środa, 23 maja 2007

Kiedy Otar odszedł - film na Dzień Matki

Film o kobietach z mężczyzną w tytule. Film francusko-belgijski opowiadający o trzech, mieszkających w postkomunistycznym Tbilisi, Gruzinkach. O matce Otara, jego siostrze i siostrzenicy. Otar to lekarz, który dla chleba przekwalifikowal się na murarza i wyjechał do Paryża, do Francji, będącej od dawien dawna krajem rodzinnych fascynacji.

Film wspaniale pokazuje relacje panujące między kobietami. Dwie z nich są matkami, i wdowami jednocześnie. Dwie z nich są też córkami, półsierotami zarazem. Jedyny męzczyzna jaki pozostał w rodzinie, gdzie tradycyjnie jest on jej głową, tuła się po świecie. Kobiety są jak osierocone, tęsknią, każda na swój sposób, i czekają na wieści od niego. Kobietom tym, jak i wszystkim ludziom, w nowej Gruzji żyje sie ciężko. Brakuje pieniedzy na zaspokajanie podstawowych potrzeb. Żeby przeżyć trzeba codziennie sprzedać jakąś rzecz z dobytku domowego. Poza tym, ciągle coś się psuje, czegoś brakuje, a to wody, a to prądu, a najbardziej chyba brakuje Otara. O Otarze ciągle się mówi. Otara sie wspomina. Otara się bardzo kocha, z Otarem się kłóci, mimo że jest nieobecny, na Otara się czeka. Otar musi podtrzymywać swoje kobiety na duchu, wyrabiać mniemamnie, że komuś z rodziny życie się udało, że mają one swego szczęśliwego mężczyznę. Otar musi żyć!
Wzruszający film. Pięknie, i prawdziwie, ukazujący świat trzech kobiet w różnym wieku. Najstarsza z nich Eka, matka i babcia, wzbudzająca wiele ciepłych uczuć i żal, że tacy ludzie muszą kiedyś odejść. Dzielna i mądra kobieta, która wie czego chce i nigdy się nie poddaje.
Jej córka, Marina - w średnim wieku wdowa po żołnierzu poległym w Afganistanie. Ładna. Dosyć surowa, bo tak wychowała ją matka (Eka), która co cieplejsze odruchy serca zostawiała dla jej brata.
No i Ada, córka Mariny, a wnuczka Eki - najmłodsza z nich, bardzo wrażliwa dziewczyna, studentka, świetnie mówiąca po francusku, najmniej z nich rozgadana, skupiona w sobie, analizująca rzeczywistość, wyciągająca trafne wnioski, potrafi zaskakiwać swoich bliskich swoimi sądami. Tylko jej jedynej dane jest marzyć o przyszłości i mieć nadzieję na lepszy byt, ale czy jest to możliwe w ojczyźnie? Co prawda w telewizji Eduard Szewardnadze zapewnie o lepszym jutrze, ale chyba już nikt mu nie wierzy.

Mimo tych przygnębiającyh realiów, to w gruncie rzeczy bardzo optymistyczny i serdeczny film, z wielka czułością ukazujący niełatwą egzystencję trzech kobiet. Ich codzienność, ich walki, czy sprzeczki, spod których wyraźnie prześwituje wzajemna miłość, bo szorstkość to tylko taka zbroja mająca chronić przed rozczulaniem się, które odbiera siły. Ale kobiety nie szczędzą sobie pewnych zakamuflowanych gestów, przekazywanych niby mimochodem, które dają im poczucie wzajemnej miłości, bycia razem. Bez tych znaków nie dałoby się żyć. Np. piękne sceny masażu palców stóp - córka i wnuczka na przemian masują stopy babci Eki - ile oddania, troski i miłości w końcu, w tej zwyczajnej, ale jakże niezwyczajnej czynnosci. Tak przy okazji, dla mnie te momenty filmu były szczególnie przyjemne, bo przywiodły mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to też przynosiłam ulgę zmęczonym stopom w ten sam sposób mojej kochanej cioci.
A te pogaduszki o mężczyznach! Tylko kobiety, i tylko te, które się lubią, potrafią tak mówić o facetach. Naprawdę, panowie mozecie nam zazdrościć, i możecie być dumni, że tak z was potrafimy żartować. Nie! to nie są nawet żarty, choc to tak wygląda - to są słowne pieszczoty ;-))
Ale wracając do filmu. Ile w tym 100-minutowym obrazie jest treści, o więziach rodzinnych, o szacunku, solidarności, wzajemnym zrozumieniu i trosce, odwadze, poświęceniu, a przede wszystkim o miłości matczynej, zawsze i wszędzie, bezinteresownej, bezwarunkowej, oddanej, niepokonanej, czasem inspirującej i szalonej - jak to z miłością - okazuje się, że każdą, bywa.
Bardzo polecam ten film. Ludziom ciekawym różnych światów. Warto go zobaczyć, jest mądry, nie pozbawiony humoru, niełopatologiczny, pełen subtelności, czaru - bo to film o prawdziwych kobietach!
A przede wszystkim jest to film genialnie wyreżyserowany i zagrany! Wszystkie trzy panie: Nino Khomasuridze (Marina), Dinara Drukarova (Ada) a szczególnie Esther Gorintin - jako matka seniorka, która napracowała się tu najwięcej powinny dostać Oskara. Wiem, że Cezara dostała reżyserka Julie Bertucelli za debiut.
Ja w każdym razie wzruszyłam się do łez. A dokonały tego, również za sprawą świetnego scenariusza, te trzy niespecjalnie znane przecież w świecie aktorki, które uświadomiły po raz kolejny, jakie trudne, ale jeśli chcemy - to i piękne może być życie.

poniedziałek, 21 maja 2007

Fast Food Nation? Tylko nie to!

