sobota, 10 grudnia 2005

Daleko od nieba

Film z początku odbieramy jako śliczny portret amerykańskiej wzorcowej rodzinki we wnętrzu z lat 50-tych ub.wieku, ze sfery „middle class” żyjącej sobie niczym w raju na peryferiach pewnego amerykańskiego miasta w pewnym miejscu USA. Ale do czasu. Do czasu, gdy perfekcyjny mąż (Dennis Quaide) perfekcyjnej żony nie uzmysłowi sobie, że „choroba”, o ktorej myślał, że już minęła, daje o sobie znowu znać. Do czasu, gdy perfekcyjna żona (cudowna Juliene Moore) prowadząca perfekcyjny dom, na który doskonałe pieniądze zarabia ów doskonały małżonek nie uzmysłowi sobie, jak bardzo jest samotna. Jej jedynym powiernikiem okazuje się być czarnoskóry mężczyzna – wysoce wyedukowany syn zmarłego ogrodnika, który dbał o ich posesję.

No i czar pryska. Tę doskonałą rodzinę nagle dotykają dwie fobie zżerajace ówczesną Amerykę – homoseksualizm i uprzedzenia rasowe. Z tym, ze rasizm, jak się okazuje, jest bardziej nie do przyjęcia niż związek mężczyzny z mężczyzną. Pani Whiteaker początkowo próbuje walczyć i o uczucia męża i o przyjaźń z Murzynem. Niestety, zostaje sama na placu boju. Mężczyźni dla dobra swego i swych najbliższych opuszczają tę doskonałą istotę. Mąż nie dając jej żadnej nadziei, zaś czarnoskóry przyjaciel, owszem, nie odmawia spotkań w przyszłości, choć na jego twarzy maluje się lekkie zdziwienie, gdy Cathy przychodzi na dworzec by jeszcze raz, ostatni, rzucić na niego okiem w momencie odjazdu.
I właściwie nie można mieć do nich pretensji. Każdy z mężczyzn wybiera życie w zgodzie z sobą i tego też pragnie dla nich Cathy - ona chce ich szczęścia, choć wie, że sama nigdy go nie zazna. Bo to nie oni są winni. Nie jest winny mąż, który dotknięty homoseksualizmem i czując się winny, cierpi na równi z żoną z tego powodu. I nie jest winny ów czarny, że taki jest i w związku z tym nie ma prawa spotykać i przyjaźnić się z białą kobietą. Winne jest społeczeństwo - zacofane, pruderyjne, bez przerwy ogarnięte jakimiś uprzedzeniami, by mieć pożywkę do odrzucania i znęcania się nad tzw. innymi. Choćby ci „inni” byli z gruntu wspaniałymi i szlachetnymi ludźmi, ale nic to - ze swoją odmiennością nie mieszczą się ciasnych ramach zacofanej społeczności,.
Bardzo smutny to film, choć nadzwyczaj kolorowy. Akcja dzieje się bowiem podczas pięknych słonecznych jesiennych dni. Tak pięknych, jak piękne z pozoru było dotychczasowe życie Cathy Whitaeker. I czujemy, że te cudowne barwy już niedługo odejdą w przeszłość. I w życiu tej kobiety, tak jak w przyrodzie, również nastąpi zima. Pozostaje mieć nadzieję, że po zimie przyjdzie wiosna - jeśli tylko Cathy pogodzi się z losem i normami społecznymi, które zamknęły przed nią szczęście. Tylko czy starczy jeszcze na przetrwanie sił tej kobiecie, której całe dotychczasowe życie polegało na uśmiechaniu się, ustępowaniu wszystkim, by stworzyć dla siebie i rodziny raj na ziemi. Niestety, ona już wie, ze na ziemi, wśród ludzi, do raju bardzo daleko.

.......
Nie kocha się samotnych drzew
stojących z boku
Nie kocha się czarnych
bo można się pobrudzić
Nie kocha się muzułmanów
bo nie wierzą w boga jedynego
Nie kocha się Żydów
bo zabili syna jego
Nie kocha się rudych
bo fałszywi
Nie kocha się grubych
bo to słabi ludzie są
Nie kocha się gejów
bo brzydko się kochają
Nie kocha się lesb
bo niezdrowo podniecają
Nie kocha się krzywych, kostropatych
szczerbatych, starych, chorych, karłowatych
nieśmiałych, ponurych, smutnych .....
Niekochane, niechciane, niepoznane straszne stereotypy

Kocha się piękny, bezpieczny,
wygodny, uśmiechnięty,dobrze sprzedający się,
nie wadzący nikomu, przewidywalny
nudny, wszechogarniający
stereotyp

sobota, 9 lipca 2005

Moje wielkie greckie wesele

Jak ja lubie takie komedie. Takie prosto z życia. Trochę złośliwe, krytyczne, śmiejące się z ludzi i ludzkich przyzwyczajeń, przywar, a jednocześnie bardzo ciepłe i przyjazne tym obśmiewanym. Wspólczesnym mistrzem takich komedii jest dla mnie Billy Crystal - reżyser, aktor, często scenarzysta w jednym.

