauważa co się święci i, aby nie dostać się w ręce zbliżającego się nabrzeżnego francuskiego patrolu policji, ratuje się ucieczką, skacze do wody. I tak zamiast w Paryżu, który obrał sobie za cel podróży, ląduje na francuskiej Riwierze, wprost na plaży eksluzywnego klubu dla bogaczy o nazwie „Eden”. Odtąd jesteśmy świadkami dalszej części jego wędrówki, już na własną rękę, ku ziemi obiecanej, jaką jawi mu się tylko i wyłącznie stolica Francji.

Na szczęście, Elias jest przystojnym młodym mężczyzną (można sprawdzić - wystarczy tylko wyklikać "Riccardo Scamarcio", odtwórcę głównej roli), podoba się kobietom (a nawet mężczyznom, o ile trafi na geja), bywa, że spotyka się z ich strony z sympatią i pomocą. Czasem jest to kłopotliwe, ale umożliwia mu podróż, co nie jest łatwe, zważywszy, że chłopak stracił wszystko, ubranie, pieniądze, dokumenty.  Niestety, przyjemna aparycja to jednak za mało, by można było liczyć na bardziej konkretną pomoc, w postaci zatrudnienia, mieszkania etc.

Film stanowi świetny przegląd rozmaitych sylwetek, postaw ludzkich, ich stosunek do obcego, a w konsekwencji w ogóle do człowieka. Daje się zauważyć, że kobiety jednak wykazują się bardziej humanitarnym podejściem, a może po prostu próbują w tej grze ugrać także coś dla siebie? Odrobinę ciepła, oparcia o męskie ramię, jakieś wspomnienia dawnych uczuć? Mężczyźni raczej nie patyczkują się z bezbronnym, wydanym na ich łaskę lub niełaskę imigrantem – oszukują go na wszystkie sposoby,  wykorzystują bez skrupułów jego naiwność, brak obycia, nieznajomość języka, okradają go z czego tylko się da, czyli z ostatnich groszy, ze zdobycznego ubrania itp.,   wyśmiewają,  zabawiają się jego kosztem, szczują, angażują do niewolniczej pracy. Oczywiście, są pojedyncze wyjątki, należy do nich tylko wspomniany gej (po wcześniejszym wykorzystaniu seksualnym Eliasa przymyka oko na jego cichą rejteradę z klubu Eden) i...  obcokrajowiec, Niemiec - kierowca tira. Czyli mamy niezłą krytykę współczesnego francuskiego społeczeństwa, choć trzeba przyznać, że Costa-Gavras nie ukazuje zdecydowanie żadnych aktów nienawiści. Raczej brak zrozumienia i empatii, obojętność, chłód,  zainteresowanie tylko wtedy, jeśli można takiego imigranta wykorzystać, czy to w obozie pracy, czy po prostu okradając niecnie.

Smutne wnioski ... chlubimy się rozwojem naszych (naszych, bo rzecz tyczy nie tylko Zachodniej - i to w tym filmie też jest zaznaczone) cywilizacji, najnowszymi technologiami pomocnymi do wytwarzania niezmierzonych i często zupełnie niepotrzebnych dóbr materialnych, lecz duchowo nadal stoimy w miejscu  -  czcząc od tysiącleci niezmiennie i namiętnie swoich bogów,  godność ludzką ciągle mamy za nic.

niedziela, 6 grudnia 2009

"Dom zły" - reż. W. Smarzowski

Co to się nie nadziało przed premierą „Domu złego”, /you/tuby rozgrzane do czerwoności, branżowa prasa zapowiadała, że oto objawi nam się polski Tarantino,  a na dodatek jeszcze w zimowych i groteskowych klimatach coenowskiego „Fargo”....  Na forach filmowych huczało jak w ulu, w końcu reżyser Smarzowski zasłynął kilka lat temu swym „Weselem”, które na podobieństwo „Wesela” Wyspiańskiego, chciało rozprawić się z polskim społeczeństwem III RP, biorąc je pod lupę/kamerę, niestety, nie uwzględniając, o ile pamiętam, zbyt szerokiego wachlarza ( tak jak młodopolski mistrz dramatu), grup społecznych. Skupił się głównie na nowobogackich pochodzenia chłopskiego. I na to wygląda, że to środowisko jest Wojtkowi S. ciągle bardzo bliskie sercu, a może po prostu, tak ma już opanowaną jego „stylistykę” (ogólnie rzecz ujmując), że nie warto, nie ma ochoty, nie chce mu się,  brać i rozpracowywać inne warstwy naszego kochanego narodu. Zmienił natomiast ewidentnie czas akcji. Zaglądamy mianowicie na polską wieś, dokładnie na jej mały fragment, bo tylko do jednej chałupy, patrzymy jak też mogło wyglądać życie bohaterów „Wesela” ponad 20 lat wcześniej, zanim zdążyli dorobić się wielkich pieniędzy w wolnej Polsce, jeśliby oczywiście czasów III RP dożyli, nie zapiwszy się wcześniej na umór.

Mamy nawet tego samego aktora, kreującego rolę ojca i męża czyli pana domu,  jedną z głównych w obu filmach, jest nim oczywiście Marian Dziędziel, w „Domu złym” zwany Dziabasem. Dziabas ma drugą żonę, pierwsza po urodzeniu syna Janusza, przeniosła się od razu na drugi świat. Druga żona, czyli moja ukochana polska aktorka Kinga Preis, jest znacznie młodsza od starego Dziabasa, co oczywiście przysparza tylko rodzinie kłopotów - kobieta, jak mawia Dziabas, wzięta prosto zza barowego kontuaru,  garnie się do ludzi, szczególnie rodzaju męskiego. Małżeństwo mieszka sobie w domku na uboczu, samotnie, bo Januszek, to właściwie ciągle w tango chodzi. Pewnego wieczora do dziabasowego obejścia przybywa przypadkowy gość – zootechnik, który w miejscowym PGRze, ma zastąpić tego, któremu się parę miesięcy wcześniej tragicznie zmarło. Jak to mówią gościnni Polacy „gość w dom – Bóg w dom”, Dziabasowie nie szczędzą przybyszowi napitku ani jadła. Ani pościeli. Od słowa do słowa, od kieliszka do kieliszka, a po chwili mężczyźni prawie szlochają z miłości do siebie, zdradzając sobie nawzajem wszystkie tajemnice, łącznie z zawartością skarpet. Robi się bardzo serdecznie i miło, ale widz swym siódmym zmysłem wyczuwa, że także bardzo niebezpiecznie. I to jest jedna warstwa filmu, ta przeszła, czyli lata późnosiedemdziesiąte ubiegłego wieku. Przeplata się ona z rokiem stanu wojennego 1982, kiedy to  właśnie tenże Środoń (naprawdę znakomity Arkadiusz Jakubik), przybyły kilka lat wcześniej w gościnne progi podkrośnieńskiej wsi, celem ułożenia sobie nowego życia (po nagłym zgonie żony), bierze udział w śledztwie, jako główny podejrzany, w jakimś dziwnym, groźnym wydarzeniu, pewnie morderstwie. Co się dalej wydarzyło tamtego pamiętnego, jakże dobrze zapowiadającego się, wieczora, dowiadujemy się na bieżąco, wracając co rusz do czasu mocno zakropionej bimbrem, makabrycznej kolacji. No i cóż, znowu wychodzi jak zawsze, wszystkiemu winien jest seks i kasa,  kto się nie oprze ich pożądaniu, marnie kończy. Od tego się, zresztą cały ten ambaras zaczął. Dlaczego Środoń wpadł w tarapaty? Ano, dlatego, że nieładnie podglądał ochlapującą się w misce, roznegliżowaną do połowy, panią Dziabasową, czego nie mógł znieść ich piesek i dziabnął w nogę, w imieniu swego pana, miejskiego intruza.

No i tyle z grubsza. Dość prosta fabuła, ciemna zimowa noc, głucha polska wieś, położona na najdalszych i najdzikszych kresach Polski (Bieszczady za takie uchodzą),  samotny wędrowiec, ciemni ludzie, jakieś kreatury, a może bardziej karykatury? Polski upadły ćwierć inteligent Środoń,  a obok niego także samo upadły półinteligent prokurator, polska milicja, polskie kobiety – nierozgarnięta milicjantka, zepsuta Dziabasowa, przedstawicielstwo chłopstwa oczywiścia wypada najgorzej – ubabrany pijany Dziabas, wiejska bezzębna baba w kraciastej chuście rozdająca na prawo i lewo bimber;  jej syn - wiejski głupek reprezentujący wraz z Januszkiem Dziabasem, kwiat narodu, czyli młodzież, również nie wypadają najlepiej.  Jeśli do tego towarzystwa dołaczyć księdza geja, i dobrego milicjanta Mroza (brawa za choć jedno złamanie schematu!) i jeśli dodać, że wszyscy uwikłani są mniej lub bardziej w jakieś miejscowe machloje, no to mamy socjalistyczną Polskę w całej krasie. Biedny naród, który musi pić i kraść, łajdaczyć się, by przeżyć, albo uzbierać na Poloneza. :)

Oczywiście, można by się w tym filmie, jak w każdym doszukać uniwersum o ludzkiej naturze, w której zawsze drzemie zło i tylko czeka na okazję by mogło wynurzyc się na powierzchnię. Życzliwi filmowi mogą się doszukać powiązań państwa Dziabasów z szekspirowskim Makbetem i panią Makbet. Owszem, w każdym filmie, jeśli się dobrze poszpera, można znaleźć odniesienia do Biblii /ulubiona czynność pana K. Kłopotowskiego :)/, czy  bohaterów Szekspira, który w swych dziełach przerobił chyba wszystkie psychologiczne pobudki ludzkich zachowań. Ja, niestety, podczas seansu, siedziałam tylko na tej polskiej wsi, patrząc na biednych ludzi, z lekka ograniczonych umysłowo, których myślenie nie wykracza dalej  poza ich zagrodę, którą marzyli by upiększyć nowym Polonezem. Za skradzione Środoniowi pieniądze. To nie byli ludzie źli, to byli ludzie biedni materialnie i umysłowo, którzy na ścieżkę zbrodni weszli przypadkowo, kierowani instynktem,  jak zwierzęta, walczące o lepszy byt.  Postaci zaludniające „Dom zły” nie należą do skomplikowanych psychologicznie – oni pragną tylko dobrze zjeść, napić się i „podupczyć”, jak mawia pięknie inżynier Środoń, a do tego potrzebne są pieniądze, i tyle. Tam nie ma żadnych skomplikowanych intryg, wyrafinowanych procesów myślowych, żądzy władzy, jest tylko zwierzęce zaspokojenie podstawowych potrzeb fizjologicznych.

Prawdziwe ludzkie zło, rozlewa się w filmie Bałabanowa, „Ładunek 200”. Zło uprawiane dla samej przyjemności jego czynienia, dla upajania się władzą nad pojedynczym ludzkim życiem, dla bezgranicznego upodlenia drugiego człowieka, chciałoby się powiedzieć zło nieludzkie, ale przecież tylko czlowiek potrafi stworzyć drugiej żywej istocie prawdziwe piekło.

Wracając do filmu. Największym jego atutem, moim zdaniem, jest aktorstwo. Tylko najlepsi potrafili, z tych tak schematycznych, ale jednocześnie charakterystycznych dla ówczesnej Polski,  postaci wydobyć błysk ocieplający ich osobowość. To Marian Dziędziel, Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik sprawili, że odebrałam ich Dziabasów, Środonia jako ludzi niezepsutych, złych, do szpiku kości, lecz ludzi zagubionych w ówczesnym świecie, nie ze swej winy także. Miejsce urodzenia, zamieszkania, również warunkuje człowieka, oni nie mieli wpływu, sił, możliwości intelektualnych, by wyrwać się z bagna, w którym przyszło im taplać  się dzień w dzień. Jedyna szalona próba, jaką podjęli, zakończyła się fiaskiem.

I jeszcze jedno.  Mam żelazną zasadę – nie czytam recenzji przed zobaczeniem filmu. Niestety, podpuszczona przez „tłuszczę”, prasę i w ogóle ogłuszona wielkim szumem wokół filmu, skusiłam sie na przeczytanie jednego zdania z recenzji krytyka (za którym nawiasem mówiąc nie przepadam, jak się okazało – całkiem słusznie), Krzysztofa Wróblewskiego, zamieszczonej w „Polityce”, ktory podsumował swe wrażenia zdaniem, że „Dom zły” jest najlepszym antidotum na nostalgię za socjalizmem. No i masz, nastawiłam się odpowiednio, nastroszyłam, bo nie znoszę polityki negacji, potępiania wszystkeigo co było w czambuł, burzenia pomników, ogłaszania wszystkich agentami, w ogóle tej całej podniety tym co było ze stratą na rzecz myślenia o tym co jest, albo może być w przyszłości, i w następstwie -  braku umiejętności wyciągania wniosków z błędów popełnionych w historii, czego Polacy od setek lat nie mogą sie nauczyć, popadając ciągle w uzależnienia, także polityczne.