Wczoraj czekałam na J. z dobrym obiadkiem, bo się stęskniłam i tak w ogóle, poczucie obowiązku, zdrowe domowe odżywianie, itp. Itd.. A tu dostaję telefon” Cześć. Jadę. Właśnie skończyłem pysznego Big Maca. Obiadu nie będę jadł. Za godzinę jestem” No fajnie. Jeszcze chwila, a i my będziemy „Fast Food Nation”. Bo - dość tanio, wygodnie, pozornie smacznie i czysto. I nawet dobre na motyw przewodni filmu o Amerykanach.
Może i dobre, ale wyszło słabo. Fabuła bez nagłych i niespodziewanych zwrotów akcji, przy tak znanym i ogranym już temacie, sprawiła, że film normalnie nudzi. Materiał zawarty, oraz sposób jego wykorzystania w filmie nadają się bardziej na przyzwoity dokument pt. „Jak to z fast foodem bywa” niż na pełnometrażową fabułę.

W filmie są trzy grupy bohaterów. Idąc od góry, czyli od tych najbardziej uprzywilejowanych, mamy mózg „Olbrzyma” (to nazwa handlowa filmowego hamburgera) czyli ci, którzy nad nim intelektualnie pracują. Dalej są fizyczni lepszej kategorii – czyli sprzedaż, ta w rękach białych Amerykanów. I na końcu – Meksykanie, od najbardziej czarnej roboty, czyli produkcji kotletów z czego się da, byle tylko należało do krowy czy wołu.

Kolejno poznajemy przedstawicieli tych grup, licząc, że w końcu dojdzie między nimi do jakiegoś dramatycznego finałowego spotkania. Niestety. Każda nacja, czy grupa społeczna, smaży się we własnym sosie, ich drogi nie schodzą się, a napięcie kumulowane od początku filmu nie zostaje wyładowane - widz jest sfrustrowany, zmarnował czas na oglądanie oczywistości, na dodatek bez sosu. Urwaną kończynę robotnika i wkręconą w maszynę produkującą to i owo widział już wieki temu w „Ziemi Obiecanej”; idok zwierząt zabijanych prądem, odzieranych ze skóry itd. itp. ma od czasu do czasu w porze kolacji podczas oglądania codziennych wiadomości; los imigrantów w USA, cieszących się z każdego zarobiona dolara za marną pracę też już przerabiał niejednokrotnie i to na lepsze sposoby; bakterie w jedzonku zatruwające głodnych – owszem to też jeden z ukochanych newsów naszych mediów. Aż się prosiło, żeby w sumie tak ważne sprawy okrasić jakąś zdecydowaną akcją, by widz nie usnął przy filmie i nie udławił się, zajadając smakowitego hamburgera o woni grillowanej wołowiny.

Najbardziej, względzie akcji, liczyłam na ekologiczną zadymę wszczętą przez prowincjonalnych wielbicieli Greenpeace, a mającą na celu uwolnienie miejscowej gleby od zatrucia bydlęcymi odchodami sztuk pasionych na świeżym powietrzu. Młodzi gniewni (wśród nich Avril Lavigne), sprawiający wrażenie, ze działają bardziej z nudów niż z przekonania o swej racji, postanowili uwolnić nocą tysiące biednych krów. Rozproszyły się bidulki po okolicy, a mnie się wtedy tak zamarzyło - niechby chociaż jedna wpadła pod samochód, powodując jakiś taki mały i niegroźny karambolik, żeby się wreszcie coś w tym filmie zaczęło dziać.

Reżyser, niestety, w celu wzburzenia krwi widza, postawił na seks i na demonicznego strażnika w fabryce kotletów - Mike’a (hm z tego Bobby Cannavale to nawet niezła sztuka mięsa, trzeba przyznać), który żadnej ładnej robotnicy nie przepuścił. I nawet był niezły ubaw, gdy jedna z uwiedzionych rzuca się z nożem na drugą, oczywiście z zazdrości o byczego Casanovę.

A mówiąc już całkiem poważnie, z filmu przebija totalna beznadzieja o życiu tych co w USA, marność nad marnościami, ludzki motłoch, który trzeba wykarmić, byle jak najtaniej i z jak największym zyskiem, a bakterie zwalcza się nie z troski o tego, który je może zjeść i zachorować, a ze względu na święty spokój dla trzymających kasę – procesy sądowe kosztują i psują opinię, nawet gdy się je wygra, a konkurencja nie śpi.

Życie przeciętniaków jest smutne, także białych. Mają oni swoje marzenia, swoje bunty, a i tak skończą na taśmie w miejscowej fabryce kotletów z mięsnej tektury, może tylko trafią na lepszy odcinek, np. na pakowalnię, a nie tak jak Meksykanie na śmierdzącą wykrawalnię nerek z wołowych trupów. A fast food ich wszystkich znakiem.

