sobota, 20 czerwca 2009

4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni - reż. Ch. Mungiu

czyli - jeden dzień z życia rumuńskich studentek.

To nie jest film dla rasowych przeciwników aborcji, szafujących tu i tam efektownymi plakatami z  fotografiami martwych embrionów począwszy od płotów w pipidówie a na wystawowych ekspozycjach w europarlamencie kończąc. I chociaż tym razem zajęto się także kobietą,  jako istotą w pełni ludzką, mającą nie tylko ciało, brzuch i macicę, ale także różnego rodzaju uczucia, włączywszy niechęć do bycia matką z przypadku, nie jest to także film dla zwolenników legalnego przerywania ciąży. Ale po kolei. Christian Mungiu opowiada o dwóch studentkach, mieszkających we wspólnym pokoju, w jednym z bukaresztańskich akademików w późnych latach 80-tych XX wieku. Otilla i Gabita - zastajemy je podczas  rozmowy. Dowiadujemy się z niej, że Gabita wybiera się na zabieg usunięcia ciąży, a na Otilli spoczywa cały ciężar jego organizacji. Gabita to dziewczyna nieco zahukana,  nieporadna, wystraszona, nieśmiała – domyślamy się, że jej ciąża to bardziej wynik jakiegoś nieporozumienia, niż kwestia miłości, czy świadomej decyzji.  Otilla – jest natomiast osobą bardziej zdecydowaną, śmiałą, doskonale wie jak obracać się w świecie, gdzie wszystko, począwszy od paczki papierosów aż po aborcję,  trzeba załatwiać na lewo. Tak, Otilla sprawia wrażenie dzielnej i pewnej siebie,  ale nie jest na pewno cwaniarą bez skrupułów. Ot, dwie przeciętne dziewczyny, jakich wszędzie pełno.

Czy są przyjaciółkami? Trudno powiedzieć. Chyba bardziej tu  można mówić o kobiecej solidarności niż przyjaźni. Otilla pomaga Gabicie, bo wie, że i ona może w każdej chwili znaleźć się w podobnych tarapatach. Tym bardziej, że ma stałego chłopaka, z wielkim apetytem na seks, a jedyny środek antkoncepcyjny jaki stosują, i to raczej bardzo rzadko, to szklanka wody zamiast,

Dziewczyny są ubogie, nie stać je na zabieg u kobiety – lekarki w miarę w godziwych warunkach,  decydują się więc na usługę u jakiegoś ciemnego typa, w wynajętym pokoju hotelowym. Spotyka je w związku z tym mnóstwo upokorzeń, strachu, ale nic nie jest w stanie powstrzymać ich determinacji by rzecz doprowadzić do końca, bez względu na ryzyko komplikacji, z którego każda z osób tego dramatu zdaje sobie  doskonale sprawę.

  Porażająca jest w tym filmie, oprócz samej aborcji w iście chałupniczym stylu,  samotność kobiet,  kompletna oddzielność ich świata od świata męskiego. I co gorsza, one tę obcość traktują jako rzecz zupełnie naturalną. Nie próbują nawet tego zmienić, nawiązać choćby nić porozumienia ze swymi mężczyznami, tak jakby z góry zakładały, że z ich strony mogą liczyć tylko na wykorzystanie, zapłodnienie, a później  niezrozumienie, porzucenie  czy potępienie. Może ciągle mają w głowie ludzkie: „sama chciała”, „po co się pchała” itd.  A może zupełnie niesłusznie przybierają taką postawę? Mam wrażenie, jakby reżyser przemycił gdzieś żal do kobiet, może zarzut, że niepotrzebnie aż tak bardzo odgradzają się od mężczyzn, że powinny jednak bardziej zaangażować ich w swe kobiece problemy, oczekiwać od nich pomocy.  Tylko, czy jest to możliwe, w tamtym kraju, w tamtych czasach?  Na takie ewentualne pytanie nie otrzymujemy w tym filmie odpowiedzi.Mężczyźni w życiu tych kobiet są tu na dobrą sprawę nieobecni, są raczej źródłem ich kobiecych problemów niż pociechą.

