piątek, 30 października 2009

"The Woodsman" (Zły dotyk) - reż. Nicole Kassell

Historia, na pozór, jakich wiele. Walter, tak mu na imię, po 12 latach odsiadki, wychodzi z więzienia. Postanawia żyć na nowy rachunek, ludzie mu w tym przeszkadzają, tylko miłość może go uratować. Jednak sprawa Waltera jest o tyle bardziej skomplikowana, że jest pedofilem, a takim wszyscy się brzydzą, nawet ci, którzy w zaciszu domowym sadzają swoje córki na kolana, mimo, że one tego bardzo (i podejrzanie) nie lubią.

Były więzień musi stawiać czoła nie tylko nienawiści otaczających go ludzi, ale przede wszystkim nienawiści i wstrętu do samego siebie, do swego popędu seksualnego, sile nad którą najtrudniej mu zapanować, która nawet zduszona, upchnięta gdzieś w najgłębszych zakamarkach mózgu, czeka tylko na sposobny moment, by dać o sobie znać.

Kevin Bacon w tej trudnej roli sprawił się znakomicie. Jego zadaniem było pokazanie, że pedofil pedofilowi nierówny. Wśród potworów o nieodwracalnie przetrąconej psychice, zdarzają się też ludzie, owszem, wyrządzający wielkie zło, ale świadomi tego chcący z tym skończyć.
Twarz Bacona przez cały film jest niesamowicie spięta, nieruchoma, jego czujny wzrok wyraża zarówno strach przed bliźnimi, jak i samym sobą. Jest tylko jeden moment, gdy się rozjaśnia, łagodnieje i Bacon–Walter ładnieje - rozmowa z dziewczynką w parku ("woodsman" - lubi miejsca zadrzewione). Kevin B. świetnie panuje nad mimiką, oczami, przekazuje nimi wszystkie emocje, od najbardziej oczywistych, po najmniejsze niuanse. Dramat opowieści oparty jest w głównej mierze na osobie, ciele tego aktora.

Atmosfera jest napięta, ale nie do przesady. Film jest bardzo stonowany, nie epatuje nadmiernie ani przemocą, ani jakimiś drastycznymi scenami. Subtelnie dotyka najbardziej wstydliwych wątków życiorysu głównego bohatera. A jego czyny są bardziej zasugerowane, niż pokazane. Akcja dramatu rozgrywa się głównie w głowie i odbija się na twarzy Waltera czyli Kevina B. Dzieki temu, „Woodsmana” mogą oglądać także ludzie o słabszych nerwach, ale emaptyczni, otwarci na każdego człowieka, chcący chociaż w minimalnym stopniu poznać mechanizmy kierujące jego postepowaniem.
Bardzo ciekawa jest tu postać Vickie (grana przez żonę Bacona – Kyrę Sedgwick), kobiety skrzywdzonej w młodości w sposób, jaki krzywdził Walter, która, co ciekawe, jako jedyna, oprócz jego szwagra, nie odwraca się od niego i postanawia mu pomóc.

Jednym słowem - „The Woodsman” – wart jest obejrzenia, z wielu względów. Bardzo bolesna i ciągle aktualna tematyka, od której nie można uciekać wzdrygając tylko ramionami i wykrzykując – 'wykastrować", 'zabić" itp. A poza tym, jak nam sygnalizują autorzy filmu, kto wie, czy ten który krzyczy najgłośniej, tzw. "szanowany obywatel", sam nie ociera się o pedofilię w zaciszu swego słodkiego wypielęgnowanego domku, gdzie nikt nie słyszy i nie widzi, tylko dziecko czasem zapłacze, gdy tatuś zaprasza do wizyty na swoich kolanach. Świetna scena – kluczowa, w filmie –wspomniana już rozmowa Waltera z dziewczynką w parku.

No i warto spojrzeć, jak sprawę zwolnionych z więzienia pedofili rozwiązuje się w USA. Wychodzą z odpowiednimi zakazami, wpisami do akt, które zabraniają im pracy w przeróżnych placówkach oświatowych, zbliżania się na określoną odleglość do miejsc, gdzie przebywają dzieci itp. Chodzą regularnie na psychoterapie. A co najważniejsze, każdy z nich ma indywidualnie przydzielonego policyjnego „anioła stróża”, który go obserwuje, składa mu regularne wizyty w domu, słucha jego tłumaczeñ z takich czy innych uczynków.
U nas, niestety, od lat, wiele się na ten temat mówi, od czasu do czasu podnosi się większy raban, a nie zrobiono do tej pory nawet rejestru skazanych za pedofilię. A tych, którzy wychodzą na wolność zostawia się bez pomocy, samym sobie. Czyli każdy pedofil po odbyciu kary może sobie spokojnie dalej robić swoje, zatrudniając się w przedszkolu czy szkole.