Przy okazji można sobie ten film zobaczyć. Jest Ethan Hawke – jako wujek (sic! lata lecą!) 20-letniej siostrzenicy,; jest Bruce Willis traktujący siebie jako żywą reklamę branży, w ktorej pracuje i wtranżalający z apetytem hamburgery, mimo, że dokładnie wie co je. Jest Patricia Arquette jako atrkacyjna siostra rzeczonego Hawke'a i matka tej małej. Brakuje tylko zaciekawienia widza tematem, choć wszyscy się pewnie mocno starają. Ale jeśli ktoś ma mało czasu, może sobie spokojnie film odpuścić i przyrządzić w tym czasie smaczne domowe placki ziemniaczane.

wtorek, 8 maja 2007

Krwawy diament

Co najmniej 2 w 1:
1/Film wojenny, poruszający ważką kwestię ingerencji obcych mocarstw w polityke wewnętrzną i gospodarkę państw afrykańskich, w tym przypadku na przykładzie Sierra Leone i wojny domowej z roku 1990. I co najważniejsze, i najbardziej bolesne – film dotyka w tym wątku, w bardzo nieoględny sposób, siłowego wcielania nastoletnich (ok. 12/13 lat) chłopców w szeregi rebelianckich oddziałów zbrojnych. I tak jak Luis Mandoki w swoich „Głosach niewinności” pokazuje nam "tylko" polowanie salwadorskich wojska na chłopców - nie widzimy obrazów zalanych krwią, scen szkolenia, przeobrażania dzieci w maszynki do zabijania, tak E. Zwick bez ogródek ukazuje widzom przebieg tego procesu. Zaczyna się od komplementowania chłopców, że oto stają się mężczyznami (jakby największą cnotą mężczyzny było zabijanie wszystkich kto nawinie się pod rękę, w tym kobiet, dzieci i starców), później przekupywanie ich wszelkimi dobrami materialnymi, a dla znieczulenia jako premia – mocny narkotyk. O nauce zabijania nie wspomnę.

2/ Film sensacyjno przygodowy. Na tle tejże oto wojny, toczącej się o wpływy w polityce diamentowej, śledzimy przygody niejakiego Danny’ego Archera, afrykanera, rodem z Zimbabwe (Rodezja), zabijaki i przemytnika diamentów do sąsiedniej Liberii. Przypadek splótł go z rdzennym mieszkańcem Sierra Leone, rybakiem z małej wioski, którego wojenne losy, a dokładnie rebelianci, rzucili do kopalni diamentów, gdzie pewnego dnia udaje mu się wydobyć z rzeki niespotykanje urody i wielkości kamień. I tak się zaczyna....

Film ogląda się nawet w napięciu. Tematyka wojenna znacznie podnosi temperaturę akcji. Reżyser nie szczędzi okrucieństwa. Dla zrównoważenia, wplata nieco melodramatycznych nutek – np. znajomość, a może nawet coś więcej, Archera z amerykańską dziennikarką, która to znajmość ma bardzo korzystny wpływ na ich oboje. Ona trochę twardnieje, on z kolei mięknie, jeśli chodzi postawę wobec afrykańskiej rzeczywistości.
Niestety, reżyserowi nie udaje się uniknąć demagogicznych przemówień i typowego amerykańskiego zakończenia.

Jak dla mnie, nieco za duży misz-masz. Mam trochę mieszane uczucia. Nie wiem czy do końca fortunne jest połączenie kina typowo rozrywkowego, jakim jest burzliwe poszukiwanie diamentu, z poważnym kinem politycznym i problematyką wojen domowych w Afryce i wykorzystywaniem w niej dzieci. Ale może nie ma co narzekać. Może każda okazja jest dobra, by przypomnieć światu o kontynencie, na którym ludzie nie boją się Boga, bo piekło mają za życia i na co dzień.

Co prawda, nie jest to poziom „Hotelu Ruandy”, gdzie twórcy bardziej skupiają się na pewnej idei, niż sensacji i morderczej akcji wojennej, ale mimo wszystko wydaje mi się, że „Krwawy diament” wart jest zobaczenia. Mimo nawet rozmytego i dość naiwnego przesłania, by konsumenci diamentów, czyli baaaaardzo bogaci panowie i panie, dopytywali się przy kupnie o pochodzenie klejnotów.
Ten film, myślę, jaki by nie był, daje jednak pewien ogląd, a może niejednemu nawet otworzy oczy, na współczesną Afrykę i losy jej mieszkaców, a szczególnie dzieci.

Poza tym przepiękne zdjęcia zupełnie niezwykłych krajobrazów, często z lotu ptaka, które dodatkowo wzmacniają grozę i bezsens wojny.
A jeśli komuś nadal jeszcze za mało mężczyzny w Leonardo Di Caprio, myślę, że po tym filmie poczuje się choć trochę usatysfakcjonowany. Całkiem nieźle sobie poczyna sobie on jako biały twardziel na czarnym Lądzie.

Dopisane po dyskusjach z ludźmi, którzy "Krwawy diament" widzieli:
Za hipokryzję uważam, lamentowanie niektórych wrażliwych, którzy zarzucają producentom tego rodzaju filmów, że chcą się jedynie wzbogacić na nośnym ostatnio w kinie afrykańskim temacie, a dzieci i tak będą głodować, a wojny i tak będą trwać. To co, lepiej, żeby świat nadal tkwił w przeświadczeniu, że Afryka to takie coś bardzo duże, gdzie oprócz lwów i żyraf mieszkają leniwi Murzyni, którzy gdy byli wyrobnikami w zachodnich koloniach, jakimi były kiedyś ich ojczyzny, to mieli dobrze, a teraz skoro się wyzwolili, to niech maja za swoje? Nie każdy czyta Kapuścińskiego, a oficjalne media pokazują Afrykę tylko wtedy, gdy Angelina Jolie pojedzie tam w poszukiwaniu nowego kandydata do adopcji, albo gdy rzezie przybiorą już tak monstrualne wymiary, że stają się swoistą atrakcją wieczornych wiadomości. Ale czy takie skrótowe tv - "sensacje" podparte są jakąś sensowną analizą tych konfliktów? Raczej nie. Bo wtedy by głośno trzeba powiedzieć, że Afryka to niezła krowa dojna dla przemysłu zbrojeniowego niejednego zachodniego mocarstwa, albo świetne, bo tanie, źródło zaopatrywnia się w wszelkiego rodzaju minerały i kruszce. Takie analizy, czy po prostu informajce, znajdują tylko zainteresowani tematem i bynajmniej nie w publicznej telewizji, najbardziej dostepnym medium, czy Pani Domu, ale w odpowiednich publikacjach.