  Mungiu wskazuje (i w tym leży siła jego filmu), że nie ma niewinnych w tej sytuacji. Winny jest Bebe - konował wykorzystujący przerażenie kobiet zaskoczonych  nieoczekiwaną zmianą sytuacji życiowej, żerujący niczym hiena na martwych płodach. Winne są także kobiety, podejmujące w życiu zbyt pochopne decyzje, winni są mężczyźni, zbyt mało interesujący się przeżyciami tych, z którymi współżyją, winne jest także wielkie osamotnienie, na jakie skazuje ludzi system, stosujacy politykę bezdusznych nakazów i zakazów, która jeszcze nigdzie i nigdy się nie sprawdziła.  Czy jest ktoś niewinny? Tak,  jest nim tylko i wyłącznie nienarodzone dziecko, usunięty płód.

  "4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni"  wstrząsa,  i co ciekawe, nie jak by się wydawało w tej spektakularnej tragicznej warstwie zabiegu aborcji, ale w banale codziennego życia w jaki jest on wkomponowany. Wydawałoby się, taka decyzja, przerwanie ciąży, cały świat powinien zamrzeć w tym momencie - oto zaraz z woli swej matki umrze dziecko! A tu nic, dzień jak co dzień. Ranek zaczyna się od zakupów u studenta w akademiku – papierosy, dezodorant itd.; później depilacja nóg, żeby się ładnie na łóżku zabiegowym prezentować; acha,  trzeba pamiętać o spakowaniu ceraty na podkładkę; później telefon w celu potwierdzenia rejestracji w hotelu; kolacja urodzinowa matki chłopaka, wysłuchiwanie andronów dorosłych przy stole urodzinowym. Prawie tak jakbyśmy oglądali dokument „jeden dzień z życia rumuńskich studentek”. Na czym więc polega mistrzostwo Mungiu? Od samego początku czekamy w napięciu na jakąś tragedię, na jakieś spektakularne nieszczęście, które potencjalne amatorki aborcji, oglądające ten film, zapamiętają do końca życia. Nic (?) takiego się nie dzieje, nic oprócz pomyślnie zakończonego zabiegu. Wszyscy żyją, oprócz dziecka.

   Przeraża - jak człowiek żyjący w ciągłym upodleniu i upokorzeniu (i nie miejmy tu na myśli tylko czasów komuny)  gubi poczucie człowieczeństwa,  traci godność i szacunek dla życia, nie tylko swojego, ale nawet ( tym bardziej) jeśli ma ono 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni.

niedziela, 7 czerwca 2009

Himalaya - dzieciństwo wodza - reż. Eric Valli

Po „Antychryście”  L. Von Triera, tak dla kontrastu, żeby nie dać się pogrążyć w ciemnościach szatańskiej aury, zaserwowałam sobie piękną, prostą opowieść, tym razem o pełni akceptacji natury, jej ukochaniu, podporządkowaniu się jej prawom i życiu zgodnym z jej rytmem. Mówię o filmie „Himalaya”.
To obraz egzystencji ludzi z bardzo wysokich partii Himalajów. Trudy z jakimi borykają się oni na co dzień, wynagradza im w pewnym stopniu niesamowita uroda krajobrazu, z którym obcują od świtu do nocy. Piękna natura, lecz jakże surowa, nierozpieszczająca swych mieszkańców, wzbudzająca respekt swą potęgą, ale jednocześnie wdzięczność, że bywa też czasem dla człowieka łaskawa. Tereny te pozbawione są na dobrą sprawę roślinności, która mogłaby się przysłużyć tamtejszym mieszkańcom. Maleńkie poletka, przynoszą za mało plonów, by mogli oni z nich wyżyć. Jedynie co tam można zbierać w większej ilości, to kryształy soli. Hodowla jaków zaspokaja w jakimś stopniu zapotrzebowanie na pokarm (mleko), ale to wszystko za mało. Ludzie, by zaopatrzyć się w coś do jedzenia, muszą wędrować co jakiś czas górskimi szczytami, w położone niżej i bardziej zaludnione doliny, w celu wymiany soli na zboże.
Ale myliłby się ten, kto by przypuszczał, że życie na dachu świata jest nudne. W świecie, gdzie główną troską jest zapewnienie pożywienia, czasu na na miłość, na marzenia, na zabawę, na spory i kłotnie nie brakuje tym bardziej. I tu, jak wszędzie, człowiek nie jest wolny od namiętności.