Jak się okazało, „Dom zły”, faktycznie przedstawia w złym świetle nasz polski Dom. Taki on był, z takiego domu ogólnie biorąc, pochodzimy.  Co gorsza, nie otrzymujemy nadziei, że będzie lepiej (końcowa scena chaotycznych ruchów, w jakie popadają bohaterzy filmu). Domownicy zaludniający go nie należą do kwiatu ludzkości, ale przecież miernota stanowią większość całego globu ziemskiego. Brakło mi mimo wszystko, dla zrównoważenia, choć jednej pozytywnej postaci.  To znaczy ona się pojawiła, okazał się nią po części,  porucznik Mróz, o dziwo porucznik Milicji Obywatelskiej, organu znienawidzonego przez socjalistyczną społeczność.   Niestety, i on poległ na placu boju w samczej walce o pierwszeństwo do obcowania z wybranką, pokonany przez rywala. Można oczywiście, jeśli nie zasugerowało sie wcześniej słowami pana Wróblewskiego, dopowiedzieć sobie, że ludzie zawsze i wszędzie jednakowi, zawsze wystawieni na pokusy złych żądz, także w III RP, lecz żadnego sygnału w tym względzie od tworców filmu nie otrzymujemy.

Mój stosunek do filmu? Przyznam szczerze, że na początku, tuż po seansie w kinie, nie był najlepszy. Film mnie nużył. Lubię filmy grozy, ale takiej prawdziwej, nieznanej, tajemniczej. Grozy przedstawionej w filmie – brudu, smrodu i ubostwa polskiej wsi, naoglądałam się już po dziurki w nosie. Akcja filmu nie zaskoczyła mnie ani trochę. Wiadomo było, że jeśli dom na uboczu,  zamieszkany przez zapijaczone kreatury odwiedza nieznany przybysz, na dodatek wędrujący wraz z całym swoim majątkiem, musi sie coś wydarzyć. Pytanie tylko było, kto kogo najpierw weźmie pod nóż.  Postaci wydawały mi się skrojone na jedną miarę, mają być pijane i przygłupie, tak, żeby było i śmieszno i straszno zarazem, jak w ruskim filmie. Po głębszym zastanowieniu i dyskusjach zdanie nieco zmieniłam i tak, jak już wspomniałam wyżej, doceniłam sztukę aktorską, jaką zaprezentował w filmie cały zespół artystów, z naciskiem na trzy nazwiska, ktore już wymieniłam. Jednak, dla mnie liczy się moje pierwsze wrażenie, które mnie na ogół nie zawodzi, i które sobie bardzo cenię. Jak na film  o socjalistycznej Polsce i ludzi uwikłanych w system (te drobne poniżej ludzkiej godności machloje, one nie były tu bez powodu ukazane), w pijaństwo, jest filmem za ubogim, za jednostronnym, za płaskim. Jak na film, mający szersze ambicje (o co posądzają go niektórzy widzowie), biorący sobie za zadanie, ukazanie natury człowieka w ogóle, nie tylko Polaka, jest ubogi jeszcze bardziej.

Niemniej, uważam „Dom zły” za wart uwagi, tego typu makabreski, co prawda w łagodnym wydaniu, ale zawsze, chyba żeśmy w III RP jeszcze nie mieli. Teraz pozostaje nam tylko czekać, na następną, osadzoną tym razem czasem akcji w Polsce współczesnej, katolickiej, rozmodlonej,  z krzyżami na każdej niemal  publicznej ścianie. Można by się śmiało zainspirować historią znaną z gazet i TV, sprawą porwania i śmierci K. Olewnika i pokazać szerszy wachlarz ludzi uwikłanych w zło – od polityków począwszy, poprzez biznesmenów, na prostaczkach wykonujących najbrudniejszą robotę kończąc. Być może, kolejny raz okazało by się, że fabule filmowej trudno prześcignąć życie. :(

środa, 25 listopada 2009

Grizzly Man - reż. W. Herzog

Jeśli do tej pory nie wiedziałeś, kto kryje się pod nazwiskiem Timothy Treadwell, to dzięki Wernerowi Herzogowi poznasz człowieka, który postanowił żyć i umrzeć inaczej. Polska Wikipedia lakonicznie informuje, iż TT: „ urodzil się w Nowym Jorku 29 kwietnia 1957 roku a zmarł 5 października 2003. 46 lat życia. W tym kilka miesięcy z ostatnich 13 lat nasz bohater spędził w surowym  klimacie Parku Narodowego Katmazi na Alasce.  Stał się sławny w całych Stanach Zjednoczonych, chętnie dzielił się swoimi odkryciami, udzielał wywiadów, robił też wykłady w wielu szkołach. Pod koniec trzynastego sezonu, w nocy z piątego na szóstego października, niedźwiedź grizzly podszedł do obozowiska Treadwella. On i jego dziewczyna, Amie Huguenard, zostali przez niego zabici i częściowo pożarci. Podczas ataku włączona była kamera Timothy'ego, która zarejestrowała dźwięki.Wraz z Jewel Palovak napisał książkę Among Grizzlies: Living with Wild Bears in Alaska. Razem z nią i Jonathanem Byrnem założył organizację Grizzly People.W 2005 roku Werner Herzog, wykorzystując obszerne fragmenty nagrań Timothy'ego, nakręcił film Grizzly Man.” Ot, i wszystko.

13 jesiennych sezonów w niedźwiedzim labiryncie zakończonych tragiczną śmiercią. Na szczęście, powstał wspomniany film Herzoga, wielkiego entuzjasty ludzi z pasją, kochających dziką przyrodę, który przybliża tę tragiczną, bądź co postać, pozwala go zroumieć, ale czy polubić, docenić, zafascynowac się (?).  Wątpię, wypowiedzi i zachowanie bohatera przed kamerą obnażają jego infantylizm, brak autentyzmu, niedojrzałość emocjonalną, skazanie się na życie w ułudzie, w przeświadczeniu, że świat drapieżników można obłaskawić i dostosować do swoich marzeń. Nie potrafił dostosować się do świata drapieżników w Nowym Jorku, spróbował w leśnej tajdze?  Również poniósł klęskę?

Timothy Treadwell postanowił na pewnym etapie życia zainteresować sie niedźwiedziami grizzly, uczynić z tego swoją pasję, poświęcić się jej... bezgranicznie? Może, chyba, ale raczej wątpię. Bardziej, wydaje mi się,  postanowił uczynić z tego sposób na życie, by wypełnić pustkę, w jakiej być może spostrzegł, że się znalazł, by uciec do bezludnej krainy i na nowo budować tam swoje marzenia i zamki z piasków.  Nie dowiadujemy się bowiem, skąd się nagle wzięła jego miłość do niedźwiedzi, facet nie potrafi o nich nic interesującego powiedzieć, jedyne co potrafi, to płakać nad ich losem, wzruszać się ich odchodami, wołać je po imieniu i biegać w zachwycie i sprawnie po ścieżkach (może stąd to przybrane nazwisko, bo prawdziwe brzmi inaczej), wydeptanych przez zwierzęta.
Na szczęście, Tim potrafił także filmować. I tej oto czynności, mam wrażenie, oddał się bezgranicznie. Co zaowocowało blisko 100 godzinami filmu z życia niedźwiedzi na tle pięknej dzikiej przyrody. Nie są to jednak zdjęcia jakoś dogłębnie analizujace zwyczaje tych zwierząt, które wymagałyby jakichś specjalnych przedsięwzięć czy poświeceń ze strony operatora. Ot, filmy odważnego człowieka, zauroczonego ogromem, surowością przyrody. Trzeba przyznać, odwagi mu nie brakowało, a może to była jakaś rozpaczliwa desperacja? Ale i pokorą również się nie wykazał.

Dokument Herzoga ma także tę zaletę, iż ukazując tak dziwaczną postać, jak Timothy Treadewell, stara się być w miarę obiektywny.  Nie ocenia tego człowieka, choć przytacza różne, czesto skrajne opinie przyjaciół, współpracowników i bliskich z rodziny oraz przyjaciół. Co ciekawe, mężczyźni na ogól wypowiadają się na jego temt sceptycznie i dość krytycznie, kobiety są zachwycone.  Film opatrzony jest także komentarzem reżysera, pełniącego jednocześnie rolę narratora, łączacego fragmenty filmów Treadwella, składających się w wiekszej części na filmową opowieść  Herzoga. Reżyser co rusz podkreśla zasługi Treadewella w zakresie sfilmowania pięknej dzikiej przyrody. Niestety, bardzo często, za często, na pierwszym planie tych filmów pojawia się jęczący albo płaczący nad losem niedźwiedzi /lub lisów/Timothy, z obwiązaną malowniczo głową kolorową bandaną., twarzowymi ciemnymi okularami na nosie i zastanawiący się od czasu do czasu, jaki kolor okrycia lepiej wyjdzie na zdjęciu. Ale w momencie przybycia na zamieszkane przez niego tereny ludzi fotografujących jakiś obiekt (on ich nazywa kłusownikami), ktorzy obrzucają zbliżającego sie do nich niedźwiedzia kamieniami, ich dzielny obrońca w ogóle nie reaguje, tylko bierze nogi za pas.

Przerażający brak pokory i świadomości swego miejsca, granic, ktorych w przyrodzie nie można przekraczać. Są obszary, gdzie rządzą zwierzęta, oczywiście za zgodą czlowieka, ale jednak. I tu należy się szacunek dla Timothy’ego, że nie korzystał z przywileju bycia cywilizowanym człowiekiem, nie miał broni.  A popularonośc jaką zdobył, dzięki rozlicznym programom, wywiadom w telewizji, służyła mu bardziej dla satysfakcji, zaspokojenia jakichś psychicznych potrzeb, niż do budowania dobrobytu.
Mimo wszystko, trudno mi było wykrzesać, dla tego bądź co bądź miło wyglądającego lecz naiwnego, mężczyzny choćby iskierkę podziwu, fascynacji. Wbudzał raczej zdziwienie,  zniecierpliwinie, litość. Nie chcę go oceniać na podstawie tego filmu. Mogę jedynie zrozumieć, że z jakichś powodów, postanowił porzucać na parę miesięcy w roku cywilizację, by później do niej wrócić i robić za gwiazdę w mediach czy gdzieś tam. Jak sam mówił, nie potrafił utrzymać przy sobie dziewczyny, żałował, że nie jest gejem (bo oni, jak twierdził nie mają potrzeby miłości, co komplikuje życie), opuścił dom rodzinny, wyrzekł się swego nazwiska, pochodzenia.  Może miał jakieś zaburzenia emocjonalne, osobowości, czort wie jeszcze czego, czuł się niedoceniony, odrzucony, ale dlaczego akurat musiał szukać przyjaciół wśród jednych z najbardziej niebezpiecznych zwierząt na ziemi? Niechby sobie nawet i szukał, jeśli to mu dawało szczęście, czy potrzebną do funkcjonowania ekscytację, ale po co zwał się obrońcą tych zwierząt, jeśli one tak naprawdę nie były na tych bezludnych terenach aż tak zagrożone? Z filmu wynika, że nie był ani obrońcą ani badaczem, może co najwyżej entuzjastą, nie był nawet samotnikiem, raczej zagubionym samotnym człowiekiem, poszukującym rozpaczliwie pasji, nadającej sens życiu. Tragiczna postać.

Żal, że czasy prawdziwych podróżników, badaczy dzikich ostępów przyrody już dawno minęły. Glob ziemski został zjechany wzdłuż i wszerz.  Teraz świat objeżdżają jedynie ludzie mediów, przykladający się bardziej do swego wizerunku, niż do wizerunku obiektów, które wzięli na tapetę (dosłownie, tapetę - tło ich wasnej prezentacj) masowych produkcji telewizyjnych.

sobota, 7 listopada 2009

"Meduzy" - reż. S. Geffen i E. Keret

Od jakiegoś czasu ciągle się z  „Meduzami” stykałam. A to zakolegowany blogowicz napisał o nich notkę, której za bardzo nie tykałam, nie żebym się bała poparzenia, nie, nie, wiedziałam, że chcę ten film kiedyś zobaczyć, a więc starym zwyczajem, wolałam o nim za dużo nie czytać, i nie wiedzieć, nie sugerować się opinią innych. Później, gdzieś, na jakimś forum mignąl mi wątek założony przez miłośnika filmu... A to jakaś relacja z festiwalu „ENH” zawierała informację, że ten tytuł pojawił się na imprezie pana Gutka  i warto zobaczyć, w końcu film izraelski w repertuarze światowej kinematografii nie pojawia się za często, a poza tym, to debiut reżyserski i scenariuszowy pisarskiego małżeństwa Etgara Kereta i Shiry Geffen (to drugie nazwisko, wielkie, jak najbardziej kojarzy się z filmem). I tak, miałam ten tytuł zakodowany w pamięci na amen.  Polowałam na niego w kinach, ale cóż ja mogę, mieszkając ponad 60 km od wielkiego miasta – tego typu produkcje wyświetlane są tylko w malutkich studyjnych kinach, na dodatek późno wieczorem. W końcu pojawiła się nadzieja, w moim niedużym mieście, urządzono tygodniowy festiwal kultury żydowskiej. Łał! Jedną z atrakcji miał być seans w kinie (darmowy), właśnie "Meduz" i „Przyjechała orkiestra” (też chcę). Niestety, akurat w tym dniu wypadł mi pogrzeb cioci z Warszawy (to nie żart). W końcu, w końcu, w jednej z osiedlowych bibliotek Poznania trafiłam na wytęsknione "Meduzy" (tak,  teraz biblioteki wypożyczają za friko, i na cały tydzień, filmy na dvd – super!). Łapnęłam je bez wahania, a niechby mnie i nawet popieściły swoimi parzydełkami, miałam to gdzieś, tym bardziej, że w tym roku, będąc 10 dni nad morzem miałam z nimi codziennie do czynienia, więc się oswoiłam, no i zobaczyłam. I co? No, przyznam, że to dość interesujący film, tym bardziej, że tematycznie z gatunku, jakie lubię najbardziej - o samotności ludzi wśród ludzi.