niedziela, 25 października 2009

"Brüno" - reż. Sacha Baron Cohen

Bruno to facet, który postanowił zdobyć sławę. Niestety, mieszka w Austrii, kraju, okrytym w ostatnim wieku wielką niesławą.  Kolebka faszyzmu – Hitler, Haider, hipokryzja, agorafobia – piwnice, zarówno mentalne jak i fizyczne jako sposób na relacje międzyludzkie  etc. Bruno postanawia więc wyjechać do Ameryki, a ściślej do LA. Jako bystry, młody mężczyzna, jest on bowiem świetnie zorientowany, także seksualnie, i wie,  że w obecnych czasach istnieją dwa niezawodne sposoby dojścia do slawy  a/ zadeklarować światu swoją homoseksualność (można sobie ten fakt również wymyśleć) i  b/ zaistnieć w mediach. Akurat z tym pierwszym nie ma problemu, Bruno raczej jest gejem,  a co do drugiego punktu – no cóż, można przecież uczyć się od największych, czyli od tych najbardziej sławnych – którzy, a to grają koncerty na rzecz walki z AIDS, lub bronią własną piersią puszczy amazońskiej,  albo karmią, prawie piersią, a na pewno dobrze wypchanym  portfelem biedne azjatyckie lub afrykańskie dzieci, a to sprzedają własne dzieci co lepszym stacjom telewizyjnym na żer różnych dziwnych programów itd. itp. Niestety, dla Bruno, co smaczniejsze kąski, owego medialnego tortu,  zostały już obdzielone,  większość globu ziemskiego została już rozdysponowana dla największych  i mało części świata będącego w biedzie zostało już do zagospodarowania. Bruno rzuca się więc rozpaczliwie  na Bliski Wschód (czyli  wzwód, jak to "śmiesznie" nazwał) – zaczyna pośredniczyć w negocjacjach między Izraelem , Palestyną Iranem i sam już wlaściwie w końcu nie wie między kim  a kim, bo o polityce, prawdę mówiąc, nie ma zielonego pojęcia. A nie ma, ponieważ jego ulubionym zajęciem jest odawanie się uciechom cielesnym ze swymi męskimi kochankami, zarówno z tego świata, jak i z zaświatów ( jedna z najgorszych momentów). I tu dochodzimy do mniej smacznej i strawnej częsci filmu.

Zgadzam się z tymi, ktorzy zauważają obrzydliwość, a może raczej dosłowność, a częściej przejaskrawienie pewnych scen, chodzi o te wyśmiewające seks gejowski ( ale nie tylko), ale jednoczesnie doceniają , zauważają humor i satyrę na pewne przejawy życia społecznego. I te mi sie najbardziej podobały i jednocześnie śmieszyły.  Choć nie wszystkie były zabawne, niektóre z nich były naprawdę drastyczne. Ot, choćby kompletne uprzedmiotowienie  Meksykanów i wykorzystywanie ich do najbardziej podłych świadczeń – w filmie służą jako meble, fotele, stoliki itp. Ale nie, nie, to nie chora wyobraźnia reżysera  podytkowała mu taki pomysł –  kiedyś ze zgrozą przeczytałam o tym, jak mężczyźni w pewnych, wiadomych, przybytkach, traktują klęczące, i oczywiście rozebrane, dziewczyny, "używając" je jako stoliczki na popielniczki.

Przerażali też głupi rodzice, którzy dla pieniędzy, albo sławy dziecka, po to, by zaspokoić swe niespełnione marzenia, są w stanie poświęcić jego zdrowie, a nawet zaryzykować życie – jestem przekonana, że castingowe rozmowy z nimi na temat zatrudnienia dzieci w filmie, nie były sfingowane.

W ogole, jestem pewna, że Cohen, w kwestii satyry na współczesne zidiociałe społeczeństwa, czerpał wprost z życia i jego obserwacji, niczego tu nie musiał specjalnie wymyślać,  niczego może oprócz scen seksu – tu mogła go ponieśc fantazja, jak to zresztą w przypadku seksu się zdarza.