I nie zgadzam się z zarzutem, że takie filmy nikomu nie pomogą. Bo to, że się będzie mówiło w ten czy inny sposób, ale prawdziwie i coraz więcej o losie Czarnego Lądu, z pewnością poruszy prędzej czy później serce czy sumienie niejednego widza, wzbogaci jego świadomość o pewne fakty i być może JEDNAK kiedyś, gdzieś, powie on „Nie”. A to już będzie coś. Bo milczenie równa się przyzwoleniu.
Mamy już przykład z naszego europejskiego podwórka, że sztuka, film, może mieć także misyjną działalność. „Grbavica” jest tego przykladem.
Nie można tego typu filmów rozpatrywać tylko pod kątem żerowania na sensacji. To bardzo krzywdzące dla twórców, którzy poruszają takie, czasem niewygodne dla polityki, tematy.

Być może, że dzięki takiemu filmowi, jak "Krwawy diament", zgodnie z jego (może i naiwnym) przesłaniem, jakiś widz, obecny dwudziestolatek, gdy stanie się już bardzo bogaty i kupi swej ukochanej pierścionek z oszlifowanym diamentem, przypomni sobie JEDNAK dzieci z Sierra Leone, zaciągnięte na wojnę domową o przejęcie przez rdzennych mieszkańców, kontroli nad wydobyciem i dystrybucją tych kamieni. Taka refleksja, z pewnością nie uzdrowi świata ani Afryki, ale to i tak będzie „COŚ”.

300

No więc dziewczynki, zobaczyłam tych prawdziwych mężczyzn ociekających testosteronem, potem i krwią i nie umarłam z wrażenia, niestety. A nawet sobie zanuciłam w głowie, w trakcie seansu, na melodię Kayah: „dziękuję wam, mamusiu i tatusiu, że nie jestem chłopcem”. :)
To tak tytułem wstępu. Nawiasem mówiąc - wstęp do "300", o szkoleniu spartańskich malców na prawdziwych mężczyzn, był najlepszą sekwencją filmu.

Cóż, za wiele to w temacie „300” nie ma o czym pisać. Film jest przeniesieniem komiksu Millera na ekran. A komiks jak to komiks, nikt się tu nie ma zamiaru bawić w żadne subtelności, ma być czytelnie, wyraziście, tak by dało się połknąć, bez długiego i męczącego rozgryzania. I tak dokładnie jest. Fabuła – niespecjalnie skomplikowana. Bohaterowie prości acz mocarni. I nie dziwię się, że twórcy "300" wpakowali tu królową i jej perypetie z Theronem - bez tego wątku film byłby jednym nudnym polem walki, na którym ciągle zwyciężają ci sami. Druga sprawa, że ten kobiecy wątek jest poprowadzony na takiego odczepnego, że wstyd. Ale pamiętajmy - komiks!
Ale jeszcze bardziej wciśnięte na siłę były zdjęcia z panią-wyrocznią, dziewicą, która wiła się niemiłosiernie, niczym doświadczona "gimnastyczka" przy rurze w klubie go-go, ukazując co rusz jędrną pierś, tylko po to, by na końcu oddać ją na użytek paskudnego mnicha, który jak nam oznajmia narrator, również posiada nieprzebrane zasoby testosteronu i tylko tak, całując „te piekne ciało”, może dać mu upust.

Natomiast król Persji, Kserkses wypadł w filmie niczym, za przeproszeniem, z berlińskiej parady gejów. I tu wydaje mi się, że Amerykanie przesadzili. Jak by nie było, za niedługo na amerykańskiej liście państw, którym trzeba będzie pokojowo pomóc odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości, pierwsze miejsce ma zająć Iran właśnie. Nie ma co ładna prowokacja!(podobno Irańczycy naprawdę poczuli się urażeni wizerunkiem swoich przodków w filmie). Leonidas to kwintesenscja męskości, bohaterstwa i szlachetności, a Kserkses to nieprzymierzając jakiś dziwoląg (jak na ówczesne czasy), pół chłopa pół baby (nie znoszę słowa "ciota"), żebrzącego o uklęknięcie (sic!) i ocierającego się przy tym nieprzyzwoicie o męskiego wodza Spartan oraz spiskującego przeciwko niemu za pomocą zdrad i kalek. Wstyd! Tylko komu? Hm.
A już końcówka filmu, gdy jakiś spartański niedobitek, w zastępstwie ubitego Leonidasa bieży rozwścieczony prosto na nas, z okrzykiem „zwyciężymy mistycyzm i tyranię” jest żenująca, tym bardziej, ze jak wiemy Sparta jako państwo zniknęła z powierzchni Ziemi. Tylko nie rozumiem, dlaczego on mówił o mistycyźmie, czy w ten sposób zakamufowano słowo ‘islam”? A może tłumaczenie było niepoprawne?