Fabuła filmu rozbita jest na kilka równorzędnie prowadzonych wątków, których bohaterowie w finale nie spotykają się wszyscy ze sobą, wręcz przeciwnie, rozchodzą się, idąc każdy w swoją stronę. Widzimy, a raczej czujemy, że dane im będzie dalej dryfować samotnie po oceanie życia, niczym tytułowym meduzom,  które jak wiemy, wyrzucone na brzeg, poddane działaniu słońca, giną. Czyżby pesymizm autorów filmu był aż tak wielki?!  Czy chcą nas przekonać, iż naturalnym środowiskiem ludzi, tak jak meduz, jest ocean (samotności)?  Jak najbardziej się z tym zgadzam, co zresztą nie doprowadza mnie wcale do rozpaczy... Życie.

Sporo w tym filmie kobiet. Właściwie, to o nich jest ten film. Mężczyźni są, a raczej pojawiają się,  i tylko po to, by upewnić wszystkich (i widzów, i bohaterki na ekranie), że nie mogą dać im szczęścia. Każdy z nich, czy to będzie świeżo upieczony małżonek, czy syn starej kobiety, czy eks- mąż kobiety publicznej, czy ojciec, czy policjant – pozostawiają po sobie pustkę.

BATIA, młoda dziewczyna, kelnerka, ma rodziców, co prawda rozwiedzionych, ale jednak. Matka – udziela się w reklamie fundacji typu „Dach nad głową dla każdego” . Córka codziennie ogląda ją w telewizji, siedząc samotnie w swoim mizernym, wynajmowanym za ciężkie pieniądze, mieszkaniu, z wiecznie przeciekającym dachem nad głową (sic!). Ojciec – znalazł sobie bulimiczkę w wieku córki, którą musi się nieustannie opiekować, nie ma więc czasu dla swego dziecka, szukającego u niego odrobiny serca, wspomnień i starych ciuchów dla pięknej rudowłosej dziewczynki, którą Batia znalazła nad brzegiem morza, wyrzuconą przez fale.

KEREN – to świeżo upieczona panna młoda, ktora w wyniku złamania nogi na własnym weselu, miesiąc miodowy, miast na Karaibach, spędza w hotelu na obrzeżach Tel Awiwu. Niestety, miłość młodych małżonków zostaje wystawiona na ciężką próbę – mąż spotyka pewnego dnia, wracając z zakupami dla unieruchomionej żony, tajemniczą pisarkę, z którą nawiązuje dziwną, intrygującą intelektualno –duchową więź, czyżby jego ślub okazał się pomyłką? A pisarka zatrzymała się w hotelu z pewnym skonkretyzowanym zamiarem, czy uda się jej go spełnić?

Jest też w tym filmie Joy, gojka, Filipinka ktora przybyła do Izraela w celach zarobkowych, bardzo tęskniąca za synkiem, pozostawionym w kraju. Joy jest opiekunką, najchętniej do niemowląt, ale tak się jakoś składa, że trafiają się jej same staruszki. Joy, świetnie sobie z nimi radzi, choć nie należą one do osób najłatwiejszych w pożyciu. Staruszki mają dzieci, ale niestety, są one wiecznie zajęte – córka jednej z nich jest bardzo znaną aktorką. I matka, i córka, choć bardzo się starają, nie potrafią jednak nawiązać żadnego porozumienia czy choćby zrozumienia. Domyślamy się, że tak jest już od lat. Ale, o dziwo, Joy, Filipinka, kobieta przecież na wskroś obca starszej i zmierzłej pani,  potrafi dotrzeć do tej kobiety A dzieli ją z nią praktycznie wszystko – pochodzenie, odmienna kultura, język, wiek, status społeczny itp. Praca, praca, wieczne zabieganie, coraz to nowe wyzwania, a przede wszystkim ta nieodgadniona obcość i brak porozumienia między bliskimi, sprawia, że ludzie związani węzłami rodzinnymi  są sobie zupełnie obcy, sprawiają jeden drugiemu ból, także tym, że pragnienie zaspokojenia bliskości, jakie przeceiż nawzajem odczuwają, jest kompletnie niemożliwe. Paradoksalnie, łatwiej jest nawiązać nić porozumienia z osobą z zewnątrz, neutralną, niż z kimś z kim wiążą  nas więzy krwi. A może to normalna prawidłowość, w końcu nie bez przyczyny ukuto powiedzenie „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” lub "Przyjaciól się wybiera, rodzinę się ma”. Może, po prostu, dla swoich jesteśmy za bardzo wymagający, a dla obcych bardziej tolerancyjni? Może w tym tkwi sekret?

Film na pewno wart zobaczenia – temat stary jak świat, ale jakże przyzwoicie, nie nachalnie, przedstawiony. Co prawda, morze, ocean – symbol życia, na falach którego dryfują ludzie - samotne meduzy – ileż razy to już było, nawet sam Mickiewicz nie oparł się podobnemu skojarzeniu. Ale mimo wszystko, jest w tym filmie jakaś świeżość, niczym dotyk  przysłowiowej oceanicznej bryzy w upalny dzień - są niezłe fabularne pomysły – ot choćby postać tej małej rudowłosej dziewczynki, przybyłej jakby wprost z kraju Wikingów, z dwoma błękitnymi oceanami pod łukami brwiowymi i "milionami" piegów niczym piasek na ich brzegach. Są piękne zdjęcia, a na nich ładne lecz jakże samotne, kobiety i są mężczyźni, choć jakże ich mało, którzy nie potrafią dać im szczęścia. I jest piękne błękitne morze, które co rusz wyrzuca na swój brzeg zagubione meduzy, by dokończyły swego żywota w pełnym, lecz jakże zwodniczym słońcu.

Jeśli chcemy żyć, i cieszyć się życiem, nie ma rady, musimy pogodzić się z faktem, iż naszym środowiskiem naturalnym jest nasza samotność. Na szczęście, paradoksalnie, nie jesteśmy w tej samotności osamotnieni, zawsze przecież możemy spotkać drugiego samotnika i płynąć obok niego przez ocean samotności.


piątek, 6 listopada 2009

Juno

Do sklepu spożywczego wpada zdenerwowana dziewczynka, no, żeby nie było wątpliwości – nastolatka, o imieniu Juno, prosząc sprzedawcę o test ciążowy. "To już dziś trzeci!" – woła zaniepokojony mężczyzna. „Muszę mieć 100% pewność” – odpowiada małolata, po czym, przy aplauzie zgromadzonych klientów, udaje się do toalety. Po kilku minutach wychodzi zdruzgotana i obwieszcza wszem i wobec – „jestem w ciąży”. I tu się zaczyna. Dramat? Skądże. Po prostu – problem, ktory trzeba rozwiązać. Na szczęście Juno, której paradoksalnie, imienną patronką jest,  zapewne, rzymska bogini Junona, opiekunka kobiet, macierzyństwa i ich seksualności, ma bardzo wyrozumiałych i liberalnych rodziców. A dokładniej – ojca i macochę -  jej rodzona matka odeszła do innego mężczyzny, gdy Juno była  malutka ( być może stąd w niej tyle sarkazmu i zdroworozsądkowego myślenia).  Rodzice nie rzucają mięsem, nie wyganiają jej z domu, jednym slowem, nie histeryzują, oznajmiają tylko, nie bez poczucia humoru, że jednak woleliby inny rodzaj nieszczęścia, ot żeby choć kogoś potrąciła samochodem, albo niechby wylali ją ze szkoły. Ale, cóż, sami nie mają zamiaru zostać dziadkami, uważają, że Juno jest zecydowanie za młoda, trzeba więc, w tej sytuacji, przedsięwziąć jakieś stosowne kroki. Na szczęście aborcja nie jest brana pod uwagę, choć Juno wcześniej miała i taki zamiar, w tajemnicy przed rodzicami. Poszła nawet do odpowiedniego miejsca (nazwanego bodaj, "Women now"), ale po drodze dowiedziała się od koleżanki, że jej dziecko ma już paznokcie, a poza tym w poczekalni, nazwijmy to „kliniki”, było brudno i były nieświeże gazety – postanowiła więc wziąc nogi za pas i pójść po radę do "starych".

Wspólnie uchwalono, że dziecko trzeba oddać do adopcji.  I bardzo dobrze, odetchnęli wszyscy z ulgą, zarówno przed ekranem, jak i na nim. To trafna decyzja. Jeśli Juno nie czuje się na siłach, by być matką, ani jej rodzice, by ją do tego nakłonić i wspomóc, dlaczego by nie miała uszczęśliwić kobiety, ktora czuje się powołana  do macierzyństwa, a nie może mieć dzieci. Zaczynają się poszukiwania ogłoszeń i co za tym idzie, odpowiednich rodziców. Poszukiwania nie trwają dlugo. Anonsów chętnych do przysposobienia dziecka w swej rodzinie, jest mnóstwo.  I tu po raz pierwszy pojawia się  wyraźna, czytelna, nie stłumiona humorem,  krytyka współczesnego wyzwolonego społeczeństwa. Adopcja? To takie proste!  Jak wymiana zlewu czy zakup sadzonek do ogródka (a przecież chodzi o decyzję  (czyjegoś) życia i na całe życie) – właśnie wśród takich banałów Juno napotyka ogłoszenie pewnego małżeństwa, ktorego treść oraz  fotografia chętnych na jej dziecko, wzbudza u niej zaufanie.  Wraz z ojcem udaje się na spotkanie z Markiem i Vanessą Loring.

I od tego momentu wchodzimy jakby w druga warstwę filmu, w drugi bieg wydarzeń, w których na pierwszy plan wysuwa się życie owego bezdzietnego małżeństwa i ich wpływ na tożsamość, poglądy Juno.  Juno, zaprzyjaźnia się z potencjalnym adopcyjnym ojciem jej dziecka – łączą ich wspólne zainteresowania (muzyka, filmy), on imponuje tej małej  swoim zawodem – jest muzykiem i kompozytorem, ona jemu – poczuciem wolności i odwagą . Spotkanie Juno z tym małżeństwem będzie miało brzemienne skutki dla wszystkich, i nie chodzi tu tylko o ciążę i dziecko.  To dzięki rozmowom z Markiem i decyzjom jakie wkutek nich on podejmie względem swego życia,  Juno zada ojcu pytanie : "Czy możliwe jest być z kimś, w sensie kobieta z mężczyzną, na zawsze?" Ojciec na to – "Jesli znajdziesz kogoś kto pokocha cię taką, jaka jesteś, ładną i brzydką, głupią i mądrą, smutną i wesołą, jednym slowem z wszystkimi twoimi zaletami, ale przede wszystkim z wadami, wtedy jest na to szansa". I to też, mam wrażenie jest jednym z przesłań tego filmu – pozwólmy ludziom żyć wg swoich wartości, pozwólmy im być sobą, niech idą dokładnie swoimi własnymi drogami, a nie drogami, które wyznacza im "przykładne", zadufane w swojej nieomylności, społeczeństwo. I nie oceniajmy ludzi pochopnie wg swojego widzimisię.

Koniec końców -  niechciany stan błogosławiony Juno, okazał się, jak na ironię, prawdziwym błogosławieństwem przede wszystkim dla ... małżeństwa Marka i Vanessy Loringów, którzy, choć oddzielnie,  będą od teraz kroczyli każdy swoją, właściwą, ścieżką życia;  dla Ojca i macochy Juno – których związek jeszcze bardziej się scementował, a dla samej Juno i Pauliego?  No cóż, Juno przekonała się jak cudowną ma rodzinę i, że prawdopodobnie znalazła miłość swego życia, którą gdyby nie ciąża, mogłaby normalnie przegapić. Może trochę szkoda, że nad ich związkiem, być może, będzie ciążył błąd beztroskiej, a raczej bezmyślnej, młodości. Oby, po czasie, Juno nigdy nie znalazła się w sytuacji, pragnącej bezgranicznie dziecka, Vanessy.  Oby, im sie udało, być ze sobą jak najdłużej, może nawet do końca życia, o czym tak marzy, by nigdy nie porzuciła Pauliego i ewentualnie ich dzieciaka, jak sama została porzucona.  Takie są nasze życzenia, bo przecież polubiliśmy Juno, tę rezolutną 16-tkę z amerykańskiego przedmieścia, może trochę nieodpowiedzialną, ale na pewno mającą dobre i wrażliwe serduszko, i oby takie zachowała do końca swych dni.