"MWGW" napisała Nia Vardalos, amerykańska Greczynka. Najpierw była to sztuka, oparta w dużej części na perypetiach z jej własnego zycia. Zainteresował się nią (i sztuka i Vardalos) sam Tom Hanks i wyprodukował film. Wspaniały obraz z życia greckich rodzin w USA. Jest to na pewno jedna z narodowości w Stanach, która nie ma kompleksów wobec pozostałych. Wręcz przeciwnie, żyją bardzo dumnie i na każdym kroku podkreślają swoje pochodzenie, a nawet przypominają wszem i wobec, że to cała obecna cywilizowana ludzkość jest greckiej kultury i cywilizacji spadkobiercą.
Ale ta duma, olbrzymie, prawie monstrualne, przywiązanie do tradycji, i to obnoszenie się z nią na każdym kroku, to powód do największej satyry w tym filmie. Jak widzimy, może to być niezłe obciążenie dla młodych Greków, a szczególnie Greczynek, które tak jak pozostałe Amerykanki chciałyby studiować i wyrwać się wreszcie z tradycyjnego greckiego kieratu, który kręci się głównie w kuchni (Grecy kochają jeść).
Poza tym, co najgorsze, to niepisany przymus zawierania związków małżeńskich w obrębie swojej nacji. I to jest oczywiście główna oś filmu, jak sam tytuł wskazuje.

Bardzo sympatyczna, inteligentna komedia. Kolorowa, pełna greckiej muzyki, tańców, samych Greków (bo to oni grają przeważnie filmowych bohaterów), i skrzącego się humoru sytuacyjnego, dialogowego. Udowadniająca, że aby się pośmiać, nie trzeba żadnych ekskrementów, czy innych wydzielin, bezmyślnego walenia się po łbach, wulgaryzmów itd. Wystarczy spojrzeć na nas samych, dodać do tego trochę twórczej krytyki okraszonej uśmiechem, przemycić trochę życiowych mądrości np. "Niech przeszłość nie wpływa na twoje obecne życie, ale niech będzie w nim obecna" (czy coś w tym rodzaju, cytuje z pamieci), i gotowe.

Cudne były wywody ojca Touli, który całe życie (i przez cały film), przy każdej okazji zamęczał ludzi wywodami o pochodzeniu kazdego słowa z greki. Nawet słowo "kimono" jak udowodnił, nie pochodzi z japońskiego, a z greckiego "thimoni" (?) - "zima".
W ogóle cała rodzinka Portakolas była świetna. Aż chciałoby się mieć taka w sąsiedztwie. ;-)

środa, 6 lipca 2005

Co się wydarzyło w Madison County

Kocham ten film. Kocham tego, który najpierw napisał powieść, bazę filmu, a którego nawet nazwiska nie pamiętam, i kocham Clinta Eastwooda, który poddał się jej urokowi, skoro postanowił zrobić film o jej bohaterach. Kocham takich artystów i prawdziwych mężczyzn, którym nie przeszkadza zainteresowanie się kobietą, nie tylko w kwestii jej ciała i fizjologii.
Film to niby zwykły, najzwyklejszy w świecie - o niezwykłym kilkudniowym romansie Franceski i Roberta, czyli gospodyni domowej zwanej pospolicie kurą domową i fotografem National Geographic.
Kura niegdyś nie była udomowiona, pracowała zawodowo, miała swoje odważne marzenia, namiętności wszelakie. Sytuacja, życie, także rodzinne, sprawiło, a może to ona stawiała zbyt mały opór, że w pewnym momencie zapomniała o sobie i swoich potrzebach? I tak sobie żyła przez lata, a życie szarzało, z każdym rokiem traciło swój smak. Nagle,w bardzo sprzyjającej sytuacji pojawił się on, nieznajomy – gość zupełnie nie z tego świata – fotograf National Geographic, szukający drogi do celu jego służbowej podrózy. I oto zdarzył się cud, jak w bajce o śpiącej królewnie. Na wierzchołek szklanej góry przybył rycerz, pocałował kurę delikatnie i niespiesznie - uśpiona obudziła się. Wróciła jej pamięć o sobie samej, o swoich pragnieniach, wielkich planach, o życiu, które miało nie być byle...
I jak tu nie pokochać swego wybawiciela? Jak nie pokochać królewny, dzięki której rycerz poczuł, że nie tylko do wojowania z aparatem fotograficznym jest stworzony. To była niezwykła miłość, taka do końca życia, niespowszedniała, z daleka, spełniająca się w myślach, marzeniach, miłości do innych ludzi, także do męża. Takie wiecznie bijące źródło, z którego można było czerpać wodę życia. Wierzę, że ta historia zdarzyła się naprawdę.
Pamiętam oczy i spojrzenie J. po napisach końcowych. Przeraziłam się – ten człowiek mnie naprawdę zna i rozumie, chyba nic przed nim nie ukryję.