Jeśli chodzi o brutalność scen, nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, pewnie ze względu na odrealnioną komiksową stylistykę. O wiele mocniejszy był pod tym względem oglądany przeze mnie ostatnio „Labirynt Fauna” mimo, że nie było całej tej wielkiej batalistyki. Bohaterowie, na czele z Leonidasem byli strasznie papierowi, tacy "na hurra", czasem nawet śmieszni, tak jakby postawili tylko na siłe mięsni, zapominając o rozumie.
No nie wiem, pewnie to ze względu na te majtkowe stroje, wypucowane jędrne mięśnie i całą tą choreografię, kładącą nacisk na uwypuklenie męskich cech, ale często miałam wrażenie jakbym oglądała występy poprzebieranych chippendalesów. No przepraszam, nie wczułam się ani za grosz w dramaturgię. „300” się tylko oglądało, nic poza tym, ale nie powiem, było na co popatrzeć. I posłuchać, choć muzyka za bardzo patetyczna, podobna do tej z Gladiatora, zresztą wokalizy też były podobne do wokaliz L. Gerard. Takie wszelkie podobieństwa, jeśli od razu rzucają się w oczy czy uszy, odwracają uwagę, bo zaczynamy kombinować, "skąd my to już znamy", tym bardziej przy takiej marnej fabule.

Często w dyskusjach o „300” padają porównania tego tytułu do „Sin City”, oczywiście ze względu na autora komiksów, na których te oba filmy bazowały. Ja „Sin City” stawiam o wiele wyżej. Nie ma porównania. W "Mieście Grzechu" jest zabawa, lekkość, przymrużenie oka, jest wiele wątków, bohaterowie są soczyści, no ba! Przy takiej obsadzie, nie może być inaczej. „300” nie ma tej ikry, którą się czuło w „Sin City” - to dziwne, bo przecież ilość „chłopa z ikrą”, wydawałoby się, jest wieksza w 300.
Ale ogólnie jestem kontenta, że widziałam 300. No, powiedziałabym raczej, że „zaliczyłam”. Wiedziałam na co idę, nie spodziewałam się wiele i nie zawiodłam sie. Bo jak mówiłam wcześniej, było na co popatrzeć, a kino też m.in. na tym polega. Szkoda, że bez emocji. Tak jakbym widziała dłuższy teledysk na MTV, nogi mi w pewnym momencie, podczas krwawej bitwy, same zaczęły chodzić po fotelem, tak skocznie było.

poniedziałek, 7 maja 2007

Labirynt Fauna

Jest po prostu pięknie.W każdej warstwie – dźwiękowej (np. to trzepotanie koła ucha skrzydełek wróżki, albo owada – jak kto woli), muzycznej – kompozycje Javiera Navarrete wprost urzekające, nie mogłam słuchając oderwać się od napisów końcowych, przeczytałam je do ostatniej litery, znajdując przy okazji wiele swojsko brzmiących nazwisk, np. Jonkajtys.
Sfera wizualna – wiadomo, już się na niej poznano i doceniono: Oskar za scenografię i zdjęcia, nagroda BAFTA za kostiumy, że tylko wspomnę o najważniejszych. Fantastyczne obrazy, którym niczego nie brakowało, ani piękna, ani szpetoty, ani subtelności, ani okrucieństwa, a wszystko wymyślone i sfilmowane w sposób fascynujący i nadzwyczaj smaczny.

Świat wyobraźni młodej Ofelii jest prawie tak samo przerażający jak otaczająca ją rzeczywistość. Ale jednak, jej wyobraźnia nie jest w stanie przerosnąć prawdziwego życia i okrucieństwa, którego to świadkiem zdarza się jej być na codzień. W trakcie filmu dowiadujemy się mimochodem, że dziewczynka jest bystrą obserwatorką dziejących się wydarzeń w majątku, gdzie przyszło jej przeżywać, wbrew oczekiwaniom matki, epizody hiszpańskiej wojny domowej – jest to krótka scena, gdy oznajmia służącej Mercedes, że wie o jej współpracy z partyzantami.
I nie powiedziałabym, że Ofelia "buduje" sobie swoje baśniowe królestwo, by oderwać się od rzeczywistych przeżyć, by od nich uciec. Jej fantastyczny świat przepojony jest odniesieniami do wydarzeń jakich jest świadkiem. Ten świat jest projekcją, przetworzonym w fantazji odbiciem tego co ona widzi i w czym chciałaby uczestniczyć, by pomóc matce i braciszkowi w jej łonie, no i Mercedes - swej dorosłej przyjaciółce.
Pamiętacie, jakie zadania Ofelia musiała wykonywać, by przebyć kolejne stopnie do zdobycia tronu księżniczki? Najpierw musi zdobyć klucz (Mercedes również zdobywa klucz od spichlerza, by partyzanci mogli wykraść z niego żywność). Następnie Ofelia, za namową Fauna, wyprawia się po złoty sztylet (w życiu – powtarzający się kilkakrotnie motyw noża chowanego za pazuchą przez Mercedes), no i w końcu misja z lekarstwem dla matki – korzeń mandragory wręczony jej przez Fauna, umieszczony pod łóżkiem matki i codzienne rytuały z upuszczaniem krwi do mleka, w którym się to magiczne lekarstwo moczy.. No i ostatnie, finałowe zadanie, uratowanie małego braciszka z pożogi, jaką szykują partyzanci w siedzibie znienawidzonego przez nich kapitana, jej ojczyma.
Wspaniałe połączenie dwóch światów, realnego, pozbawionego magii, świata dorosłych i magicznego, ale nie do końca odrealnionego świata dziecka, które to dziecko, jak się okazuje, wiele wie i widzi, może zbyt wiele, z czego sobie dorośli nie zdają sprawy, ignorując często sygnały wysyłane przez dzieci, o tym, że one wcale nie są tak naiwne, że wiedzą i rozumieją o wiele więcej niżby się tego można po nich spodziewać.