Film kończy sie totalnym happy- endem. Wszyscy wydają się być szczęśliwi, na czele ze świeżo powitym niemowlakiem, ktoremu prawdopodobnie ptasiego mleczka nie zabraknie pod skrzydłami przybranej mamy. Od tej chwili,  każdy będzie się beztrosko oddawal swemu ulubionemu zajęciu – tata będzie instalował klimatyzacje, macocha  zacznie hodować swoje ulubione pieski, Mark Loring – utworzy rockową kapelę, Vanessa będzie hodować swego świeżonabytego malucha,  a Juno i jej chłopak będą nadal uczęszczać na lekcje, a w wolnych chwilach śpiewać sobie ładne piosenki, takie jaką uslyszeliśmy na koniec filmu.

No właśnie, czy to nie jest zastanawiające, jak wszyscy łatwo i z radością przeszliśmy nad tak poważnymi sprawami jak seks, a co za tym idzie - macierzyństwo, ojcostwo... do porządku dziennego.  A! Ojcostwo! O ojcostwie w ogóle się tu nie wspomina. Bleeker nie ma tu nic do gadania, potraktowany jest przez wszystkich jak kompletny dzieciak, stosownie zresztą do stanu jego psychiki.

Mimo wszystko, mimo pozornego happyendu, pogodnej finałowej pioseneczki – ja wyczuwam tu drugie dno, czyli zadumę - gdzieś tu się wszyscy w tym dzisiejszym świecie pogubiliśmy. Nasze dzieci, przedwcześnie „aktywne seksualnie” (jakże często te słowa pojawiają się w filmie), są przecież, mimo dojrzałości fizycznej i ochoczego podejmowania współżycia dla tzw,. sportu, kompletnie nieodpowiedzialne społecznie i niedojrzałe psychicznie, by się temu oddawać i ponosić tego konsekwencje. Wyedukowani seksualnie (internet, media, szkoła – ale nie w Polsce), mający na tacy wszystko czego dusza w tym względzie zapragnie (szeroki asortyment  prezerwatyw, filmy, i nie tylko,  porno, literaratura fachowa), nie zawsze pamiętają, że seks to nie wszystko i nie koniecznie musi konczyć się przyjemnie, tak jak na filmie.
I przesłanie do rodziców - owszem, wszystko super, jesteśmy liberalni i fajowi, prawie kumple naszych dzieci, ale w tym rozbiegu ku nim, zapomnieliśmy chyba o kontroli naszych milusińskich.  Powinniśmy bardziej śledzić i mieć na uwadze ich rozwój psychofizyczyny, bo oni mimo swej powszechnej internetowej mądrości, są jednak ciągle dziećmi, nie przygotowanymi na niespodzianki dorosłości, którą wydaje im się, że osiągnęli, dzięki gotowości do miłości, głównie fizycznej.

Bo „JUNO”,  jak się tak dobrze przypatrzeć,  to nie tylko komedia, to także delikatnie podana, lecz dość krytyczna satyra, na współczesne społeczeństwo, gdzie narodziny dziecka utraciły dawne i należne znamiona cudu, a stały się tylko kolejnym etapem życia, który trzeba przekroczyć, albo zaliczyć. To samo dotyczy seksu - inicjacji seksualnej.  Jeszcze niedawno, było to  wiekopomne wydarzenie w życiu mlodego czlowieka (ileż to par nie wytrzymało próby czekania na ten pierwszy raz).  Teraz pierwszy stosunek konsumuje się jak bułkę z masłem, byle jak, byle gdzie, byle mieć to z głowy, nie wypada przecież, mając 16 lat być dziewicą czy prawiczkiem. Jakiś horror! A jak się zdarzy „coś”, czyli dzieciak, po drodze - w czym problem? Mamy do tego odpowiednie instytucje, ktore to, tak czy inaczej, za nas załatwią. I bardzo dobrze, że mamy, ale czy to uczy odpowiedzialności? Wszyscy zrzucają ciężar ze swoich barków (dzieci, ich wychowawcy - rodzice). Czy dzięki temu, małolaty będą bardziej doceniać, ważyć to, co w życiu najistotniejsze? Chyba za bardzo wychowanie dzieci puszczone jest na wolną wodę - macocha stwierdza ze zdziwieniem mówiąc do 16-letniej Juno "nie wiedziałam, że już jesteś aktywna seksualnie". Obce dziewczyny opowiadają sobie bez skrępowania o smakach kondomów, jakie  zakladają swym chłopakom na genitalia. Wszystko się pomieszało, zbyt beztrosko i nieodpowiedzialnie, podchodzimy do spraw największej wagi - do seksu, a w konsekwencji do narodzin. I o tym też, wydaje mi się, jest ten, nieco przewrotny, film. Z pozoru lekki, ale po głębszym zastanowieniu, mający jednak swój spory ciężar gatunkowy.

piątek, 30 października 2009

"The Woodsman" (Zły dotyk) - reż. Nicole Kassell

Historia, na pozór, jakich wiele. Walter, tak mu na imię, po 12 latach odsiadki, wychodzi z więzienia. Postanawia żyć na nowy rachunek, ludzie mu w tym przeszkadzają, tylko miłość może go uratować. Jednak sprawa Waltera jest o tyle bardziej skomplikowana, że jest pedofilem, a takim wszyscy się brzydzą, nawet ci, którzy w zaciszu domowym sadzają swoje córki na kolana, mimo, że one tego bardzo (i podejrzanie) nie lubią.

Były więzień musi stawiać czoła nie tylko nienawiści otaczających go ludzi, ale przede wszystkim nienawiści i wstrętu do samego siebie, do swego popędu seksualnego, sile nad którą najtrudniej mu zapanować, która nawet zduszona, upchnięta gdzieś w najgłębszych zakamarkach mózgu, czeka tylko na sposobny moment, by dać o sobie znać.

Kevin Bacon w tej trudnej roli sprawił się znakomicie. Jego zadaniem było pokazanie, że pedofil pedofilowi nierówny. Wśród potworów o nieodwracalnie przetrąconej psychice, zdarzają się też ludzie, owszem, wyrządzający wielkie zło, ale świadomi tego chcący z tym skończyć.
Twarz Bacona przez cały film jest niesamowicie spięta, nieruchoma, jego czujny wzrok wyraża zarówno strach przed bliźnimi, jak i samym sobą. Jest tylko jeden moment, gdy się rozjaśnia, łagodnieje i Bacon–Walter ładnieje - rozmowa z dziewczynką w parku ("woodsman" - lubi miejsca zadrzewione). Kevin B. świetnie panuje nad mimiką, oczami, przekazuje nimi wszystkie emocje, od najbardziej oczywistych, po najmniejsze niuanse. Dramat opowieści oparty jest w głównej mierze na osobie, ciele tego aktora.

Atmosfera jest napięta, ale nie do przesady. Film jest bardzo stonowany, nie epatuje nadmiernie ani przemocą, ani jakimiś drastycznymi scenami. Subtelnie dotyka najbardziej wstydliwych wątków życiorysu głównego bohatera. A jego czyny są bardziej zasugerowane, niż pokazane. Akcja dramatu rozgrywa się głównie w głowie i odbija się na twarzy Waltera czyli Kevina B. Dzieki temu, „Woodsmana” mogą oglądać także ludzie o słabszych nerwach, ale emaptyczni, otwarci na każdego człowieka, chcący chociaż w minimalnym stopniu poznać mechanizmy kierujące jego postepowaniem.
Bardzo ciekawa jest tu postać Vickie (grana przez żonę Bacona – Kyrę Sedgwick), kobiety skrzywdzonej w młodości w sposób, jaki krzywdził Walter, która, co ciekawe, jako jedyna, oprócz jego szwagra, nie odwraca się od niego i postanawia mu pomóc.

Jednym słowem - „The Woodsman” – wart jest obejrzenia, z wielu względów. Bardzo bolesna i ciągle aktualna tematyka, od której nie można uciekać wzdrygając tylko ramionami i wykrzykując – 'wykastrować", 'zabić" itp. A poza tym, jak nam sygnalizują autorzy filmu, kto wie, czy ten który krzyczy najgłośniej, tzw. "szanowany obywatel", sam nie ociera się o pedofilię w zaciszu swego słodkiego wypielęgnowanego domku, gdzie nikt nie słyszy i nie widzi, tylko dziecko czasem zapłacze, gdy tatuś zaprasza do wizyty na swoich kolanach. Świetna scena – kluczowa, w filmie –wspomniana już rozmowa Waltera z dziewczynką w parku.

No i warto spojrzeć, jak sprawę zwolnionych z więzienia pedofili rozwiązuje się w USA. Wychodzą z odpowiednimi zakazami, wpisami do akt, które zabraniają im pracy w przeróżnych placówkach oświatowych, zbliżania się na określoną odleglość do miejsc, gdzie przebywają dzieci itp. Chodzą regularnie na psychoterapie. A co najważniejsze, każdy z nich ma indywidualnie przydzielonego policyjnego „anioła stróża”, który go obserwuje, składa mu regularne wizyty w domu, słucha jego tłumaczeñ z takich czy innych uczynków.
U nas, niestety, od lat, wiele się na ten temat mówi, od czasu do czasu podnosi się większy raban, a nie zrobiono do tej pory nawet rejestru skazanych za pedofilię. A tych, którzy wychodzą na wolność zostawia się bez pomocy, samym sobie. Czyli każdy pedofil po odbyciu kary może sobie spokojnie dalej robić swoje, zatrudniając się w przedszkolu czy szkole.

niedziela, 25 października 2009

"Brüno" - reż. Sacha Baron Cohen

Bruno to facet, który postanowił zdobyć sławę. Niestety, mieszka w Austrii, kraju, okrytym w ostatnim wieku wielką niesławą.  Kolebka faszyzmu – Hitler, Haider, hipokryzja, agorafobia – piwnice, zarówno mentalne jak i fizyczne jako sposób na relacje międzyludzkie  etc. Bruno postanawia więc wyjechać do Ameryki, a ściślej do LA. Jako bystry, młody mężczyzna, jest on bowiem świetnie zorientowany, także seksualnie, i wie,  że w obecnych czasach istnieją dwa niezawodne sposoby dojścia do slawy  a/ zadeklarować światu swoją homoseksualność (można sobie ten fakt również wymyśleć) i  b/ zaistnieć w mediach. Akurat z tym pierwszym nie ma problemu, Bruno raczej jest gejem,  a co do drugiego punktu – no cóż, można przecież uczyć się od największych, czyli od tych najbardziej sławnych – którzy, a to grają koncerty na rzecz walki z AIDS, lub bronią własną piersią puszczy amazońskiej,  albo karmią, prawie piersią, a na pewno dobrze wypchanym  portfelem biedne azjatyckie lub afrykańskie dzieci, a to sprzedają własne dzieci co lepszym stacjom telewizyjnym na żer różnych dziwnych programów itd. itp. Niestety, dla Bruno, co smaczniejsze kąski, owego medialnego tortu,  zostały już obdzielone,  większość globu ziemskiego została już rozdysponowana dla największych  i mało części świata będącego w biedzie zostało już do zagospodarowania. Bruno rzuca się więc rozpaczliwie  na Bliski Wschód (czyli  wzwód, jak to "śmiesznie" nazwał) – zaczyna pośredniczyć w negocjacjach między Izraelem , Palestyną Iranem i sam już wlaściwie w końcu nie wie między kim  a kim, bo o polityce, prawdę mówiąc, nie ma zielonego pojęcia. A nie ma, ponieważ jego ulubionym zajęciem jest odawanie się uciechom cielesnym ze swymi męskimi kochankami, zarówno z tego świata, jak i z zaświatów ( jedna z najgorszych momentów). I tu dochodzimy do mniej smacznej i strawnej częsci filmu.

Zgadzam się z tymi, ktorzy zauważają obrzydliwość, a może raczej dosłowność, a częściej przejaskrawienie pewnych scen, chodzi o te wyśmiewające seks gejowski ( ale nie tylko), ale jednoczesnie doceniają , zauważają humor i satyrę na pewne przejawy życia społecznego. I te mi sie najbardziej podobały i jednocześnie śmieszyły.  Choć nie wszystkie były zabawne, niektóre z nich były naprawdę drastyczne. Ot, choćby kompletne uprzedmiotowienie  Meksykanów i wykorzystywanie ich do najbardziej podłych świadczeń – w filmie służą jako meble, fotele, stoliki itp. Ale nie, nie, to nie chora wyobraźnia reżysera  podytkowała mu taki pomysł –  kiedyś ze zgrozą przeczytałam o tym, jak mężczyźni w pewnych, wiadomych, przybytkach, traktują klęczące, i oczywiście rozebrane, dziewczyny, "używając" je jako stoliczki na popielniczki.

Przerażali też głupi rodzice, którzy dla pieniędzy, albo sławy dziecka, po to, by zaspokoić swe niespełnione marzenia, są w stanie poświęcić jego zdrowie, a nawet zaryzykować życie – jestem przekonana, że castingowe rozmowy z nimi na temat zatrudnienia dzieci w filmie, nie były sfingowane.