Polowanie na króliki

Film naprawdę ciekawy, pod względem tematu, zdjęc jak i muzyki. Swoisty film drogi przez pustynię do wolności, do własnego domu, do swoich. Tym bardziej smutny i niesamowity, że oparty na prawdziwej historii - końcowy obraz jej starych już teraz bohaterek to najbardziej wzruszajacy moment.
Film raczej dla smakoszy. Opowiada o tym, jak to w latach 30 -tych ubiegłego wieku (XX) w Australii wyszło rozporządzenie, że dzieci zrodzone z par mieszanych Aborygenki i białego będą zabierane z buszu do specjalnych obozów, gdzie będą przyuczane i dostosowywane do życia na sposób jaki wiedzie biała rasa. W ten sposób miało sie wyczyscić mieszańców z "aborygeńskiego brudu". Dzieci były w tych obozach traktowane w miarę przyzwoicie, o ile nie próbowały ucieczki. Jeśli w ogóle można tu mówic o przyzwoitości - dzieci były wręcz porywane z buszu, często działo sie to na oczach matek, i trzymane w niewoli. I o tym jest film - to wędrówka trzech małych uciekinierek Aborygenek przez pustynię - 1200 mil - do domu. Po drodze mają do czynienia, jak to bywa w życiu, i z dobrem i ze złem. Ale ich odważna wyprawa konczy się sukcesem i
na zakończenie widzimy je w czasie obecnym - są to już bardzo stare kobiety - reprezentantki tzw. "straconego pokolenia". Są żywym dowodem na to, że pragnienie wolności jest najsilniejsze u człowieka . Film ukazuje też jak okrutny jest biały człowiek w swoim dążeniu do zawłaszczania coraz to nowych ziem. Nie wystarczy mu życie obok tubylców, on musi mieć władzę, mimo że przyszedł, wdarł się, nieproszony.
Piekny, spokojny,mimo tak drastycznego tematu, refleksyjny film dla ciekawych świata.

poniedziałek, 6 czerwca 2005

Przekleństwa niewinności

Debiut reżyserski pani od tego co „Między słowami”. Film poruszający – samobójstwo pięciu niewinnych dziewczyn (jak wskazuje tytuł oryginalny) z tzw. dobrego domu. Być może właśnie w tym tkwi przyczyna, że dom był za dobry? Rodzice za mocno i za egoistycznie kochali? Wszak matka na końcu podsumowuje – miłości u nas nigdy nie brakowało, nasz dom był wypełniony miłością. To straszne – ta kobieta do samego końca chyba nie zrozumiała swoich córek – ich śmierć niczego jej nie uzmysłowiła. Pewnie do kresu swego życia – winiła dzieci za to zrobiły. A może szukała tylko usprawiedliwienia, żeby móc dalej żyć? Żeby nie zwariować jak mąż i ich ojciec, którego początki choroby już się objawiły w filmie?

Bardzo spodobał mi się sposób narracji filmu. O wydarzeniach sprzed lat opowiada (głos Giovanni’ego Ribbisi) zza kadru jeden z chłopców, rówieśników dziewczyn, sąsiad, którego tajemnica ich śmierci drąży przez całe życie. Bo samobójstwo, odebranie sobie życia przez człowieka, a szczególnie młodego, będzie zagadką do końca dla świadków tego czynu, a szczególnie, gdy świadkami są też ludzie dorastający. Takie wydarzenie wbija się w pamięć i zarasta, jak drzazga, której nie można usunąć spod skóry. W końcu jakoś roztapia się ona w ciele, jest w nas.
Tak jak moja historia z Czarneckim – minęło już wiele, wiele czasu od momentu, gdy się powiesił, a ja ciągle pamiętam jego roześmianą twarz i włosy jak u Brada Pitta. Byliśmy w podstawówce, nie rozumiałam kompletnie co się stało. Nawet nie umiałam się nad tym dobrze zastanowić. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można, i dlaczego?, odebrać sobie życie. Dopiero po latach zaczęłam snuć domysły, z nikim o tym nigdy nie rozmawiałam, nie wiem kto mu zrobił krzywdę, domyślam się, że musiał się czuć bardzo podle i bardzo samotnie, choć być może samotny nie był. Chyba przestał wierzyć w cokolwiek, chyba... chyba... Czasem ja mając swoje chwile zwątpienia myślę, a może gdyby on żył?.. To ta drzazga... I szybko przenoszę się do chwili obecnej.