Postać Fauna – mentora Ofelii, jej przewodnika po baśniowym labiryncie i po kolejnych zadaniach, mających pomóc przeżyć ukochanej matce i służącej, nie była wcale tak straszna. To baśniowe wcielenia kapitana Vidala były wstrętne – wielka ropucha w pniu starego figowca, wypluwająca ze swego wnętrza złoty kluczyk, czy okropny trupi odwłok, siedzący przy stole dokładnie na miejscu, które wcześniej zajmował Vidal, podczas uczty wydanej przez siebie na cześć okolicznych notabli. Faun miał nawet dosyć ujmujący uśmiech, całkiem poczciwe spojrzenie, a i reszta jego zewnętrznej powłoki wcale nie była taka brzydka, w końcu koźle rogi i kopyta, takim został stworzony, na pożytek pól i lasów, całego tego dobytku, które mu przyszło pilnować. To kapitan Vidal był prawdziwą bestią, mimo, że zamiast kopyt miał wypucowane oficerki, a na ulizanej głowie zamiast rogów - oficerską czapkę.
A Faun był surowy i konsekwentny, niczym wspomnienie ojca wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa od dziecka. Mnie się on bardzo podobał, nie miałam z nim żadnych złych skojarzeń.

W „Labiryncie Fauna” cudownym jest fakt, że dwie ścieżki fabularne: o okrutnym, bezdusznym kapitanie i ludziach z ruchu oporu oraz fantastyczne przygody Ofelii są i budzą równoważne emocje. I co jest jeszcze warte podkreślenia. Ten film, ze względu na swoją niejednoznaczność każdy może odebrać zgodnie ze swoją wrażliwością, wykształconą przez lata przez różne czynniki,. Dla jednych „Labirynt” to horror fantasy z elementamii realizmu, dla drugich, odwrotnie - dramat społeczny z elementami fantasy. A jeszcze ktoś inny odbierze ten film jako przypowieść o życiu, które może być baśnią, ze wszystkimi jej przymiotami: dobrymi wróżkami, mędrcami – autorytetami, złymi strzygami i nędznymi potworami, gdzie zło jest potężniejsze od dobra, ale koniec końców zawsze z dobrem przegrywa, tylko trzeba się nad tym nieźle natrudzić. A śmierć wieńcząca dzieło, niczym w baśni jest tylko progiem do magicznego wiecznego spokoju.

Aktorzy – panie, szczególnie młodziutka Ivana Baquero - fantastyczna. Ale szczególną uwagę zwróciłam na Maribel Verdú, czyli Mercedes, którą znam i bardzo cenię za rolę Luisy z „I twoją matkę też” no i koniecznie musze wspomnieć o Dougu Jonesie czyli o Faunie (i bladej trupiej poczwarze), któremu udało się, mimo takich kilogramów charakteryzacji, dodać postaci Fauna oprócz surowości i grozy także odrobinę sympatii i ciepła.

I jeszcze o pewnym ważnym polonikum w "Labiryncie fauna". Chodzi o wspomnnianego wyżej Grzegorza Jonkajtysa, który ma już niezły dorobek na koncie, jeśli chodzi o znane światowe produkcje filmowe w oparciu o zastosawanie technik komputerowych. Pracował m.in. przy takich filmach jak: "Liga dżentelmenów", "Gothika", "Hellboy", "SinCity", "Labirynt Fauna". Obecnie reżyseruje swój pierwszy film kinowy pt. "Arka".

Ostatni król Szkocji

Ten film należy do Foresta Whitakera. Oskar zasłużony. Forest ujmuje od pierwszej sceny, gdy płomiennie przemawia do ludu, tuż po przewrocie, i wydaje się, że jeszcze sam wierzy w te obietnice, które składa. Na początku wszędzie jest tak samo pod tym względem, czy Uganda, czy Polska, czy Ukraina, czy USA – obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Różnie to później bywa... Niestety, w Ugandzie było wyjątkowo źle. A jak, to już każdy wie, bo o tym się pisało od lat.

Film w sumie jest, tak mi się wydaje, dosyć powierzchowny. Niczego nowego nie wnosi do sprawy, a nawet ją okrawa z co smaczniejszych kąsków na temat Idi Amina, jak na przykład kwestia jego rzekomego(?) kanibalizmu. Amin wyśmiewa te plotki, czy prawdę, diabli wiedzą, w jednej z pierwszych rozmów z młodym lekarzem. „Ostatni król Szkocji” ani nie pogłebia wielce portretu psychologicznego Amina, ani nie wgryza się za bardzo w sytuację społeczno-polityczną. Jest to właściwie dosyć słabawe wykorzystaniem nośnego tematu o tym przywódcy, jak i ostatnio zwiększającego się zainteresowania Afryką. Prawdę mówiąc liczyłam na coś bardziej ciekawego. Sylwetka Nicholasa – naiwnego szkockiego lekarza nienajgorsza, ale mogło być lepiej. Nie jest to rola równa. Ma lepsze i gorsze chwile, na pewno nie porywa. Warto było popatrzeć dla Whitakera, to rzeczywiście świetny aktor, nigdy nie zawodzi, chociaż wydaje mi się, że trochę jeszcze za mało wykorzystano tu jego możliwości. A jaki ma głos. Rozkosz dla ucha. I fajnie mówił po angielsku, wszystko rozumiałam! Ciekawa i jakże inna Gillian Anderson.