W ogole, jestem pewna, że Cohen, w kwestii satyry na współczesne zidiociałe społeczeństwa, czerpał wprost z życia i jego obserwacji, niczego tu nie musiał specjalnie wymyślać,  niczego może oprócz scen seksu – tu mogła go ponieśc fantazja, jak to zresztą w przypadku seksu się zdarza.

Podsumwując, czy film uważam za udany? Pod względem ironii, krytyki, ostrej satyry nie tylko na amerykańskie społeczeństwo, jak najbardziej, uważam za udany i bardzom trafny, choć środki ku temu są naprawdę ostre, a przy tym nieskomplikowane. I tu przechodzę do humoru  – no cóż, nie rozumiem tych co narzekają, przecież wiedzieli na co się zdecydowali.  Chcieli zobaczyć Sachę Barona Cohen to widzieli.  Jest on określonego rodzaju satyrykiem i prześmiewcą, zawsze  konsekwentnie dążącym do jasnego celu,    łączy przyjemne z pożytecznym. Przyjemne - to jego praca, nasz śmiech (bo jednak on się pojawia) i spora kupka pieniedzy na jego koncie. A pożyteczne, to to wszystko nad czym się  przez chwilę i przez śmiech, zadumaliśmy podczas seansu. Prawdopodobnie, gdyby  nie zdecydował się na humor tego rodzaju, pies z kulawą nogą by go oglądał. Nie podoba mi się jego prostactwo, np. sceny w salonie kosmetycznym były przeobrzydliwe. Ale, czy powszechna wariacja na punkcie dbałości o wygląd, wycinania sobie wszystkiego, by osiągnąc idealną gładkość skóry, idealne proporcje nie siąga granic absurdu?   Tak jak humor Cohena.  Spójrzmy na to z tej strony – pomysłowość i głupota jego dowcipów absolutnie dorównuje "pomysłowości" i głupocie ludzkiej. Weźmy akcesoria do umilania harców w gejowksim łóżku, były przesadzone, owszem, ale czy aż tak bardzo?  Czy asortyment seksszopów, jest wiele uboższy? Jeśli można, jak czytałam, kupić w takim sklepie m.in. sztuczną rękę do "fistingu" (właśnie całkiem niedawno wzbogaciłam swój słownik o nowy piękny termin z zakresu cielesnej ars amandi), czyli do wkładania jej sobie, albo komuś do ... tak, tak, do d.....  ewentualnie gdzie indziej , noooo.... to chyba życie prawie prześcignęło samego Bruna/Cohena. :) :(

 

sobota, 10 października 2009

Dworzec dla dwojga - reż. E. Riazanow

Kobieta i mężczyzna po przejściach spotykają się na dworcu pewnego radzieckiego miasta. On  jest jednym z podróżnych, którzy wysiedli w przerwie przewidzanej w rozkładzie jazdy, by zjeść obiad w dworcowej restauracji, ona, jako kelnerka ten obiad mu serwuje. Niestety, danie nie przypada do gustu Płatonowi, zostawia prawie nienaruszony talerz, postanawiając nie płacić za usługę. Z tym nie może pogodzić się Wiera - za podany posiłek należy się zapłata.  Dochodzi do kłotni, ostrej wymiany zdań, żadne nie chce ustąpić,  spór kończy się interwencją kolejowej milicji.  W takich okolicznościach rodzi się miłość.  Miłość mimo wszystko, mimo wielu różnorakich odległości  jaka dzieli mężczyznę i kobietę. Pierwszy dystans to ten fizyczny, liczony w setkach kilometrów.  Drugi to różnice środowiskowo-statusowe: on  sławny i uznany pianista, ona – prosta kelnerka;  on – żonaty, ona – samotnie wychowująca syna, mająca stałego, acz przejezdnego adoratora (wspaniała, krótka, ale jakże wyrazista rola Nikity Michałkowa)  dostarczającego jej, nie w pełni legalnie, towar na handel na miasteczkowym bazarze.  Wiele ich dzieli, to prawda,  ale i łączy, głównie samotność , powierzchowność związków w jakich od lat żyją,  zżera ich głód prawdziwego uczucia, zainteresowania, troski, jakiej chcieliby doświadczyć ze strony drugiej osoby. Znajomość, nie rokująca początkowo dobrze, zaczyna z upływem każdej godziny przeradzać się w  głębsze więzi, bezinteresowne,  spontaniczne,  inne, od tych, jakie było im przeżywać wcześniej. Ale czy na pewno… ? 

Film posiada zupełnie przewrotne zakończenie. Jedni mogą je postrzegać  jako przemianę Wiery, która wreszcie odnajdzie się u boku ukochanego i z walecznej, krzykliwej kobietki przekształci w potulną, kochającą żonę, podążającą za swoim ukochanym krok w krok, na dobre i na złe.  Inni, jednak, odbiorą sceny oddania się Wiery jako ironię i krytykę tradycyjnie pojmowanej instytucji małżeństwa, gdzie mężczyzna jest od wydawania poleceń, a kobieta od ich spełniania.  Tak, bo rosyjska kobieta, ma w sobie wielki potencjał poświęcenia, dla miłości, kochanego mężczyzny, jest gotowa  oddać wszystko - zdrowie,  dzieci, pracę, całą siebie i iść za nim choćby na koniec świata, nawet jeśli tym końcem miałby być obóz dla więźniów, położony, gdzieś hen, na Syberii . Ot, choćby przypomnieć sobie „Zbrodnię i karę" F. Dostojewskiego i Sonię wlokącą się za Raskolnikoswem zesłanym na Północ. Zresztą, o tym często wspomina się w różnych publikacjach traktujących o współczesnej obyczajowości Rosjan i Rosjanek. Dlaczego w Rosji tyle jest kobiet zarażonych HIV, ano, dlatego, że podobno rosyjska kobieta nie odmówi mężczyźnie miłości bez zabezpieczenia, dla niej najważniejsze, jest by uszczęśliwić swego faceta, może też chodzi o to by go w ogóle mieć, nawet za cenę własnego zdrowia. 

Wielu film Riazanowa postrzega jako komedię romantyczną, melodramat.  I tak miało być, tak samo mieli go odbierać również  radzieccy cenzorzy. Druga warstwa filmu, to olbrzymia krytyka, pomieszana ze śmiechem przez łzy, socjalistycznej gospodarki rynkowej, sprzyjającej m.in. rozkwitowi nielegalnego handlu, tzw. spekulanctwa, będącego obiektem walki  radzieckich służb wewnętrznych, a mimo wszystko zawsze świetnie prosperującego, wskutek kwitnącej korupcji – wiadomo, „tylko ryba nie bierze”. Spekulanctwo, czyli obrót towarami, których brak na rynku, wg własnych zasad,   sprzyjało nie tylko szerzeniu się korupcji, ale także nieprzyjemnemu panoszenie się  wszystkich handlowcow, traktujących wielkopańsko przymilnych klientów, zdanych na ich łaskę lub niełaskę.  

Poza tym, mimo sympatycznego romantycznego tematu miłości, z ekranu wyłania się bardzo niemiły obraz relacji międzyludzkich Kraju Rad.  Zresztą ich sceną zaczyna się cały film - agresja, opryskliwość, brak empatii, zrozumienia i zainteresowania  dla drugiego człowieka, pośpiech, nieuprzejmość – tak odnoszą się ludzie, żyjący w ustroju, który w założeniu  miał być najbardziej przyjazny dla swych obywateli. 

Podczas seansu nieodparcie przypominała mi się inna wersja, zachodnia,   miłości między podróżującymi koleją żelazną,  mianowicie „Miłość przed wschodem słonca” i „Miłość przed zachodem słonca”.  Jest sporo różnic między radzieckim „Dworcem dla dwojga” a dwoma filmami Linklatera. Przed wszystkim – wiek bohaterów, czas akcji – Płaton wraz z Wierą mają dla siebie około 48 godzin, a Celine i Jesse mają ich tylko kilka, a wiąże się to głównie z zamysłem filmowców co do przekazu – „Dworzec” mimo swej emocjonalnej kameralności, jest jednak filmem większej akcji, większego zaangażowan w szerzej pojmowane problemy społeczne,  niż „Przed zachodem i wschodem słonca” razem wzięte, będące tylko i wyłącznie psychologiczną,  intymną opowieścią o spotkaniu kobiety i mężczyzny, o których niewiele wiemy, tak jak i oni o sobie nawzajem. 

Ale oba filmy, mimo wielu różnic wspólnego bądź co bądź tematu tematu,  obrazują  ten sam urok  przelotnego spotkania, przypadkowej podróżnej znajomości, której początek bywa wielką, fascynujacą zagadką i nadzieją na spełnienie, a koniec… może jednak  lepiej, żeby go nie było…  Tak jak to miało miejsce w „To się wydarzyło w Madison County”, gdzie miłość zrodzona, również podczas podrózy (fotograf NG i gospodyni domowa),  pozostała dla kochanków wielkim skarbem i podporą w ich życiu, mimo, a może właśnie dlatego,  że kobieta nie złożyła na oltarzu miłości siebie i swej rodziny. 

Film ogląda się bardzo dobrze, może jest ociupinkę za dlugi, można go było skrócić o 20-30 minut, na pewno nic by nie stracił, ani na akcji ani w swej wymowie. Ale, cóż, socjalistyczne rządy nie żałowały pieniędzy na kulturę pod warunkiem, że grzecznie się ona prowadziła i nie podskakiwała zbyt wysoko do rządowych gardeł. Fabuła biegnie podwójnym torem czasoprzestrzeni – retrospekcja i akcja bieżąca, czyli pobyt Płatonowa w obozie karnym przeplata się z życiem na wolności. Tak, tak, jednego dnia wielki artysta, bywalec wielkich sal koncertowych pokocha prostą kelnerkę prowincjonalnej restauracji dworcowej,  a innego, wskutek różnych zbiegów okoliczności może znaleźć się  wśród skazańców za kratkami.  Czyli, jednak wielkie socjalistyczne przesłanie – nie wywyższajmy się jedni nad drugimi, wszyscy jesteśmy równi, fortuna nie wybiera, a już na pewno równi jesteśmy w obliczu  miłości.  :)
 

środa, 16 września 2009

Moskwa nie wierzy łzom - W. Mieńszow

Piękna w swej prostocie historia trzech kobiet przybyłych z głębokiej prowincji ZSRR do stolicy kraju, z nadzieją, że właśnie tam znajdą swój sposób na życie, a może nawet szczęście. Ludmiła, Katarina i Antonina –  przypadek sprawił, że zamieszkały razem w hotelu robotniczym, lecz to one same wypracowały sobie przyjaźń, która  połączyła je na długie lata.  Każda z dziewczyn ma inny temperament. Różnią je także  marzenia, ambicje jakie wiążą z Moskwą.   Ludmiła i Tosia -  przyjechały tu  głównie w poszukiwaniu pracy i męża.  Z tym, że Tosia, mniej wymagająca, chce skromnego chłopaka, Ludmiła  zaś - albo bogatego, albo z dobrego domu, ewentualnie artystę.  Katia zaś, została robotnicą zupełnie niechcący - zabrakło jej punktów, by dostać się na studia.  Życie z upływem czasu często brutalnie weryfikuje ich plany, burzy marzenia, co nie znaczy, że dziewczyny  unieszczęśliwia, zgodnie z powiedzeniem, że „co cię nie zabije, to cie wzmocni”.  Tak, te rosyjskie kobiety są mocne i dzielne,  niczym pospolite drzewa, jesiony (to o nich i o szlachetnych lecz wyniosłych dębach jest piosenka, będąca muzycznym leitmotivem filmu), których nasiona zapuszczają głęboko korzenie, tam gdzie je tylko wiatr poniesie. I one - Katia, Tosia i Luda, niczym owe drzewa, także wrosły w glebę Moskwy, stały się jej solą, solą z niejednej łzy wylanej w chwili rozpaczy, rozczarowania nad ludźmi i życiem, które wydawało się, że gdzie jak gdzie, ale w stolicy, będzie najbardziej fascynujące, a okazało się tak pospolite, jak u nich, na prowincji. Solą z niejednej kropli potu, jaka spłynęła z ich czoła, gdy harowały na swoją, i miasta, przyszłość, pracując w piekarni, na hali fabrycznej, czy ślęcząc po pracy wieczorami nad książkami.  
 
Te proste kobiety, wywodzące się z klasy robotniczo-chłopskiej   nieco tendencyjnie przedstawione w opozycji  do przystojnego Moskwiczanina z dziada pradziada,  dobrze urodzonego w inteligenckim domu, Rodiona Raczkowa (nazywanego pretensjonalnie na sposób zachodni "Rudim"), operatora telewizyjnego, który uwodzi jedną z dziewczyn – Katię.  Przedstawia mu się ona, jako córka znanego lekarza, będącego w rzeczywistości jej wujkiem, za co zostaje srodze ukarana, bowiem gdy prawda wychodzi na jaw (a jest to jeden z najbardziej tragikomicznych momentów w filmie), mężczyzna urażony, zniesmaczony wycofuje się. Tak naprawdę to on okazuje się prawdziwym prostakiem w białych rękawiczkach.  Nie dziwmy się temu, film powstał w latach głębokiej komuny, odwrócenie ról w filmie (dobry inteligent a zła robotnica), który miał przynieść sukces w tym kraju byłoby raczej trudne.  
 