A więc i do filmu - wspomnienia o samobójczyniach snuje dorosły już mężczyzna, który razem z nimi dojrzewał, obserwował je wspólnie z kolegami, był zafascynowany nimi, także ich niezwykłą sytuacją rodzinną. W okolicy nieszczęście unoszące się wokół tego domu było wyczuwalne w powietrzu, szczególnie gdy wycięto stare wiązy w pobliżu.
Film klimatem przypomina mi nieco „Piknik pod wiszącą skałą” Peter’a Weir’a. Mamy tak samo do czynienia ze zniknięciem dziewczyn, pierwszymi męskimi fascynacjami budzącą się kobiecością u rówieśniczek, i nieustającą tęsknotą późniejszych mężczyzn, za utraconym poznaniem tajemnic wzajemnego odnajdywania się w miłości, która miałaby szanse między nimi się narodzić.
Tajemnica została tajemnicą – fascynacja, ból, tęsknota przerodziły się w niezaspokojoną wieczną pokusę.
I tak właściwie to o tym jest ten film, nie o matce, ojcu, córkach.
To piękna chłopięco-męska opowieść o początkach życia, pierwszych uniesieniach, nadziejach, marzeniach, sekretach – tych niespełnionych, nieodkrytych, niewytłumaczonych – o magii jaka dzieje się między mężczyzną i kobietą w początkach ich wzajemnego spotkania.

czwartek, 3 marca 2005

Gra Ripleya

Z czystym sumieniem mogę polecic "Grę Ripleya" lubiącym filmy z zagadką. Tym razem, nie mamy tu zagadki typu „kto zabił”, a raczej „jak skończy ten, który zabił”. I mimo to ogląda się to za zaciekawieniem, momentami nawet z rozbawieniem.
A tak w ogóle to jest film niemal jednego aktora – Johna Malkovicha. Zaczynam odzyskiwać wiarę i uwielbienie dla tego aktora, jakie kiedyś do niego żywiłam. Świetnie zbudował postać cynicznego, aczkolwiek nie pozbawionego sporej wrażliwości, głównie jeśli chodzi sztukę, broń Boże o ludzi, Amerykanina wydającego spore pieniądze i zamieszkalego we Włoszech.
Wszak pamiętamy – pana Ripleya i jego drogę do majatku na ziemi włoskiej. Nic się od tamtej pory nie zmienił. Jest tylko może jeszcze bardziej bez skrupułów , ma jeszcze bardziej zimną krew, a do tego jest jeszcze szalenie i bez zahamowań dowcipny.
I tak oto lubimy tego nowobogackiego drania, kochającego swoją żonę - utalentowaną artystkę, antyki, kwiaty, swoją starą choć przebudowaną po nowemu willę, no i przede wszystkim kochającego prowadzić niebezpieczne gry ze swoimi przeciwnikami. Lubimy go – bo jednak gdzieś tam tkwią w nim resztki człowieczeństwa – ma honor, nie szafuje nadarmo ludzkim życiem, ma umiar w gromadzeniu pieniędzy, nie jest chciwy, "zarabia" tyle ile mu potrzeba, by zaspokoić wymagania swojej artystycznej duszy. Jego przeciwnikiem jest Jonathan (Dougray Scott – też wart odnotowania) – schorowany Włoch, momentami mazgaj, biedny, tzn. niebogaty, delikatny konserwator i oprawiacz obrazów. Taki niby niepozorny, ale jednak postawiony w sytuacji bez wyjscia potrafi wziąć się w garść i pokazać, że stać go na zdecydowanie męskie odruchy. Między tymi dwoma – Tomem Ripleyem i Johnatanem z biegiem akcji zawiazuje się swoista więź, którą trudno będzie im przerwać, ba - ze strony Jonathana, o dziwo, nawet nie będzie takiej chęci.

Nie chcę tu więcej opowiadac o akcji filmu, bo wiadomo, że nie o to chodzi w rekomendacji. Krótko jeszcze raz powtórzę – film się oglada bardzo dobrze, mimo, a może właśnie dlatego, ze brak tu fajerwerków typowych dla filmów sensacji. No tak, jakby nie było, scenariusz oparty jest na książce mistrzyni kryminałów w starym dobrym stylu – Patricii Higsmith. Kryminałów, w których równie ważne jak zbrodnie, są przemiany psychologoiczne bohaterów, którzy je popełniaja. Momenty napięcia, owszem, również bywają, ale dla mnie bardziej cenne od nich są kapitalne dialogi. Te z udziałem Malkovicha – znowu pokazał, ze jest cudownym aktorem dramatycznym, z zacięciem komediowym, tym bardziej godnym podziwu, że komizm buduje na kamiennym wyrazie twarzy. Poza tym – muzyka- Ennio Morricone, i zdjęcia – w toscańskich plenerach.
Pieknie pomyslane – ten film to uczta dla oka, ucha i w dodatku z dreszczykiem na plecach.

czwartek, 10 lutego 2005

Pod osłoną nieba

Z powodu, iż nie znamy momentu kresu naszego życia, wydaje nam się, że jego źródło jest niewyczerpane, że możemy z niego pić, nie zauważając często nawet jego smaku, nie wiadomo jak długo. Niestety, każda chwila, a szczególnie ta najpiękniejsza, zdarza się nam tylko raz – nie przegapmy jej więc, zapamiętajmy ją, może będzie nam dane wspomnieć ją dwa lub trzy razy w przyszłości, wiecej być może nie zdążymy.
Tak w skrócie można by opisać przesłanie tego przepięknego filmu w reżyserii B. Bertolucciego (a wypowiada je, narrator – autor ksiązki wg której napisano scenariusz - P. Bowles)

Piekny i doskonały pod każdym względem film. Także wizualnym – akcja ku spotęgowaniu samotnosci trójki głównych bohaterów, dzieje się w Afryce – oszałamiające w zwiazku z tym plenery (zdjęcia W. Storare) miast i miasteczek oraz pustyni nad którą tylko bezgraniczne błękitne niebo, będące bezpieczną osłoną przed nocą, czymś nieznanym które czyha i wiadomo, że kiedyś wszystkich dopadnie.