Podobała mi się scena z podejmowaniem decyzji, gdzie Nicholas ma jechać po skończeniu studiów do pracy. Jest to bardzo dobry moment, ta scena z globusem, charakteryzujący tego faceta. Dowodzi od razu na wstępie, co mu zresztą później wypomina Idi Amin, że młody lekarz jest gówniarzem, nie mającym zielonego pojęcia o Afryce, bo gdyby je miał, nigdy by do Ugandy nie przyjechał.

Apocalypto - faktycznie

No cóż. Nawet wybrałam się do kina, mimo odgłosów docierających do mnie stąd i zowąd, że nie warto. Wynudziłam się strasznie, współczując tym fajnym Meksykanom, czy innym Latynosom, że zagrali swoich przodków w takim.... g... gadżecie kinowym, jakie ostatnio zaczął produkować Gibson.

Czasem tak mam, że podczas oglądania filmu przyczepi się do mnie jedno słowo i ciągle mi się ono kołacze po głowie. I tak było w tym przypadku, a było to słowo „PRYMITYW”. Niestety. Jak dla mnie Gibson to sprytny prymityw, nie mający ostatnio niczego sensownego do powiedzenia od siebie. No bo dwa lata temu wziął się za „Pasję” – temat pewniak. Nawet nad scenariuszem nie musiał się specjalnie napracować. Wiadomo, męka Chrystusa, na dodatek dosyć realistycznie i nadzwyczaj brutalnie opowiedziana, to łakomy kąsek dla wszystkich kinomanów, wierzących i niewierzących. Założenie to sprawdziło się w praktyce. Film obejrzało mnóstwo ludzi na świecie, nawet takich, którzy do kina nie chodzą, a może nawet byli po raz drugi w życiu.

„Apocalypto” – to podobny żelazny chwytliwy, ale i piękny, temat. Majowie, ich tajemnicza zagłada, konkwista, itd. itp. Temat bajka – samograjka. Na dodatek w zachwycających plenerach, dżungla, góry, wodospady, piramidy, malownicze postaci Indian itd. Gibson na tyle był pewny tematu, że nawet nie postarał się o sklecenie porządnego scenariusza. Jest on w "Apocalypto" zwyczajnie i śmiertelenie nudny. Po krótkim i ostrym wstępie, zaczynającym się sceną polowania uwieńczonym konsumpcją jąder tapira, rzezią w wiosce, mamy 50 minutową wędrówkę jeńców przez góry i doliny, urozmaiconą sadystycznym znęcaniem się nad nimi. Później następuje jakże smakowity przerywnik składania z nich ofiar bogu Słonca, a następnie około godzinna ucieczka Łapy Jaguara z miejsca kaźni. Acha, dla urozmaicenia oglądamy, jego atrakcyjną żonę w 9 miesiącu ciąży ukrytą w wieeeeelkiej dziurze w ziemi, której oczekiwanie na męża, kończy się oczywiście szczęśliwym porodem. Wzruszajaće jak diabli!

Po „Pasji” wiedziałam, że po Gibsonie nie można się spodziewać niczego wielkiego, jak tylko tępej jatki, ale nie wiedziałam, ze to będzie aż takie dno. To znaczy - film pooglądałam, poziewując i podtrzymują powieki zapałkami, no bo uwielbiam wszelką egzotykę. Latające głowy, toczące się po schodach niebotycznej piramidy korpusy, tętniące i parujące serca wyjęte dopiero co z klatek piersiowych ofiar złożonych na ołtarzu, nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Jeśli film nie ma podkładu uczuciowego w ciekawie zmontowanej psychologii postaci, takie rzeczy nie wywołują u mnie emocji, jedynie wzruszenie ramionami i pogardę dla prymitywizmu twórcy.

Żadnego istotnego historycznego przekazu w filmie nie zauważyłam. Zresztą na nic podobnego nie liczyłam, chciałam tylko ciekawego kina, takiego, który by mnie jeszcze raz poruszył w kwestii tajemniczych dziejów Majów.

Na plus mogę zaliczyć dobre aktorstwo i ogólnie całą sylwetkę głównego aktora, grającego postać Łapy Jaguara. Zresztą aktorstwo w całości było bardzo w porządku. Dobry dźwięk, dobry obraz. Realizacja od strony technicznej była świetna, i na pewno kosztowna, tu nie można narzekać. Zawiódł głownie sam Gibson.