Mimo wszystko, mimo tej kłującej w oczy w wielu mijescach tendencyjności fabuły, „Moskwa nie wierzy łzom” to urzekający film, z rodzaju takich, po którego projekcji rozpiera Cię szczęście, że dwie godziny nie poszły na marne. Wręcz przeciwnie, masz wrażenie, że spotkałeś się z przyjaciółmi, którzy naładowali cię pozytywną energią, choć niekoniecznie opowiedzieli ci wesołą historię.  Poza tym, to zajmujący obraz Moskwy lat 50-tych i 70-tych. Z nastrojami panującymi na ulicach  - na przykład: obściskująca  się para zostaje upomniana przez funkcjonariusza milicji, że zachowuje się nie obyczajnie i ma natychmiast porzucić swe praktyki;  z uwielbieniem dla ludzi sztuki, szczególnie aktorów - tu jako ówczesne "cameo" - pojawia się na chwilę znany aktor Innokientij  Smoktunowski. Możemy zobaczyć, wyrażnie i z dbałością ukazane, trendy w modzie czy fryzjerstwie wówczas aktualne - tak jakby twórcy filmu chcieli zaznaczyć, że ich ojczyzna nie odstaje w tej materii od reszty świata.  Przemycono także, jak sądzę, cieniutką nutkę autoironii na temat kobiet zatrudnionych na typowo męskich stanowiskach, co ZSRR ustawiało w kategorii krajów mocno  egzotycznych w cywilizowanym świecie. Ale takie przecież były powojenne realia. W czasie wyzwalania kraju,  i innych terenów, spod okupacji niemieckiej zginęło mnóstwo rosyjskich mężczyzn, ktoś więc musiał te rękawy zakasać i wziąć się do odbudowania i budowania kraju. I tak im to pozostało na długie lata. 

Piękny zbiorowy portret ludzi , którzy zaludniali stolicę ZSRR. Ich marzeń, nadziei, potencjału jaki w nich drzemał. W końcu na decyzję opuszczenia swych rodzinnych miejsc,  oddalonych czasem od Moskwy o tysiące kilometrów, było stać tylko tych najodważniejszych, zdecydowanych, może czasem i zdesperowanych, by wziąć  życie za rogi. No i ta wspaniała ówczesna solidarność, jaka ich łączyła. To prawda, że bieda przybliża, a bogactwo dzieli.  Mamy tego świetny obraz w filmie.  I ciekawostka – już wtedy dziewczyny  narzekały  na mężczyzn, że to zarozumiałe i zniewieściałe (tak! - juz wtedy) typy, charakteryzujace się wysokim mniemaniem o sobie, a tak naprawdę niewiele, oprócz wybujałego ego, zamiłowania do alkoholu i kobiet, mający do zaoferowania. Na szczęście, każda reguła ma swoje wyjątki,  o czym z czasem, i na szczęście, przyjaciółki przekonały się na własnej skórze. A jednym z tych wyjątków jest tajemniczy i fascynujący Gosza, grany przez wspaniałego rosyjskiego aktora Aleksieja Batałowa (tak, tego od „Lecą żurawie”), który charyzmą jaka od niego bije, w momencie gdy pojawia się na ekranie, urokiem osobistym, spojrzeniem mógłby konkurować z samym J. Deppem, przynajmniej w moim prywatnym rankingu. 

 W 1981 roku film doceniono, i uhonorowano, Oskarem w kategorii film nieanglojęzyczny. Nie wiem z kim się  ścigał, ale bardzo dobrze, że wygrał, bo to wspaniała, czysta, orzeźwiająca opowieść o ludzkim losie, uniwersalnym,  każdego czasu, miejsca i… ustroju, o losie, którego stery każdy z nas ma swoich rękach, i o tym, że warto być czujnym, nie przegapić okazji, szczególnie podczas podczas burzy,  by bezpiecznie zawinąć do portu.
 

Mistrz i Doda

Oto, dla przypomnienia, kilka słów o pomysłach reżysera, pisanych ponad rok temu, jeszcze przed wejściem filmu na ekrany kin.

"Mistrz i Doda"
„Serce na dłoni” – taki będzie tytuł nowego filmu Krzysztofa Zanussiego.  W obsadzie między innymi: Nina Andrycz, Stanisława Celińska, Bogdan Stupka oraz znany zestaw: Maciej Zakościelny, Agnieszka Dygant, Marta Żmuda-Trzebiatowska, Szymon Bobrowski no i dla wielkiego huku .... nasza rodzima seksbomba - Doda. Nie będę krytykować decyzji reżysera w  kwestii doboru nazwisk. W końcu aktor serialowy też człowiek, trzeba mu (i sobie) pomóc, nie jego wina, że w Polsce dane jest mu ostatnio grać tylko w takich produkcjach).  Ale co do Dody – o tak!  do tego posunięcia (nomen omen!) mam jednak zastrzeżenia.

Szkoda, że taki człowiek, jak Zanussi nobilituje swoim nazwiskiem, wspaniałym dorobkiem, charyzmą w końcu, przedstawicielkę kultury  najniższej, ktora, nota bene, tak naprawdę wiele z kulturą wspólnego nie ma. Takie czasy!

Ech! A jeszcze kilka miesięcy temu, słuchałam z uwielbieniem na twarzy i w serduszku,  jak reżyser apelował do nas zgromadzonych na pewnej sali, by się nie dać schamieć. Myślę, jestem pewna, że miał wtedy na myśli także omijanie szerokim łukiem  prostackich  jarmarków, gdzie dla taniej, lecz przynoszącej miliony,  sławy, kupczy się wszystkim, na czele z intymnością małżeńskiej alkowy, sekretnymi zakątkami kobiecego ciała, pseudodziecięcą obliczoną na poklask naiwnością,  a zaraz obok rynsztokową wulgarnością  itp.
Zatrważające,  jak wszyscy w obecnych czasach  dają sobie na luz, schlebiając gustom najbardziej marnym.  Nawet najwięksi,  ci z resztkami autorytetu, którzy powinni jednak  trzymać odpowiedni bieg, by na wyluzowanym pędzie do przodu nie stracić godnego mistrza wyrazu  twarzy.  Nawet dla eksperymentu szkoda ryzykować jazdę bez trzymanki - można się normalnie wywalić, a już szczególnie w starszym wieku. Tym bardziej szkoda, kiedy ma się tak wiele do stracenia – cały dorobek życia może iść w zapomnienie, tylko dlatego, że mistrz postanowił DODAć sobie wątpliwego współczesnego splendoru, dopinając  do autentycznego (jak sam zapewniał w wywiadzie na planie filmowym) serca na dłoni nadmuchaną lalę z plastiku.
Zabawne jest w tym wszystkim to, że ta para wcześniej zapewne w ogóle nie wiedziała nawzajem o swoim istnieniu. Teraz pałają do siebie wielką miłością (czego dowód mieliśmy w „Kropce nad i”), atencją nawet, tak, tak! Ta wzajemna  atencja mogłaby być nawet imponująca, ciekawa. Starszy pan reżyser zauroczony młodą kobietką, i na odwrót.  Ale na Boga – K. Zanussi to nie Woody Allen, a Doda to nie Scarlett Johansson. Litości!


A oto kilka wrażeń, już po zobaczeniu "Serca na dłoni", pisanych bez przypominania sobie słów powyżej: :)

Żenujące dzieło . Miałkie i prościutkie, na miarę mizernego debiutu.  Sam pomysł na fabułę nienajgorszy, ale dalsza realizacja poniżej oczekiwań. W końcu nazwisko Zanussi do czegoś zobowiązuje, to dobra marka, nie tylko w temacie sprzętu gospodarstwa domowego. Zanussi obwołany kiedyś intelektualistą kina polskiego ma prawo, jak każdy, z upływem lat do wypalenia się, ale na Boga, nie może sobie pozwolić na robienie tego rodzaju ciężkich knotów. W. Allen również obniża swoje loty, ale robi to w sposób płynny, prawie niezauważalny, nie pikuje na ziemię na zbity pysk jak nasz rodzimy reżyser.  Co do udziału Dody wyraziłam już swoje zdanie powyżej, jeszcze przed zobaczeniem filmu. Teraz już wiem, jak to wyglądało. Doda występuje w filmie dwa razy. Po raz pierwszy jako Doda ta, którą znamy, czyli sexbomba całą gębą i biustem,  umilająca jakimś romantycznym pieśnidłem wieczór podtatusiałemu szemranemu biznesmenowi zza wschodniej granicy (Bohdan Stupka).  I to było nawet ok. - wiadomo, artyści, zarówno kultury wyższej jak i niższej, dorabiaja sobie koncertując na prywatnych spotkaniach. Ale, gdy zobaczyłam Dodę drugi raz, pod koniec filmu,  na ekranie telewizora, włączonego gdzieś pod mostem,  w siedlisku bezdomnych, śpiewającą arię operową, parsknęłam śmiechem -  Doda i aria operowa,  a już tym bardziej w takiej scenerii, jak "zasmarkani" bezdomni. Sztuczne silenie się na idealizm, że każdy może się zmienić, wszystko zależy od okoliczności. Owszem, ogólnie mogę się zgodzić z taką teorią, ale nie w przypadku Dody, ktorą znamy jako pazerną szansonistkę, podpierającą swą karierę "artystyczną" obyczajowymi prowokacjami, zawracającą w głowach naiwnym nastolatkom,  w przeciwieństwie do kariery divy operowej, ktora opiera się głównie na talencie i naprawdę ciężkiej pracy. Może gdyby Zanussi, do zobrazowania swych idealistycznych koncepcji wybrał jakąś aktorkę, a nie znaną powszechnie Dodę, byłby bardziej wiarygodny, a nie śmieszny.

Cały film jest sztuczny, nieprawdziwy, bardzo niedbale nakręcony, zauważa się kilka niedoróbek realizacyjnych, ma się wrażenie, mimo wyraźnych dłużyzn,  jakby wszystkim na planie bardzo się spieszyło, jakby chcieli czym prędzej kończyć,  by wstydu  sobie oszczędzić.  Zero lekkości, banalne, wygłaszane, a nie mówione, dialogi, wszyscy sztywni, widać, że grają.  Było mi wstyd, że mój wielki autorytet w ten sposób zaczyna kończyć swą  jakże wspaniale rozpoczętą ("Życie rodzinne", "Barwy ochronne" i wiele innych)  filmografię.  A najgorsze jeszcze, że nie chce się przyznać do faktu, iż tym razem nie wypaliło. Tłumaczy się na prawo i lewo, broni jak lew,  opowiada o niezrozumieniu przez widza polskiego,  a o sukcesach zagranicznych. Być może… jakiś małolat,  wielbiciel Dody, ktoś kto nie zna  starego dorobku Zanussiego uwierzy w to proste dziełko, które przecież naprawdę  nietrudno zrozumieć - mamy tu wyłożoną  kawę na ławę -  nad czym tak ubolewa reżyser.  „Serce na dłoni” po prostu  trudno zaakceptować.  Wajda też raz zaeksperymentował z "Panną Nikt", i szybko dał sobie spokój, wrócił pokornie do tematów narodowych,  i chwała Bogu.  To samo radzę Panu Krzysztofowi, niech zostawi "swołocz", nie licząc na jej nawrócenie i wraca do swych inteligentów i ich moralnych dylematów, bo w tym temacie jest najlepszy i niezastąpiony (tylko inne pytanie, gdzie ich szukać?! Tych prawdziwych, oczywiście.).  Zniżanie się do poziomu mas również wymaga klasy i świadomosci pewnych granic, których nie wolno przekraczać. Jedyny jasny punkt tego filmu, to króciutki występ Niny Andrycz, jako matki biznesmena – ta kobieta zawsze trzyma poziom i fason damy, i wszędzie czuje się świetnie.

Polecam tylko ciekawskim oraz prawdziwie kochającym Zanussiego i od razu proszę - wybaczcie mu, tak jak i ja to uczyniłam. :)

 

czwartek, 23 lipca 2009

"Longford" - reż. Tom Hooper

Jeśli ktoś lubi Jima Broadbenta, z przyjemnością odkrywa jego nowe wcielenia (ja ciągle jestem pod wrażeniem kreacji kochanka i przyjaciela "Iris"), polecam kolejne, tym razem jako Lorda Longforda – Franka Pakenhama. Postać autentyczna, bardzo kontrowersyjna ze względu na swą swoistą działalność dobroczynną. Pakenham, katolik głebokiej wiary, który, jak sam mówi: „brzydzi się grzechem, lecz kocha grzeszników”, z wielkim zapałem oddaje się pracy z więźniami. Spotyka się z nimi, jest wręcz do dyspozycji na każde wezwanie, a zainteresowanie jakie wykazuje skazanym na wykluczenie ze społeczności, którą skrzywdzili, długie rozmowy na temat Boga i jego skłonności by wybaczyć każdemu każdy grzech, powoduje, że wielu więźniów odzyskuje cudownie wiarę, co bardzo często skutkuje skroceniem wyroków, nawet tych dożywotnich.