Film jest uważnym spojrzeniem na uczucia między kobietą i mężczyzną, czy one naprawdę tak do końca mogą zawładnąć ich sercem? Czy zawsze wiemy, ze kochamy? Może czasem wydaje się nam, ze jesteśmy wolni od miłości, bronimy się przed nią, kochając swoją samotność i niezależność. To są tylko niektóre refleksje, jakie nasuwają się podczas obserwacji życia trójki bohaterów filmu. Są to Amerykanie, dwoje męzczyzn i żona jednego z nich. Wybrali się tuż po II wojnie światowej w podróż po Afryce. Wcześniej już objechali Europę. Małżeństwo - artyści (pisarka i kompozytor) – Kit (Debra Winger) i Port (Johnny Malkovich) określają sami siebie podróżnikami – nie myślą wcale o powrocie do domu, oni go nawet nie mają.
Ich znajomy Tunner (Campell Scott)– to turysta (ten od momentu postawienia nogi na obcej ziemi już myśli o swoim stałym miejscu pobytu), który, jak przypuszczamy, zabrał się z nimi ze względu na Kit, w której się podkochuje.
Od razu zauważamy, że Tunner jakoś nie bardzo pasuje do tego małżeństwa – jest pełen życia, a oni jakby w sennej marze, spowolnieni, żyją obok siebie, ale zagubieni, nie mogący nijak się odnaleźć i spotkać.
Wrażenie tego małżeńskiego letargu potęguje tło na jakim rozgrywa się ich dramat– tętniące, zaprzątnięte codzienną krzątaniną życie tubylców - bazary, urzędy, ulice, nawet pustynne karawany – pełno wokół ludzi, życie buha pełną parą, a oni nieszczęślwi, choć kochajcy i ciągle w drodze, nie u siebie.
Taki jest punkt wyjscia do nakreślenia dramatycznej opowieści o losach tej trójki.
Po napisach końcowych poczułam zazdrość w stosunku do aktorów – jakie to wspaniałe budzić swoją pracą (popartą oczywiście talentem) tyle uczuć, tyle dobrych emocji i wdzięczność ludzi, ze dzięki nim mogli przeżyć tyle wzruszeń przed ekranem.

Uwielbiam takie filmy. Jasne, otwarte i szczere, aż czasem bezwstydne. Bo zamiast układać puzzle, otwierać i zamykać pudełka znajdujące się w pudłach i gubić przy okazji sens i cel, albo w ogóle nie znajdować przesłania filmu, lubię patrząc na film dowiadywać się czegoś nowego o życiu i człowieku, przypominać sobie swoje, porównywać ze swoim doświadczeniem, mieć może nadzieję na spotkanie następnego, które już będę umiała docenić. Lubię, gdy film nastraja mnie do refleksji, zadumy i do jakichś końcowych wniosków, dzięki czemu czuję się bogatsza, mam konkretną korzyść z pracy ludzi, którzy bardzo pragnęli mi coś ważnego przekazać.

I myślę, ze będę jeszcze wracać do "Pod osłoną nieba", bo obcowanie z nim to była właśnie taka piekna chwila, o ktorej wspomina narrator -P. Bowles, warto ją sobie czasem przywoływać. Ulec jeszcze raz urokowi afrykańskiego pejzażu, wspaniałej gry aktorskiej D.Winger, J.Malkovicha, C.Scotta a także charakterystycznego Timothyego Spalla jako Erica - zresztą wszyscy, na czele z tubylcami -naturszczykami są doskonali. By posłuchać jeszcze raz muzyki R.Sakamoto i R.Horovitza - tej z elementami oryginalnych dźwięków Afryki, świetnie komponujacej sie z obrazem i losami zagubionych w życiu ludzi.