Fabuła filmu jest niewymyślna, co nie znaczy, ze nie budująca napięcie. Oto z dolin powraca karawana jaków z workami wyczekiwanego zboża Niestety, okazuje się, że jej przewodnik, nie żyje. Jego ojciec, Tinle, nie wierzy w przypadkową śmierć syna, uważa, że przyczynił się do niej Karma, który w trakcie wędrówki objął przywództwo karawany. Tinle nie chce, by Karma był teraz najważniejszy w wiosce, nie może pogodzić się z utratą całkowitych wpływów na jej los. Nadchodzi czas kolejnej wyprawy, już pod dowództwem młodego Karmy. Starszyzna, wg starych zapisów, map nieba, ustala termin wyprawy.
Lecz stary Tinle, pewny swego doświadczenia i znajomości gór, nie ustępuje, organizuje swoją, niezależną, z udziałem tych, którzy na pozór się do niej zupełnie nie nadają. Angażuje do niebezpiecznej wędrówki swego drugiego syna - mnicha, o dłoniach malarza artysty, nie opuszczającego od lat klasztoru, a także owdowiałą synową i kilkuletniego wnuka oraz garstkę najstarszych mężczyzn z wioski. Rozpoczyna się rywalizacja, walka o pierwszeństwo, a w końcu o przetrwanie.
Przepiekny film także o starości, o tym jak trudno pogodzić się mężczyźnie z przemijaniem, z faktem nadejsśia momentu ustąpienia miejsca młodości, gdy ciało już zmęczone, a duch jeszcze tak silny. I z drugiej strony, to opowieść o wielkim szacunku wobec starości, z jej pełnym rozumieniem i pełną akceptacją.

Aż chciałoby się przenieść w ten świat, gdzie emocje są tak czyste, proste, a życie może i wyczerpujące fizycznie, ale za to nie tak zajebiste, jak nasze stara się być. Tam, gdzie tak naprawdę człowiek ma tylko jednego pana, a raczej panią, naturę, czuje jej władzę, ale mimo wszystko, jak to człowiek, buntuje się, po czym skarcony, dziękując za naukę, wraca na swoje miejsce.

Wartość filmu mocno podbudowuje aktorstwo czyli występ w przeważąjącej części naturszczyków, albo aktorów z tych rejonów, czyli wszystko co za tym faktem dalej idzie - oryginalna, piękna uroda tubylców, stroje, biżuteria (zawsze mnie fascynuje niesamowite zamiłowanie do estetyzmu, wrodzone wyczucie piekna u ludów żyjących w tak "mało cywilizowanych" miejscach). No i muzyka! muzyka - kompozycje rodaka reżysera (Erica Valli - wielkiego entuzjastę i fotografika Himalajów) filmu, Francuza Bruno Coulaisa, inspirowane nepalskimi motywami - zapierajace dech w piersiach.
Ten film chłonie się jak zimną wodę w upalny dzień.

A notkę o filmie dedykuję panu Jackowi, który zainspirował mnie, by wreszcie ten film zobaczyć. "Himalaya" - czekał na swój dzień w moich przepastnych pudłach, nagrany jakiś czas temu, w przeczuciu, że kiedyś będę chciała po niego sięgnąć. Właśnie nadszedł ten czas.  Czas przypomnienia, że tak jak dla Tinle szlak solnych karawan, tak i dla mnie pewne obszary życia są już bezpwrotnie zamknięte.

środa, 3 czerwca 2009

Antychryst - reż. Lars Von Trier

Bohaterami tej, okrzykniętej przez wielu, niesłusznie, jako skandalizująca i obrazoburcza, opowieści jest On (Willem Dafoe) i Ona (Charlotte Gainsbourg ). Brak imion, określeń "mąż", "żona" to oczywiście znak, że Lars Von Trier ma ochotę na historię mocno uniwersalną. "On" jest znanym psychoterapeutą, ona chyba (? - spóźniłam sie na początek) antropologiem, zresztą nieważne.
"Oni" wskutek nieszczęśliwego wypadku utracili kilkuletniego synka, jedyne dziecko. Chłopiec wypadł przez okno, po tym gdy zaskoczył Ich podczas aktu miłosnego. Gdy dochodzi do tego typu nieszczęścia, najczęściej związek Jej i Jego, rozpada się bezpowrotnie. Oni rozchodzą się w bólu i we wzajemnych pretensjach, pogrążeni w swych oddzielnych depresjach, bądź obsesjach. Filmowy On zawodowo zajmuje się leczeniem takich osób, zdaje sobie sprawę z tego co Ich czeka. Poza tym, wydaje się, że chce pomóc cierpiącej straszne męki żonie, kobieta dręczona poczuciem winy załamuje się kompletnie. On postanawia ją wyleczyć, wbrew zaleceniom i zwyczajowi – lekarz, gdy w grę wchodzą bardzo bliskie osoby nie powinien podejmować się takiego zadanie. Ona się wzbrania, chce by jednak ktoś obcy objął ją psychologiczną opieką, bo jak mówi do męża (załóżmy, że byli małżeństwem) - „ty zawsze musisz mieć rację!”. On jednak się upiera. Ona nie ma sił protestować – ulega.