Podsumwując, czy film uważam za udany? Pod względem ironii, krytyki, ostrej satyry nie tylko na amerykańskie społeczeństwo, jak najbardziej, uważam za udany i bardzom trafny, choć środki ku temu są naprawdę ostre, a przy tym nieskomplikowane. I tu przechodzę do humoru  – no cóż, nie rozumiem tych co narzekają, przecież wiedzieli na co się zdecydowali.  Chcieli zobaczyć Sachę Barona Cohen to widzieli.  Jest on określonego rodzaju satyrykiem i prześmiewcą, zawsze  konsekwentnie dążącym do jasnego celu,    łączy przyjemne z pożytecznym. Przyjemne - to jego praca, nasz śmiech (bo jednak on się pojawia) i spora kupka pieniedzy na jego koncie. A pożyteczne, to to wszystko nad czym się  przez chwilę i przez śmiech, zadumaliśmy podczas seansu. Prawdopodobnie, gdyby  nie zdecydował się na humor tego rodzaju, pies z kulawą nogą by go oglądał. Nie podoba mi się jego prostactwo, np. sceny w salonie kosmetycznym były przeobrzydliwe. Ale, czy powszechna wariacja na punkcie dbałości o wygląd, wycinania sobie wszystkiego, by osiągnąc idealną gładkość skóry, idealne proporcje nie siąga granic absurdu?   Tak jak humor Cohena.  Spójrzmy na to z tej strony – pomysłowość i głupota jego dowcipów absolutnie dorównuje "pomysłowości" i głupocie ludzkiej. Weźmy akcesoria do umilania harców w gejowksim łóżku, były przesadzone, owszem, ale czy aż tak bardzo?  Czy asortyment seksszopów, jest wiele uboższy? Jeśli można, jak czytałam, kupić w takim sklepie m.in. sztuczną rękę do "fistingu" (właśnie całkiem niedawno wzbogaciłam swój słownik o nowy piękny termin z zakresu cielesnej ars amandi), czyli do wkładania jej sobie, albo komuś do ... tak, tak, do d.....  ewentualnie gdzie indziej , noooo.... to chyba życie prawie prześcignęło samego Bruna/Cohena. :) :(

 

sobota, 10 października 2009

Dworzec dla dwojga - reż. E. Riazanow

Kobieta i mężczyzna po przejściach spotykają się na dworcu pewnego radzieckiego miasta. On  jest jednym z podróżnych, którzy wysiedli w przerwie przewidzanej w rozkładzie jazdy, by zjeść obiad w dworcowej restauracji, ona, jako kelnerka ten obiad mu serwuje. Niestety, danie nie przypada do gustu Płatonowi, zostawia prawie nienaruszony talerz, postanawiając nie płacić za usługę. Z tym nie może pogodzić się Wiera - za podany posiłek należy się zapłata.  Dochodzi do kłotni, ostrej wymiany zdań, żadne nie chce ustąpić,  spór kończy się interwencją kolejowej milicji.  W takich okolicznościach rodzi się miłość.  Miłość mimo wszystko, mimo wielu różnorakich odległości  jaka dzieli mężczyznę i kobietę. Pierwszy dystans to ten fizyczny, liczony w setkach kilometrów.  Drugi to różnice środowiskowo-statusowe: on  sławny i uznany pianista, ona – prosta kelnerka;  on – żonaty, ona – samotnie wychowująca syna, mająca stałego, acz przejezdnego adoratora (wspaniała, krótka, ale jakże wyrazista rola Nikity Michałkowa)  dostarczającego jej, nie w pełni legalnie, towar na handel na miasteczkowym bazarze.  Wiele ich dzieli, to prawda,  ale i łączy, głównie samotność , powierzchowność związków w jakich od lat żyją,  zżera ich głód prawdziwego uczucia, zainteresowania, troski, jakiej chcieliby doświadczyć ze strony drugiej osoby. Znajomość, nie rokująca początkowo dobrze, zaczyna z upływem każdej godziny przeradzać się w  głębsze więzi, bezinteresowne,  spontaniczne,  inne, od tych, jakie było im przeżywać wcześniej. Ale czy na pewno… ? 

Film posiada zupełnie przewrotne zakończenie. Jedni mogą je postrzegać  jako przemianę Wiery, która wreszcie odnajdzie się u boku ukochanego i z walecznej, krzykliwej kobietki przekształci w potulną, kochającą żonę, podążającą za swoim ukochanym krok w krok, na dobre i na złe.  Inni, jednak, odbiorą sceny oddania się Wiery jako ironię i krytykę tradycyjnie pojmowanej instytucji małżeństwa, gdzie mężczyzna jest od wydawania poleceń, a kobieta od ich spełniania.  Tak, bo rosyjska kobieta, ma w sobie wielki potencjał poświęcenia, dla miłości, kochanego mężczyzny, jest gotowa  oddać wszystko - zdrowie,  dzieci, pracę, całą siebie i iść za nim choćby na koniec świata, nawet jeśli tym końcem miałby być obóz dla więźniów, położony, gdzieś hen, na Syberii . Ot, choćby przypomnieć sobie „Zbrodnię i karę" F. Dostojewskiego i Sonię wlokącą się za Raskolnikoswem zesłanym na Północ. Zresztą, o tym często wspomina się w różnych publikacjach traktujących o współczesnej obyczajowości Rosjan i Rosjanek. Dlaczego w Rosji tyle jest kobiet zarażonych HIV, ano, dlatego, że podobno rosyjska kobieta nie odmówi mężczyźnie miłości bez zabezpieczenia, dla niej najważniejsze, jest by uszczęśliwić swego faceta, może też chodzi o to by go w ogóle mieć, nawet za cenę własnego zdrowia. 