niedziela, 6 lutego 2005

Prawo pożadania - każdy je ma

Tym razem Almodovar jest bardzo „niegrzeczny”, przynajmniej tak będą mniemać niektórzy. Film o prawie każdego człowieka, nawet geja, do pożadania.
Sęk w tym, że nie zawsze to prawo realizuje się zgodnie z naszymi pragnieniami. Bywa, że chcemy, by nas pożądał ktoś, a on/ona akurat na to nie ma ochoty, albo pożąda kogoś innego.
Film ogląda się na pozór jak telenowelę o zacięciu kryminalnym. Jest miłość, pożądanie, zazdrość, w końcu zbrodnia. Wszystko sfilmowane w soczystych barwach, bardzo malowniczo, wręcz pocztówkowo, jak to zazwyczaj u Almodovara.
Wydawało by się – film lekki, łatwy i przyjemny, gdyby tylko nie ci bohaterowie dramatu – toż to geje! Bez owijania w bawełnę, często prawie nadzy i bezwstydnie się kochający, nie tylko miłością platoniczną, a zwłaszcza nie taką miłością.
I postać wiodąca filmu, oś wokół której obraca się cała akcja, to reżyser i scenarzysta w jednej osobie, prawie alter ego samego Pedro A.
W filmie nazywa się Pablo Quintero. Obserwujac go, dowiadujemy sie sporo ciekawych rzeczy prosto z doświadczeń zawodowych autora dzieła. Na przykład, Pablo Quintero ma trudności w rozdzieleniu sztuki pisania scenariusza od prawdziwych faktów. Jego życie prywatne dzieje się, podporządkowane jest jakby fabule filmu, którą on w danej chwili tworzy. Dochodzi nawet do tego, ze reżyser musi naginać działania bliskich ludzi do swoich potrzeb i wyobrażeń, czasem wręcz osobiście steruje ich własnymi wypowiedziami. Może to prowadzić do pewnych komplikacji, których jesteśmy świadkami w filmie.

Poza tym, Almodovar nie ukrywa, ze stymulatorem jego działań na wielu polach była kokaina. Przyznaje się do przygodnych znajomosci, ale także i do wielkiej namiętności połączonej z tytułowym pożądaniem. Przypomniał mi się w tym momencie wywiad z okazji „Złego wychowania”, kiedy pytano go, czy Gael Garcia Bernal mu się podoba, i czy to miało wpływ na obsadzenie go głównej roli. Pedro zdecydowanie odpowiada, ze absolutnie nie, nie wyobraża sobie tego, jak aktor starajacy się o rolę , mógłby być jego kochankiem. I tu w filmie jest podobna scena – chłopak zaproszony do domu przez Pabla prosi go o rolę w filmie. W tym momencie ich znajomość się kończy.
Pojawia się też mimochodem motyw, który Almodovar rozwinął w „Złym wychowaniu” – siostra Pabla – Tina, grana świetnie przez Carmen Maurę, to jego brat transseksualista, zakochany kiedyś w księdzu.
W ogóle takiego wymieszania uczuć ponad płciowymi podziałami, jak do tej pory u Almodovara nie widziałam. W „Prawie pożądania” są momenty, przynajmniej na początku, kiedy naprawdę nie wiadomo, kto jest kobietą kto mężczyzną, kto ojcem, kto matką. Aktorka Carmen Maura kobieta z krwi i kości, gra w filmie mężczyznę transseksualistę. Wymaga to od niej wiele zachodu, szczególnie jeśli chodzi o sposób poruszania i agresywne manifestowanie swojej nabytej kobiecości. Pojawia się też prawdziwy transseksualista Bibi Andersen, którego pierwotną płeć demaskuje jedynie męski głos.
Film naprawdę wymaga sporej odporności od widza na tego typu sprawy. Ale warto się przemóc, i popatrzeć na ten świat, ludzi kochajcych może nie zgodnie z utartym obyczajem i prawem przedłużenia gatunku, ale na pewno zgodnie z ludzkim prawem do miłości i pożądania.

Koniecznie trzeba wspomnieć jeszcze o Antonio Banderasie. Gra tu bardzo znaczącą postać, drugą po pierwszoplanowej reżysera. Jest niesamowity, prawdziwy zwierzak, choc daleko mu jeszcze do wystylizowanego amanta z Hollywoodu, ale grą aktorską zakasowuje tu wszystkie swoje przyszłe amerykańskie role.


1/ Ewentualni chętni na ten film niech nie zrażają się pierwszą jego sceną , która wali jak obuchem w głowę. Ale taki jest Almodovar – szczery, otwarty, bezkompromisowy, robiący swoje filmy z renesansowym przesłaniem „nic co ludzkie nie jest mi obce”.

2/ Muzyka. Najczęsciej w filmach tego reżysera występuje jeden wiodący utwór spiewany (solo), będący dźwiękowym dopełnieniem akcji. Są to przeważnie pieśni w języku hiszpańskim. Tym razem przez caly film przewija się utwór J. Brela „Nie opuszczaj mnie” - piekny, melancholijny, będący proroczą zapowiedzią losów bohaterów.


3/ „Godzina z ukochan-ym/-ną, a potem chocby smierć”. Każdy z nas miał, lub będzie mieć, takie pragnienie, w zyciu. Ale tylko Almodovar z taką pasją i namiętnoscią potrafił to zobrazować.

sobota, 29 stycznia 2005

Ukryte pragnienia - każdy je ma

„Tańczę sama” – w wersji włoskiej, „Stealing Beauty” – w angielskiej i wreszcie „Ukryte pragnienia” po polsku. Trzy różne tytuły, każdy zawiera swoją prawdę o filmie. Nawet ten polski, o dziwo, jest trafiony. A kto wie, czy mimo, a może dzięki, swej prostocie i bezpośredniości – jest najbardziej adekwatny.