Niestety, mamy podejrzenie, że działalność lorda nie jest do końca bezinteresowna, kierowana tylko i wyłacznie szlachentymi pobudkami. Nasz bohater lubi szczycić się swymi osiągnieciami, pisze swoją autobiografię, udziela na prawo i lewo wywiadów wszystkim mediom, korzysta z każdej okazji, by zareklamować swą osobę. Nawet promocję książki córki przeobraża w swoje show. Zaczynamy podejrzewać, że ten starszy mężczyzna, tak brzydzący się grzechem sam z rozkoszą pławi się w grzechu próżności, a więźniowie, to społeczność na tle której może tak mocno, i łatwo, zabłysnąć. Ale pewnego dnia przyjdzie mu zmierzyć się z iście godnym siebie przeciwnikiem Myrą Hindley, seryjną morderczynią dzieci, ktore porywała wespół ze swoim kochankiem. Ta inteligentna kobieta doskonale wyczuwa słabości lorda, jego pasje, zna go przecież z telewizji , książek, wie dokładnie, który guzik nacisnąć, by facet zapomniał o jej potwornych zbrodniach, a na dodatek obdarzoną pewnym magnetyzmem całkowicie oczarowuje Pakenhama. Zaczyna tej kobiecie bezgranicznie ufać, ma nadzieję, że oto nadarza się okazja by obwieścić światu swój kolejny sukces w udowadnianiu, że nawet potwory mają w sobie pokłady dobra, ktore objawiają się oczywiście pod wpływem żarliwych modlitw i czytania żywotów świętych. Lord Longford naraża się na wielką krytykę, nienawiść ze strony rodzin pokrzywdzonych dzieci, jednak nic go nie zraża, w pełni oddaje się swej misji. Jak to się dla niego skończy, czy Myra Hindley opuści wcześniej więzienie, czy może Frank przyzna się do błędu, a może chytrze przekuje go zgrabnie w swój sukces – warto zobaczyć ten film. Świetne aktorska trójka, wspomniany Broadbent, a także o nieprzeniknionej twarzy Samantha Morton (niedawno Debra Curtis w „Control”) jako Myra oraz Lindsay Duncan – godnie znosząca jakże szlachetną, lecz może czasem bezkrytyczną, pasję swego męża, Lady Elizabeth Longford.

Acha, zapomniałam, przecież Andy Serkis, dorównuje w pełni wspomnianej trójce. Jego Ian Brady jest równie tajemniczy, diaboliczny, cyniczny jak jego kochanka, Myra.

Film jest skromny, bez fajerwerków, wymagający od widza pewnego skupienia, zamyślenia, w sam raz jako odskocznia od wakacyjnych szaleństw (można zobaczyć na HBO).

piątek, 17 lipca 2009

"Piękność w opałach" - reż. Jan Hřebejk

czyli przybywa rycerz na białym koniu.

Praga,  rok 2002. Czas wielkiej wody, która zalewa miasto i rujnuje życie wielu rodzin. Między innymi także Marceli (ulubienica czeskich reżyserów - Anna Geislerova), tytułowej piekności. Jarda (
Roman Luknár ), jej mąż,  mechanik, by więcej dorobić, ima się kradzieży samochodów. W tym samym czasie, w Toskanii, Evzen Benes, starszawy przystojny Czech mieszkający od kilkunastu lat  w odziedziczonej po matce pieknej toskańskiej willi, jedzie do ojczyzny, by wykupić starą rodzinną posiadłość. Szczęśliwym, albo i nie - zależy dla kogo, zbiegiem okoliczności, pracownik z warsztatu Jardy kradnie bogatemu przybyszowi  ekskluzywny samochód. Samochód, niestety, albo i nie, zależy z czyjego punktu widzenia na ten fakt patrzeć, posiada nawigację satelitaraną. Wyśledzenie złodzieja to kwestia kilkuanstu minut. Mąż Marceli trafia do więzienia, a ona popada w tytułowe  opały.  Ale jak to z pięknościami bywa, w opałach nie pozostają długo. Zawsze znajdzie się jakiś pocieszyciel, który przytuli, wytrze łzę, zrobi śnaidanie do łóżka. I tak też dzieje się i tym razem. Marcela przypadkowo poznaje ofiarę kradzieży, czyli właśnie, pięknego, dojrzałego i majętnego toskańczyka , Evzena. Mężczyzna ten,  niczym anioł, ma starą ale szlachetną twarz, srebrne włosy i bezgranicznie dobre serce. W jego roli - doskonały, pamiętny ze „Szpitala na peryferiach” Josef Abrham, rysom któremu dostojności dodały lata oraz bujny zarost. Evzen współczuje Marceli i jej rodzinie.  Postanawia zaopiekować się nieszczęsną kobietą z dziećmi. Zaczyna się od drobnych sum pieniędzy wkładanych ukradkiem w książki, a kończy zaproszeniem do Toskanii na czas nieograniczony. Wszyscy są szczęśliwi, oprócz męża piękności, Jardy, któremu w końcu kończy się czas odsiadki. Wraca do opuszczonego domu, z goryczą podsumowując, że „żona wybrała pieniądze”.  Ale los sprawia, że Marcela wraz z włoskim aniołem oraz dziećmi przyjeżdża do Pragi na pogrzeb swej matki, która, po prostu, umarła z tęsknoty za nimi. Po ceremonii dochodzi do spotkania małżonków, także w ich dawnej małżeńskiej alkowie. Jest cudownie, dokładnie tak jak Marcela lubi. Od teraz będzie już rozdarta, między mężem-kochankiem, z którym planowała przecież rozwód, a Evzenem wypełniającym rolę jej ojca (a dzieciom dziadka), którego brak odczuwała od dzieciństwa.  Będzie rozdarta między wyborem życia na granicy ubóstwa, ale za to pełnym mocnych emocji, a komfortową wegetacją w Toskanii.  Na co się zdecyduje? Czy będzie musiała wybierać? Nie wiemy, żegnamy się z nią, gdy znowu zaczyna kłamać. Tak jak kiedyś kłamała dzieciom, że ich tatuś pojechał do pracy do Indii, ukrywając fakt, że jest złodziejem odsiadujacym karę w więzieniu. I w tym momencie, przypominają nam się slowa Riszy (świetny Jiří Schmitzer ), męża matki Marceli. Risza, to  taki domowy zły duch, który psuje wszystkim najdrobniejszą choćby chwilę  szczęścia, każdego sprowadza do parteru, poniża i upokarza,  tylko po to, by podać mu później z satysfakcją  pomocną dłoń. „Wasza mamusia kłamie!” powie ktoregoś pięknego ranka dzieciom Marceli, oznajmiając im, że to nie tatuś z Indii pisze do nich listy, pisze je ich mamusia, z pokoju obok. Dzieci, wraz z widzem, doznają szoku. Risza - to bardzo ciekawa i ważna postać tego filmu – ten  obleśnawy, gburowaty mężczyzna w średnim wieku, facet na którego łaskę lub niełaskę zdana jest matka Marceli. Będąc panną z dzieckiem, podobnie zresztą jak Marcela, znajduje sobie opiekuna,  Riszę właśnie. Może nie najwyższych lotów, ale jurnego i chętnego przyjąc ją pod swój dach wraz z dobytkiem w postaci cudzego potomka. Tak samo jak i kiedyś zgodził się przygarnąć ciężarną Marcelę Jarda.  Historia, jak widać,  lubi się powtarzać.

"Piękność w opałach" to baśń o spełnieniu marzeń ładnych, i brzydkich, dziewczyn. Przychodzi bowiem taki czas, że każda zaczyna marzyć:  oto, któregoś dnia przybędzie rycerz na białym koniu, by porwać ją hen za góry i doliny, jak najdalej od jej parszywego życia, i uczynić ją damą swego serca. Dobrze by było, gdyby  rycerz okazał się wspaniałym dżentelmenem, nie żądającym niczego w zamian. Tylko panny wyborem by było, czy zechce, i w jaki sposób, mu się odwdzięczyć. I taki dokładnie jest Evzen. I takim też rycerzem, ale w wersji dla brzydszych i starszych panien,  jest Risza, który stanowi mocno wypaczony obraz rycerza z bajki.  Jaka piekność taki rycerz, chciałoby się powiedzieć. Ale rycerz to rycerz, lepszy czy gorszy, najważniejsze, że przybywa i ratuje chlipiącą dziewoję. Czyż dlatego, Evzen zaprasza do Toskanii także wstrętnego Riszę, pokrewną poniekąd sobie duszę
?

Kobiety nie mogą się obejść bez facetów! Czyżby o taki, nieco szowinistyczny akcent w filmie chodziło reżyserowi?  A może inaczej, może Hrebejk to takie lightowe wydanie Larsa Von Triera, który upokarzając w swych filmach, kobiety,  pohukuje na nie przewrotnie zza kadru– nie dajcie sie wykorzystywać facetom, weźcie się za siebie, stać was na to, jesteście tego warte.  Raczej nie. W „Piękności w opałach” czułam, jeśli nie satysfakcję, to smutek, a może po prostu konstatację: życie udowadnia, iż kobieta to w istocie płeć słaba, której najmocniejszym atutem jest jej seksualność, co ją jednocześnie uzależnia i wciąga w opały ale i z nich często wybawia.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że oto w filmie czeskim pojawiła się ostra krytyka współczesnych Czechów. Niemal wszyscy są tu oszustami (kapłan sekty, pośrednik sprzedaży nieruchomości, lokatorka w domu Evzen, Risza, Jarda, w końcu sama Marcela), krętaczami, istotami dość małymi, jakby spadkobiercami komunistycznego systemu. Wszystko co wielkie, wysokie i szlachetne przypisane jest Evzenowi, czyli potomkowi lepiej urodzonych, spadkobiercy przedwojennych czeskich tradycji, które mogły zostać zachowane dzięki emigracji na Zachód. Ci, ktorzy zostaliw kraju, to ludzie, których morale bezpowrotnie wykrzywiła komuna. Resztki szlachetności, prawości, zachowała jedynie matka Jardy, ale jej nikt tak prawdę mówiąc nie traktuje poważnie, uważa się ją za kobietą oszołomioną religią sekty, której jest bezgranicznie oddana, i mentalnie i materialnie.
Trochę krzywdzące? Podobnie krzywdzące jak obraz kobiet?  A może nie? Może tak faktycznie jest, tylko wstyd się wszystkim przyznać do tak niechlubnych cech. Może wygodniej jest milczeć i żyć, usprawiedliwiając się, że przecież wszyscy wokół żyją podobnie. Wszyscy chcą coś w życiu ukręcić, za każdą cenę:  trochę seksu, trochę uczucia, trochę wsparcia, trochę kasy, trochę lepszego poczucia własnego ego, trochę więcej komfortu i psychicznego i materialnego, a jeśli ktoś już to wszystko ma – wtedy proszę bardzo, może zostać aniołem.
Ale i nawet one, kto wie.... Nie jesteśmy do końca pewni pobudek dobroczynnych czynów Evzena.


„Piekność w opałach”, wbrew pozorom, to gorzki film, a ten posmak, świetnie, chwytając za serce (szczególnie pieśń tytułowa), dopełnia i trochę osładza nam Raduza, czeska pieśniarka, której utwory przepięknie  komentują poczynania ekranowych bohaterów.  Warto się nią zainteresować. To dodatkowa korzyść spotkania z "Pięknością w opałach".

niedziela, 12 lipca 2009

"Blueberry" - reż. Jan Kounen

Ciekawy mariaż poetyki XIXwiecznego westernu z poetyką komputerowych technik XXI wieku, ilustrującymi efekty medyczno-narkotycznych praktyk indiańskich szamanów. Ale to nie jedyne niezwykłe połączenie w tym filmie. Powstał on na kanwie francuskojęzycznego westernowego komiksu autorstwa Jeana Girauda (rysunek) i Jeana-Michaela Charliera (tekst), ukazującego się we Francji od 1965 roku. Nie znam komiksu, nie mogę więc ocenić wierności Kounena oryginałowi, ale może to i lepiej, oglądałam film bez zbędnych obciążeń, ciekawa jak też spisuje się Vincent Cassel w roli kolejnego zabijaki, tym razem prosto z Dzikiego Zachodu.