Wielu film Riazanowa postrzega jako komedię romantyczną, melodramat.  I tak miało być, tak samo mieli go odbierać również  radzieccy cenzorzy. Druga warstwa filmu, to olbrzymia krytyka, pomieszana ze śmiechem przez łzy, socjalistycznej gospodarki rynkowej, sprzyjającej m.in. rozkwitowi nielegalnego handlu, tzw. spekulanctwa, będącego obiektem walki  radzieckich służb wewnętrznych, a mimo wszystko zawsze świetnie prosperującego, wskutek kwitnącej korupcji – wiadomo, „tylko ryba nie bierze”. Spekulanctwo, czyli obrót towarami, których brak na rynku, wg własnych zasad,   sprzyjało nie tylko szerzeniu się korupcji, ale także nieprzyjemnemu panoszenie się  wszystkich handlowcow, traktujących wielkopańsko przymilnych klientów, zdanych na ich łaskę lub niełaskę.  

Poza tym, mimo sympatycznego romantycznego tematu miłości, z ekranu wyłania się bardzo niemiły obraz relacji międzyludzkich Kraju Rad.  Zresztą ich sceną zaczyna się cały film - agresja, opryskliwość, brak empatii, zrozumienia i zainteresowania  dla drugiego człowieka, pośpiech, nieuprzejmość – tak odnoszą się ludzie, żyjący w ustroju, który w założeniu  miał być najbardziej przyjazny dla swych obywateli. 

Podczas seansu nieodparcie przypominała mi się inna wersja, zachodnia,   miłości między podróżującymi koleją żelazną,  mianowicie „Miłość przed wschodem słonca” i „Miłość przed zachodem słonca”.  Jest sporo różnic między radzieckim „Dworcem dla dwojga” a dwoma filmami Linklatera. Przed wszystkim – wiek bohaterów, czas akcji – Płaton wraz z Wierą mają dla siebie około 48 godzin, a Celine i Jesse mają ich tylko kilka, a wiąże się to głównie z zamysłem filmowców co do przekazu – „Dworzec” mimo swej emocjonalnej kameralności, jest jednak filmem większej akcji, większego zaangażowan w szerzej pojmowane problemy społeczne,  niż „Przed zachodem i wschodem słonca” razem wzięte, będące tylko i wyłącznie psychologiczną,  intymną opowieścią o spotkaniu kobiety i mężczyzny, o których niewiele wiemy, tak jak i oni o sobie nawzajem. 

Ale oba filmy, mimo wielu różnic wspólnego bądź co bądź tematu tematu,  obrazują  ten sam urok  przelotnego spotkania, przypadkowej podróżnej znajomości, której początek bywa wielką, fascynujacą zagadką i nadzieją na spełnienie, a koniec… może jednak  lepiej, żeby go nie było…  Tak jak to miało miejsce w „To się wydarzyło w Madison County”, gdzie miłość zrodzona, również podczas podrózy (fotograf NG i gospodyni domowa),  pozostała dla kochanków wielkim skarbem i podporą w ich życiu, mimo, a może właśnie dlatego,  że kobieta nie złożyła na oltarzu miłości siebie i swej rodziny. 

Film ogląda się bardzo dobrze, może jest ociupinkę za dlugi, można go było skrócić o 20-30 minut, na pewno nic by nie stracił, ani na akcji ani w swej wymowie. Ale, cóż, socjalistyczne rządy nie żałowały pieniędzy na kulturę pod warunkiem, że grzecznie się ona prowadziła i nie podskakiwała zbyt wysoko do rządowych gardeł. Fabuła biegnie podwójnym torem czasoprzestrzeni – retrospekcja i akcja bieżąca, czyli pobyt Płatonowa w obozie karnym przeplata się z życiem na wolności. Tak, tak, jednego dnia wielki artysta, bywalec wielkich sal koncertowych pokocha prostą kelnerkę prowincjonalnej restauracji dworcowej,  a innego, wskutek różnych zbiegów okoliczności może znaleźć się  wśród skazańców za kratkami.  Czyli, jednak wielkie socjalistyczne przesłanie – nie wywyższajmy się jedni nad drugimi, wszyscy jesteśmy równi, fortuna nie wybiera, a już na pewno równi jesteśmy w obliczu  miłości.  :)