B. Bertolucci zrobił ten film po 10 letniej nieobecności w swojej ojczyźnie, którą postanowił opuścic z powodów politycznych – głównie korupcji polityków
Może właśnie dlatego ten film to jeden wielki zachwyt nad ziemią włoską, szczególnie jej fragmentem – Toskanią. Także nad młodością, niewinnością – tak, tak nawet tą rozumianą pod pojęciem dziewictwa, nad czasem młodzieńczej inicjacji właśnie, który się z tą niewinnością ściśle wiąże. Ale również nad dojrzałością, doświadczeniem, przyjaźnią, starością. Także sztuką, która w Toskanii jest wszechobecna.

To przepiękna kraina, swoją naturą, ale i sztuką którą tu pozostawił człowiek – stare kamienne zabudowania, ozdobione równie starymi, przedstawiajacymi sceny rodzajowe freskami. No i są też dzieła ( na pewno nie zawsze udane, współczesnych artystów, którzy ściągają tu z całego świata, by kradnąc i żywiąc się czarem Toskanii tworzyć, tworzyć, tworzyć... również poezję.
Tak jak matka Lucy, głównej bohaterki filmu. Lucy, 19-letnia Amerykanka, przyjeżdża tu, bo pod wpływem przeczytanego wiersza matki- poetki, napisanego przez nią tuż przed swoją śmiercią, czuje, ze musi znaleźć prawdziwego ojca, który zamieszkuje właśnie w tej części Włoch.
Pewnego dnia pojawia się więc w starej willi, którą kiedyś zamieszkiwała wraz z przyjaciółmi matka. Zresztą Lucy też, tu kiedyś już raz była, gdy miała 15 lat. Z tym dawnym pobytem wiąża się jej rzewne wspomnienia pierwszej miłości i pierwszego pocałunku. Lucy (Liv Tyler), mimo że piekna jak sama Toskania, ciągle jest dziewicą. Po prostu czeka na prawdziwą miłość, i ma nadzieję, że może teraz się ona spełni. Dziewictwo Lucy bardzo intryguje nieco starszego umierającego pisarza. Bo Lucy, mimo, że bardzo romantyczna, to jednak nie zahukana i lubi rozmawiac na wszystkie tematy, również seksu, i również z dojrzałymi mężczyznami.
Pisarza gra, jak zwykle REWELACYJNIE, Jeremy Irons. To jest prawdziwy popis z jego strony – tak pieknie przedstawił postać stojącego nad grobem mężczyzny, ale ciągle jeszcze zafascynowanego życiem, młodościa, miłością, nawet seksem. Zresztą sam przytacza na swoje usprawiedliwienie myśl któregoś z francuskich literatów: „Człowiek czym bliżej śmierci, tym staje się bardziej frywolny”. Ale nie ma w nim za grosz jakiegoś niezdrowego podniecenia, obleśności, która wywoływałaby niesmak u widza.
Pisarz, jak wszyscy przebywajacy w willi, jest zauroczony Lucy i szczerze martwi się, by jej „pierwszy raz” zasługiwał na to, by pozostać pięknym dziewczęcym wspomnieniem w jej pamieci. A może też po cichu skrywa w sobie to słodkie pragnienie, skazane z góry na niespełnienie, by być tym pierwszym? Kto wie? Wyraz jego oczu pozwala czasem snuc takie domysły.
Zresztą podobne skryte pragnienia mają niemal wszyscy mężczyźni na "farmie". Ale Lucy ciągle tańczy sama ...
Taki jest mniej więcej główny wątek filmu. Drugim jest próba odgadniecia przez Lucy, który z żyjacych przyjaciół matki może być jej ojcem. A poza tym, ilez tu innych najrozmaitszych uczuć, całe morze – ale wszystkie obracaja się wokół miłości, piękna i przemijania życia.

Uwielbiam takie filmy z klimatem, w których na pozór nic wielkiego się nie dzieje – ktos się opala, ktoś pływa, ktos rzeźbi, ktoś spaceruje, ktos kogoś obserwuje itd., Tak, ale pod tą pokrywką czuje się, że życie aż kipi, że mimo pozornego spokoju, leniwego wręcz nastroju, życie tych ludzi jest bardzo zagmatwane i całkiem burzliwe, o wiele bardziej, niż by się to mogło wydawać.

piątek, 21 stycznia 2005

Jestem jak John Malkovich

Jestem jak John Malkovich
Jak John Malkovich vel Port w „Pod osłona nieba” i vel Valmont w „Niebezpiecznych zwiazkach”.
Kiedyś rzuciłam hasło – „Jestem taka szczęśliwa bo...” i rozwinęłam je jak głupia nastolatka - ... bo kupiłam płytkę z „Arizona Dream”.
A przecież najwieksze szczęście to rodzina, mąż, dzieci, zdrowie – jednym slowem to o czym marzy każdy dziewczyna, kiedy kochać zaczyna. No tak, ale ja nie zaczynam. Chyba kiedyś zaczęłam – nigdy niczego w zyciu nie jestem niczego pewna. I chyba nawet jeszcze nie skończyłam. Znowu brak pewności? Czy strach przed prawdą? To dlaczego pisząc o szczęściu wspomniałam film za 10.00 zł? Może dlatego, że jestem spokojna (?), kochana (!), bezpieczna (?!) i mogę się cieszyć takimi głupstwami. Tylko dlaczego czuję się jakbym była Valmontem czy Portem? Dlaczego nie mogę się wreszcie poczuć jak te kobiety, które ich kochały? Może właśnie dlatego? Bo wiem, czuję, że grozi to zagładą? To dlaczego zawsze chciałam umrzeć z miłości? Właśnie dlatego jestem jak John Malkovich/Port/Valmont.