Tytułowy Blueberry nigdy nie zapomni swego pierwszego razu z Madelaine, piękną i czułą prostytutką, gotową obdarzyć młodziutkiego Mike’a gorącą miłością. Niestety, na drodze ich uczuciu staje niejaki Blount – jak zawsze świetny w roli zbirów, Michael Madsen. Dochodzi do bójki, wymiany strzałów i Blueberry, ranny w głowę, ląduje w indiańskiej rodzinie szamanów. Dzięki nowym przyjaciołom odzyskuje zdrowie oraz uczy się podróżować w odmęty swego umysłu, kiedy to przychodzi mu mierzyć się z jego demonami, jak i niewygodnymi, czasem strasznymi, wspomnieniami. Dalsze koleje losu rzucają go do miasteczka, o jakże dźwięcznej nazwie, Palomito. Dobrze mu tam się wiedzie, zostaje bowiem szeryfem jak i kochankiem słodkiej Marii Sullivan, córki miejscowego notabla. W tej roli, jakże inna, Juliette Lewis. Tym razem (kolejna niespodzianka) możemy podziwiać jej kształty nieco bardziej zaokrąglone. Ciekawe ile musiała do tej roli przytyć, no chyba, że wypchała się poduszkami, które mogła ukryć pod obfitymi fałdami długiej sukni. Choć twarz i dekolt miała wyraźnie bardziej pulchne. W każdym razie wyglądała bardzo kobieco, nie jak zazwyczaj dziewczęco.Na nieszczęście dla tego spokojnego, w miarę,  kawałka ziemi, do Palomito przybywa Blount. Do Blueberry'ego wracają uśpione wspomnienia, otwierają się nowe rany, tęsknota za utraconą pierwszą miłosną fascynacją. Na domiar złego Blount jest głównodowodzącym wyprawy po legendarny skarb Indian, ukryty gdzieś w przepastnych niedostepnych górach.

Zasady klasycznego westernu, jak widać,  zostają zachowane, przynajmniej pod względem treści. Są kowboje, źli i dobrzy, a jakże, są miasteczkowe prostytutki  są Indianie i ich ukryty w tajemniczych Świętych Górach skarb, na który wszyscy jak jeden mąż, oprócz Mike’a Blueberry’ego, mają chrapkę, co, jak wiadomo, prowadzi do wzajemnego wyrzynania się całej płci męskiej.

Nowoczesne natomiast są środki realizacji tej sztampowej opowieści.  Przede wszystkim zdjęcia - Tetsuo Nagaty oraz montaż. To one są największym atutem filmu, choć co bardziej niecierpliwych i nastawionych na typowe westernowe klimaty (jakże zazwyczaj powolne, skupione na pięknie przyrody i charakterologii bohaterów), tempo filmowania może denerwować. Bardzo często i bardzo ruchliwa kamera, niespokojna, jak duch Blueberry’ego. Krótkie ujęcia, bardzo szybkie zbliżenia, a po nich równie gwałtowne oddalenia, nieoczekiwane, wielokrotne perspektywy filmowania jednej sceny, jednego obiektu, do tego montaż, mnóstwo przebitek, dajacych wrażenie psychicznego chaosu, niepokoju, robią świetne i niepowtarzalne wrażenie. Czegoś takiego dawno, jeśli w ogole, nie widziałam, a na pewno nie w przypadku westernu.

Natomiast nieco męczące są sekwencje tworzone grafiką komputerową. Obrazują przede wszystkim sceny mistycyzmu indiańskiego, uzdrawiania, narkotycznych wizji, dzięki którym Blueberry poznaje mroczną i głębszą prawdę o sobie. To znaczy, one są bardzo piękne, malownicze, czasem niepokojące, ale trwają zdecydowanie za długo, powtarzają się, w efekcie nużą i sprawiają wrażenie waty, którą wpycha się w scenariuszowe dziury. Bo sama fabuła jest dziecinnie prosta i co tu dużo mówić do bólu oklepana, wystarczyłaby jej samej pewnie na godzinny film z serii „Poszukiwanie skarbu”, a dzięki owemu mistycyzmowi i tym komputerowym efektom, do tytułu można  ewnetualnie dodać „... i samego siebie”.

Poza tym, bardzo dobrze jest dopasowana do obrazu ścieżka dźwiękowa - Jean Jacquez Hertz. Ostre, drapieżne, skrzypce, skrzypiące, tak! przyprawiające o drętwotę dziąseł - doskonale uzupełniają swym dźwiękiem ból duszy Blueberry'ego. Jednym słowem warto było popatrzeć, nasycić oko pieknymi surowymi górskimi plenerami, a przede wszystkim zobaczyć, jak nowatorsko można pokazać stary temat.

No i ta obsada aktorska, międzynarodowa wprost. No bo mamy; Vincenta Cassela - Francuza w roli głównej, Juliette Lewis, Michael Madsen, Ernest Borgnine - Amerykanie, Djimon Hounsou - Afrykanin, Tcheky Karyo - co prawda Francuz ale pochodz. Turcja, Eddie Izzard - pochodzenie Jemen, no i przeprzystojny, znany m.in. z "Tylko Instynkt", Temuera Morrison,  Nowozelandczyk, a może nawet Maorys, grajacy Indianina.

Jednym słowem, warto wejść w otwarty na eksperymenty filmowe umysł Jana Kounena, udaje się to nawet bez uciekania się do pomocy zaklęć i sztuczek indiańskich szamanów. :)

niedziela, 5 lipca 2009

"Szczęście" - Bohdan Slama

"Szczęście" to urocza opowieść o braku szczęścia i o tym, że absolutnie nie należy się tym faktem załamywać, tylko żyć tak jakby było tuż, tuż. Bohaterowie superprzeciętni, zagrani nieprzeciętnie przez czeskich aktorów, dzięki czemu ich bardzo zwyczajny los ogląda się ze wzruszeniem i pełnym wy/z/rozumieniem.

Tonik, Monika i Dasza –  trójka przyjaciół, których w dzieciństwie połączyło miejsce zamieszkania – blok na jednym z osiedli pewnego czeskiego miasta. Monika (Tatiana Vilhelmova) pracuje w hiepermarkecie – wyklada towar na półki. Tonik (rewelacyjny Pavel Liska) – dorabia dorywczo w fabryce, czasem pomaga ciotce, z którą pomieszkuje w podupadłym domu rodzinnym swego ojca - woli jej wyluzowane towarzystwo niż ciągłe uwagi spiętych rodziców. Dasza (znana nam z wielu innych filmów Anna Geislerova) – rozchandryczona matka dwójki synów, albo poklada się na łóżku, albo biega za swym ukochanym. lecz żonatym z inną kobietą - Jarą. Każdy tu kogoś kocha i właściwie nie byłoby problemu, gdyby kochał właściwą osobę.

Czasem od miłości ważniejsza jest przyjaźń, jak na przykład wtedy, gdy Monika rezygnuje z wyjazdu do Stanów, do chłopaka, który załatwił jej tam pracę opiekunki do dzieci. Akurat tak się zlożyło, że niezdrowa pogoń za miłością doprowadza Daszę do szaleństwa i musi leczyć się w  szpitalu dla nerwowo chorych.  Trzeba zaopiekować się jej synkami, aby nie zabrano ich do domu dziecka. Monika wraz z Tonikiem podejmuja sie tego zadania. Tonik, do tej pory wygladający na kompletnego niedojdę dostaje niesamowitego wiatru w żagle – podejmuje się remontu dom - riuny , a nawet zaczyna lubić pracę w fabryce. Domyślamy się, że to miłość, i to niekoniecznie tylko do dzieci, zaczyna go tak napędzać. Niestety, i w tym leży wartość filmu, że nie opowiada nam fantastycznych bajek,  życie nie uklada się tak jakbyśmy sobie my oraz bohaterowie filmu życzyli. Tak jak w prawdziwym życiu, kiedy już, już wydaje się, że złapaliśmy szczęście za ogon, a okazuje się, że to tylko małe piórko i znowu trzeba szukać. A może nie trzeba?  Może wystarczy na nie cierpliwie czekać ,  rozglądając się bacznie wokół siebie?  A nuż dostrzeżemy jakąś okazję by się spełnić, albo czyjeś zakochane w nas oczy. Warto również, by być szczęśliwym, pomysleć czasem o innych, tak jak Monika i Tondo – dali dzieciom Daszy szczęśliwy dom, gdy była w szpitalu. Niestety, nie otrzymali z jej strony nawet slowa „dziękuję”, ale przy okazji odnaleźli siebie, choć tak naprawdę zaraz zgubili. Trochę to niejasno brzmi, ale czy tak nie jest? Najprostsze sprawy komplikujemy, ocieramy się o szczęście na co dzień, tak jak Tonik z Moniką, jak Dasza mająca dwójkę cudownych chłopców, ale ciągle nam się wydaje, że to nie to, rzucamy wszystko, by dalej biec i szukać, i szukać, a wystarczy tylko troche ochłonąć,  poczekać, pomyśleć, popatrzeć, zauważyć.

"Doberman" - reż. Jan Kounen

Yann Doberman  (Vincent Cassel ) jest przywódcą przestępczej grupy, napadającej na banki, poczty, konwoje przewożące gotówke. Towarzystwo to składa się z  przesympatycznych, na pozór menelów, żyjących, mimo sporych pieniędzy zdobywanych w akcjach, na złomowisku, w budach cygańskich, przyczepach itp. Są oni entuzjastami najnowocześniejszych wynalazków w dziedzinie broni. To w nią głównie, jako narzędzie ich pracy i źródło utrzymania, inwestują. Przypuszczam, że niejednego egzemplarza z ich kolekcji mogło by im pozazdrościć współczesne wojsko polskie.

W tej niezwykłej komórce społecznej, funkcjonującej prawie jak rodzina, jest też, jak na rodzinę przystało, kobieta. Piekna, głuchoniema Cyganka ( Monica Belucci) -  dziewczyna wodza Dobermana, jakże by inaczej. Doprawdy, urodziwa i fascynująca z nich para.

Pozostali panowie zdecydownie nie dorównuja urodą ani urokiem Dobermanowi, lecz każdy z nich ma w sobie to "coś", za co go lubimy. Jeden z nich - wielki facet, brzydki jak noc - obłędnie zakochany w swoim piesku, drugi Manu (Romain Duris) straszny niechluj, ale ciągle uśmiechnięty, lubiący pokazywac światu swoje oryginalne uzębienie, i trzeci - ten najmniej sympatyczny,  nerwus. przeżuwajacy na okrągło całą dobę gumę, nękany bezustannie telefonami od opuszczonej żony. A, i jest jeszcze piekna Sonia - czyli gej mający w cieplutkim domu u swoich rodziców żonę i małe dziecko. Pod względem urody mógłby śmiało konkurować z Bellucci.

Wszystkich tych niecnych grzeszników podtrzymuje na duchu ksiądz Ellie, dysponujący zawsze, ku pocieszeniu,  w razie jakichś moralnych wątpliwości,  stosownym cytatem z Biblii. Mniejsza o to, czy jest on zmyłą, czy zagubionym wśród swoich owieczek prawdziwym pasterzem, w każdym razie dobrze służy klimatowi filmu.

Przeciwnikiem owej bandy zbirów jest niemniejszy od nich zbir policjant - inspektor Cristini (Tchecky Karyo), który obrał sobie za punkt honoru całkowite jej zlikwidowanie.  Zgodnie z maksymą, że cel uświęca środki, nie wzbrania się przed  żadną metodą prowadzącą do unicestwienia Dobermana.
  A my, oczywiście, trzymamy kciuki, żeby mu się to nie udało. Ci biedacy "dobermanowcy" pracują jak mogą i umieją, nie zabijają  z zimną krwią, poza tym są lojalni względem siebie, kochają się, przyjaźnią, płaczą jak dzieci po utracie pieska, są bezradni jak niemowlęta w obliczu wielu życiowych sytuacji. To policja jest "be", bezwględna, okrutna, skorumpowana, nieludzka. Ściga Dobermana, by zaspokoić własne ambicje, wyżyć się, pokazać, "ze nikt mi tu nie będzie mi podskakiwał", nie liczą się dla niej żadne uczucia, a już szczególnie - uczucie litości, czy współczucia.

Film ogląda się bardzo dobrze, nikt się  nie przejmuje, że jest krew i zabijanie, cały czas jesteśmy podekscytowani,  a to namiętnością między nadzwyczaj przystojną parą Casselem a Bellucci, a to pojedynkiem miedzy inspektorem a Dobermanem, przejmujemy się losami Soni, którą Karyo wystawia na bardzo ciężką próbę lojalności i wytrzymałości na poniżanie.

Atuty filmu to dobry, szybki montaż, świetne zdjęcia i ujęcia, wspaniale dobrane typy bohaterów, aktorskie kreacje dopracowane w najmniejszych szczegółach, i co do każdej, nawet najmniejszej rólki, wartkie dialogi, muzyka. No i przede wszystkim przywódcy stada - tytułowy Doberman - piękny, w gruncie rzeczy gdzieś tam szlachetny i wspaniałomyślny oraz jego prowokacyjna, wyzywająca, kipiąca seksem, ale zła i odpychająca, trzymająca na dystans wszystkich samców, wierna swemu Dobermanowi - Bellucci (Nathalie). Czujemy, czujemy tę dziwną wierność ważnym wartościom w świecie, gdzie niby poszanowania wartości brak. Są w tym świecie zachowane pewne autorytety, podstawowe zasady współżycia (wierność, lojalność, szacunek dla swojej i innych godności) w przeciwieństwie do świata prawa - gdzie o te wartości kompletnie się nie dba, a wręcz bezlitośnie się niszczy.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział - polecam.