Okres żałoby dzieli się wg specjalisty na etapy: żal, niepokój, ból, rozpacz. Gdy żona osiąga stopień niepokoju, mąż decyduje się na poskromienie demonów lęku, proponuje żonie grę psychologiczną polegającą na określeniu przez nią głośno źródeł strachu. Niestety, Ona nie potrafi dokładnie sprecyzować, czego się boi. Wtedy On proponuje, by określiła miejsca, w których poczuła lęk. Kobieta, o dziwo, wskazuje las. Ten sam las, w którym tak chętnie, wraz z dzieckiem, spędzała każdą wolną chwilę. Pada decyzja wyjazdu w zakątek, które będąc ukochanym na Ziemi, okazało się dla niej najbardziej mrocznym i niebezpiecznym.

Etap niepokoju, wskutek kliku ćwiczeń terapeutycznych wydaje się być szybko przekroczony. Ona może już wejść na następny stopień, a jest nim ból. I od tego momentu zaczynają się prawdzie schody. W tym momencie narasta w niej, odwiecznie wpajane jej (znaczy im - kobietom) przez religię chrześcijańską, w kręgu której my Europejczycy żyjemy, poczucie winy. Poczucie winy i oskarżenia, że to Ona jest nosicielką wszelkiego zła. Nie na darmo przecież stworzono nam biblijną przypowieść o kuszeniu Adama przez Ewę – To Ewa jest winna wszelkim nieszczęściom ludzkim, to przez Nią żyjemy w piekle na Ziemi. I to kobiety, całe ich kolejne pokolenia muszą odkupować jej winę, cierpiąc wszelkie upodlenia, poniżenia.

Tak więc i Ona, filmowa bohaterka, całą odpowiedzialność za nieszczęście w rodzinie bierze na siebie. Ale kobieta z filmów Larsa Von Triera ewoluuje. To już nie jest Bess McNeill z „Przełamując fale”, pokorna, zamroczona miłością do kalekiego męża, poświęcajaca swą cześć i cale życie dla mężczyzny. To już nie są pokorne, rozmarzone Grace z „Dogville” i „Manaderlay”, albo nawetr Selma z „Tańczącej w ciemnosciach” ktore zamiast upragnionej miłości i współodczuwania otrzymują ze strony męzczyzn jedynie gwałt, albo mechaniczne spółkowanie ewentualnie podłe oszustwo.
„Ona” z „Antychrysta” to kobieta, która zaczyna wreszcie odzyskiwać świadomość ról i win narzuconych im przez mężczyzn, kościół katolicki, mający olbrzymi udział w kształtowaniu świadomości calych społeczeństw.
Mało tego, teraz stojąc na skraju bezdennej rozpaczy, zaczyna wpadać we wściekłość, szał chęć destrukcji. Ogarnia ją dziki, zwierzęcy popęd – jakby nie było główna przyczyna grzechu pierworodnego, to z niemożności jego okiełznania bierze się poczucie winy, uzależnienia, niemożność uwolnienia się od mężczyzny, i na odwrót - męzczyzny od kobiety, który nie może się pogodzić z faktem bycia zależnym od seksualności kobiecej.

To natura a wraz za nią KOBIETA ze swą NATURAlną seksualnością, wiodącą wprost ku naturalnemu rozmnażaniu i przedłużaniu gatunku, jest Antychrystem. „Ona” wypowiada wojnę Naturze - okalecza siebie, „Jego”, pragnie całkowitego wyzwolenia, i ... znowu staje się winna. I znowu to ONA ponosi karę, jest przegrana w tym pojedynku.

A kobiety i mężczyźni na widowniach kin, na internetowych forach, uznani krytycy filmowi plują na nią, wołają: „pierdolona cipa, pizda”. Prawie tak samo, jak mnóstwo mężczyzn na całym świecie na swe kobiety.

Dokładnie na tym polega prowokacja Von Triera – ci wrzeszczący ludzie wypełaniają swą rolę na medal! Poniewierają „nieczystą” kobietą, suką jedną, jak przykazał ... ktoś im przykazał?