poniedziałek, 10 stycznia 2005

Hiroszima moja miłość

Coś wspanialego. Alain Resnais, 1959 r. Kilkanaście, może kilkadziesiąt, godzin z życia francuskiej aktorki Elle (E. Riva) będącej „na zdjęciach” w Hiroszimie, która niespodziewanie zaczyna czuć po raz drugi w życiu, że kocha znowu młodzieńczą miłością. Dzieje się tak za sprawą pewnego Japończyka Lui (E. Okada), mieszkańca tego miasta. Pierwszą miłość przeżyła w czasie wojny we Francji w rodzinnym miasteczku Nevers. Miała wtedy 18 lat i zakochała się w o 5 lat starszym Niemcu.
Teraz, w czasie akcji filmu, jest już kobietą w pełni dojrzałą, ma pracę, ma męża. O tamtym pierwszym, szalonym, zakończonym tragicznie uczuciu prawie zapomniała. Dopiero spotkanie z Japonczykiem sprawiło, ze wspomnienie i miłość zaczyna się odradzać. Przeżywa chwile szczęścia, ale jednocześnie strachu. Przeraża ją myśl, że znowu, tak jak kiedyś, to uczucie z góry skazane jest na zapomnienie. Że z czasem, wszystko po kolei, każdy szczegól związany z obecną wielką namietnością będzie zacierał się w pamieci. A przecież o prawdziwej miłości, tak jak i o wojnie, na której ślady potyka się w Hiroszimie, nie można, i nie wolno zapomnieć.

Bardzo ciekawy jest sposób przedstawienia miłości w oparciu o temat wojny. Mimo, ze akcja filmu dzieje się jak najbardziej w czasach pokoju, II wojna światowa jest jednak cały czas obecna. Po pierwsze – w retrospekcjach z francuskiego Nevers nad Loarą, których kadry uporczywie powracają w powojenną japońską teraźniejszość podczas zwierzeń miłosnych Francuzki. . I po drugie – w zapisach dokumentalnych o Hiroszimie (filmy, fotografie) oraz eksponatach muzealnych będących tragiczną pamiątką skutków ataku i przestrogą przed kolejnym wybuchem bomby atomowej. Bardzo zręczne połączenie fabuły z dokumentem.
Tak się sklada, że wojna w tym filmie jest silnie powiązana z miłością. Być może dlatego, że jej wspomnienie jest cały czas jeszcze żywe zarówno u twórców filmu i bohaterów jakich oni stworzyli. Tak się stało, ze ich młodość, pierwsze uniesienia przypadły akurat na taki czas. I trudno wyprzeć ten fakt z pamięci. A może dlatego, ze miłość i wojna – to takie przeciwne stany uczuciowe, ale mocą i zamętem do siebie jakby podobne? .
Na pożegnanie kochankowie nadaja sobie imiona swoich miast – ona zostaje dla niego Nevers, on dla niej – Hiroszimą. Teraz ona już wie na pewno – ta miłość, pamięć o niej, zostanie ocalona na zawsze, tak jak pamięc o Hiroszimie.

Interesujacy film, może nie ze względu na sam temat, ale na sposób w jaki został on pokazany. Nie ma tu ciągłej fabuły. Teraźniejszośc przeplata się z przeszłością, ale nie za pomocą scen o wartkiej akcji, mocnych słów. Są to spokojne, wyciszone obrazy na których tle snuje się piekna opowieść o miłości, o cierpieniu, szaleństwie, porażce.
Poza tym bardzo oszczędna gra aktorska. O tym, że dwoje ludzi się kocha, wiemy ze zblizeń ich twarzy, spojrzeń, grymasów, czułych gestów dłoni. Film bardzo ascetyczny, ale bardzo sugestywny, w wyrażaniu zarówno uczucia miłości, jak i niezgody i buntu na to, co stało się w Hiroszimie w wyniku braku miłości jednego narodu do drugiego. I może dlatego, ze ten obraz tak cicho i subtelnie przemawia, słychać go tak głośno?
Polecam – warto ten film poznać. Nie tylko ze względu że jest pierwszym filmem fabularnym A. Resnaisa, jednego z prekursorów tzw. Nowej Fali kina francuskiego. Także dlatego, ze jest całkiem inny od rozbuhanych, widowiskowych, kiczowatych, bogatych wizualnie, ale biednych w treści obecnych filmów, szczególnie amerykańskich.