Film można zobaczyć. Tylko nie trzeba się absolutnie nastawiać, że poszerzy nam co nieco horyzonty. Nie, nie oczekujmy takich rzeczy od Gibsona. To nawet nie jest przyzwoita rozrywka, to jest tylko dobrej jakości patrzydło.

niedziela, 6 maja 2007

"Euforia" - bez euforii

„Euforia” bez euforii. Banalna, może z pozoru a może jednak nie (tak bardzo chciałabym się łudzić), opowieść o trójkącie wpisanym w okrąg namiętności. Przynajmniej taką figurę wydaje się chce reżyser, A. Wyrypajew, nakreślić w swym filmie. Żeby było bardziej filozoficznie rzecz dzieje się na bezkresnym stepie, który niemal przez cały czasu widz ogląda sobie z lotu ptaka. Step prezentuje się dość malowniczo, aczkolwiek nieco monotonnie. Wiadomo – step. Poprzecinany on jest od czasu do czasu równie malowniczymi, białymi nitkami ubitych dróg, które wiodą nas do zagrody małżeństwa Wiery i Walerego – dwóch ramion trójkąta. Dołącza do nich ni stąd ni zowąd ten trzeci – Pawka robotnik, zakochany na zabój i od pierwszego wejrzenia gdzieś na weselu, w żonie męża. Niestety, musimy uwierzyć mu na słowo (bo nikomu na ekranie nie udaje się nas o tym przekonać). Wiera, o ładnej, choć z małorozgarniętym wyrazem, twarzy, jednak mu bardziej ufa. Lecz jest nieco zdezorientowana nową sytuacją w swoich mało skomplikowanych uczuciach. Na rozpaczliwe i co rusz zadawane pytanie Pawki „co będzie z naszą miłością” odpowiada krótko: „nie znaju”. Tak więc decyzja o wspólnym losie potencjalnych kochanków leży w rękach mężczyzny, który zdradziecko wykrada rywalowi jego własność.

Step jest pusty, życie ludzkie również, jedynym ozdobnikiem obu jest miłość albo jej namiastka w postaci namiętności, i tylko o nią warto walczyć. Nawet widelcem. I tyle. Tylko dlaczego aż przez prawie 80 minut? I dlaczego tak pretensjonalnie (ta muzyka!)?

A mogło być tak pieknie. Po tytule, promujących film fotosach, no i rosyjskiej duszy twórców można się było spodziewać, że ho, ho! A wyszło tak jak to na stepie, pejzaż którego reżyser niemiłosiernie nadużywa dla ilustracji swej nadętej acz błahej opowieści: gdy w niego wejdziesz - fascynuje, lecz czym dalej w trawę tym bardziej płasko,nudno i beznadziejnie.

Moje wrażenia po seansie: poczułam się nabita w butelkę, z której przed nabiciem nie udało mi się skosztować ani łyka.

Najlepsza w przypadku „Euforii” jest jej recenzja pióra Bartosza Żurawieckiego w przedostatnim „Filmie”. Może zacytuję jedno zdanie:
„Owszem, wzrok to przyciąga, ale inne zmysły, tudzież organy, pozostają bardziej sceptyczne”. I owszem.

I za co ta nagroda: "2006:Grand Prix Warszawski Festiwal Filmowy"? ja się pytam. Bez przesady, proszę.

Jasminum - zapach zapomnienia

Już wiem dlaczego Beata płakała, opowiadając nam na jednym z „dziewczyńskich” spotkań o „Jasminum”. Dostała ten film na Gwiazdkę od męża. Zaczęli go wspólnie oglądać, gdy doszli do chwili, w której filmowa Natasza biedzi się nad zapachem zapomnienia, Beata wyszła z pokoju, opuściła męża szlochając. Pewnie chciałaby opuścić go raz na zawsze, gdyby tylko ktoś wynalazł taki zapach ...
Piękne są te zapachy tak skrzętnie pochowane w malutkich słoiczkach, buteleczkach pamięci węchu – słoma na skoszonym polu, gdzie razem przysiedli wędrując po górach; łąka, którą deptali idąc po mleko na wsi; błoto, w które wpadła po kolana, gdy przedzierali się pewnej wczesnej wiosny przez las, w poszukiwaniu gałązek z baziami; pościel w górskiej kwaterze, pachnąca sosną a nie proszkiem; jajecznica – ta pierwsza; zapach niemowlaka, pieluch; markowych perfum z pierwszej zagranicznej delegacji; dezodorant, który wyczuła tuląc się do niego po pierwszym niezdanym egzaminie, zapach spodni z czasów, gdy dojeżdżał do pracy koleją; zapach czereśni przyniesionych na pierwszą randkę... wszystkie zapachy wirują, mieszają się w jeden nazwany jego imieniem. Najsmutniejsze jest to, że są one takie wszechobecne, codzienne i swojskie, tak łatwowywoływalne. Może jednak Beata kiedyś zapomni, albo pójdzie na odczulenie węchu i przyjdzie chwila, gdy czując w nozdrzach kolejne wspomnienie, prychnie: „to tylko głupi zapach”.

Brat Czereśnia i jego słowa: „Nie składałem ślubów milczenia. Milczałem tyle lat, bo nie miałem nic do powiedzenia”. Gdyby wszyscy byli tak rozsądni, jak cudownie cichy byłby świat.


Brat Czeremcha: „Nie modliłem się lecz rozpaczałem, szukałem zapomnienia a nie Boga”. Smutna konstatacja, ale przecież, nie zabrania ona zacząć poszukiwań Boga na nowo, i na dodatek świadomie, co też braciszek uczynił. Czego i życzę braciom rodakom.


Jeden z piekniejszych kadrów filmu, ten z Genią między Czereśnią i Śliwą, zaplatającymi jej warkocze. Symbol wielkiego ludzkiego niespełnienia tych, którzy oddali się służbie Bogu – ich utraconego ojcostwa. Niestety, tytuł „ojca”, przysługujący zakonnikom posiadającym stosowne przygotowanie teologiczne jest tylko tego namiastką.
Szkoda, że tak chwalebne zajęcie wiąże się z odczłowieczaniem, tych którzy mu się oddają. No chyba, żeby częstować braciszków już na wstępie zapachem zapomnienia. Na szczęście, jeszcze takiego nie wynaleziono.