A filmowy On choć okaleczony, lecz jakże szybko zregenerowany, idzie sobie w las pojeść jerzyn. Po dobrze zakończonej robocie nalezy się przecież posiłek – genialna twarz Dafoe w ostatnim kadrze – zadowolenie z siebie pomieszane z ironią. To dobre samopoczucie „Jego” zostaje niestety na moment zakłócone przez świadków tragedii „Onej” – lis, kruk i sarna – trzej żebracy, trzej królowie życia - chaos, ból i rozpacz – pojawiają się z wymownym spojrzeniem, że są z nim, nie odeszli daleko.

A z oddali przybliżają się do "Onego" setki bezimiennych kobiet, zaraz chyba go stratują, tyle ich jest. To symbol tych istot, o ktorych wspomina w swej pracy naukowej „Ona”, żona, którą zaczęła pisać w ich leśnej chatce, na temat wielowiekowego prześladowania kobiet w kulturze, nie tylko zresztą chrześcijańskiej, ale o niej się wspomina, bo to ona jest nam bliska – tortury, palenie na stosie to tylko cielesne kary, o wiele gorsze są mentalne tortury, jakim kobiety sa poddawane od wieków – wpajanie im poczucia winy, trakowanie ich jak zło, w optymistycznej wersji jako mniejsze zło, które od biedy trzeba tolerować.

W filmie, zresztą jest sporo symbolizmu, Lars Von Trier w tym przypadku bardzo się postarał, w końcu zadedykował swego „Antychrysta” Andriejowi Tarkowskiemu, ojcu kina symbolicznego poświęconego filozoficznym i religijnym ponadczasowym problemem człowieka.
Mamy więc, wspomniany marsz kobiet o wymazanych twarzach, ktore prawdopodobnie będą obecne w sennych koszmarach Jego, mamy jedno z najpiękniejszych ujęć drzewa, być może symbolicznej rajskiej jabłoni, pod którym Ewa, czyli Ona zwiodła na pokuszenie Adama, czyli wzbraniającego się wcześniej przed pokusą, męża/Jego. A spomiędzy wielkich korzeni drzewa, wyłaniają się dziesiątki rąk ludzkich, kobiecych, męskich? w każdym razie należy przypuszczać, że są to ręce grzeszników z winy Ewy.
Są sceny wzięte wprost z obrazów Bosha – ludzkie ciała zastygłe w cierpiętniczych gestach. Są piekne malarskie sceny niczym senne mary, komputerowo wykreowane – wszystko po to by opowieść o Adamie i Ewie, ubraną w piekne szaty kolejny raz sprowadzic do jednej konkluzji – "To Ona jest winna! Ta pizda!" (to są oryginalne cytaty z form filmowych).

I na tym, jeszcze raz to powiem, polega prowokacja Triera, ludzie krzyczą to, czego sobie reżyser życzy. Szkoda, tylko, że większość w to naprawdę wierzy. I myslę sobie na koniec, że mina Larsa Von Triera może pokrywać się z uśmieszkiem Dafoe wieńczącym dzieło: Zadowolenie gorzkie, bo prowokacja się udała i... ironia.

Ja myślę, przy okazji,  że być może niektórzy Von Triera osądzają powierzchownie. On nie jest mizoginistą, jego znęcanie się nad kobietami, jest przewrotne, stosuje w swych filmach terapię wstrząsową, tzn. potrząsa kobietami, krzycząc - "patrzcie jakie jesteście głupie!!" mając nadzieję, ze się obudzą z marzeń i spojrzą na facetów, na swoje dla nich poświęcenie, na życie, na miejsce jakie w nim zajmują trzeźwym okiem.  LARS VON TRIER feministą ? Kto wie. On mi wygląda na szalonego. :) :)


Ważne jeszcze inne sceny:
- rozmowa o żołędziach, jako dowód mentalnej przepaści dzielącej mężczyznę i kobietę. Ona o spadajacych żołędziach mówi jak o łzach dębu, On żachnał się "nie opowiadaj bajek dla dzieci". Pan racjonalny, a Pani emocjonalna.

- on, gdy ona znajduje się w głebokiej depresji z powodu poczucia winy, dobija ją spostrzeżeniem, że unieszczęśliwiała dzieciaka, zakładając mu odwrotnie buty. Typowa wrażliwość psychoterapeuty.

- On, na szczycie psychologicznej piramidy, stopniującej poziom lęków Jej, umieszcza oczywiście, co? Kto zgadnie? Umieszcza oczywiście Ją. To Ona, kobieta jest sama dla siebie największym zagrozeniem. To dość wygodne założenie, oczywiście nie dla kobiet. :)