czwartek, 21 września 2006

Każdy może mieć swój mały wyścig na torze w Bonneville

Ależ ten czas umyka! Wydawało mi się, że ledwie parę dni temu umieszczałam moją ostatnią notkę o „Locie 93”, a tu proszę! Już trzy tygodnie minęło.

A propos przemijania. Fajny film wczoraj widziałam (jakby powiedzieli Marian Kociniak i Andrzej Zaorski) – „The World’s Fastest Indian” czyli wg widzimisię polskich tłumaczy zatrudnionych, przy przekształcaniu oryginalnych tytułów filmowych na nasze – „Prawdziwa historia”. Hm, akurat w tym przypadku nie rozminęli się z prawdą, tylko jakby zabrakło im fantazji. Sfilmowanych historii prosto z życia wziętych jest mnóstwo, a każda z nich jest wyjątkowa, trzeba by jej nadać jakieś charakterystyczne słowo-piętno, wyróżniające ją spośród wielu. Oryginalny tytuł daje nam zalążek pojęcia, co mniej więcej będziemy oglądać. A poza tym – zaciekawia. I myliłby się, kto sądziłby, że będzie to jakiś obraz o zacięciu etnograficznym, traktujący o tradycjach wyścigów Indian we współczesnych amerykańskich rezerwatach. O wyścigach owszem - film traktuje i o zwycięstwie – owszem też, ale niejakiego Burta Munro rodem z Nowej Zelandii, pasjonata motocykli, a właściwie jednego – marki Indian, na którym postanowił pobić w roku 1967 rekord prędkości na zawodach w Bonneville (stan Utah, w pobliżu jego stolicy Salt Lake City). I udało mu się – na swoim starym, udoskonalonym przez siebie całkowicie „domowymi” sposobami, osiągnął prędkość 205,67 mil/h (331 km/h) w kategorii opływowych i obudowanych motocykli o pojemności poniżej 1000 cm3.

I w sumie, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ot pobijanie rekordów – męska rzecz, jeden mniej, jeden więcej... Na dzisiejsze czasy to już normalka, gdyby nie...? Burt Munro w momencie podjęcia decyzji o wzięciu udziału w wyścigu ma dobrze ponad 60 lat, cierpi na poważną chorobę serca, gnębi go prostata i zwyczajne zużycie całego organizmu właściwe w tym wieku. Przyjaciele i znajomi dziwią się, że mu się jeszcze chce, ale po cichu podziwiają i nawet może trochę mu zazdroszczą tej niesamowitej determinacji i uporu.
Tak, Burt na przekór wszystkim i wszystkiemu, także naturze, wierzy i chce udowodnić, że potrafi być najszybszym człowiekiem na swej starej maszynie Indian Scout, którą kocha i dopieszcza od blisko ćwierć wieku. Aby dopiąć swego musi pokonać wiele trudności, nie tylko tych związanych ze swoim niedomagającym organizmem. Przede wszystkim musi, razem ze swoim motocyklem, przebyć fizycznie długą drogę, jaka dzieli jego małe miasteczko w Nowej Zelandii od toru na wyschniętym prehistorycznym jeziorze w stanie Utah. I nie byłoby to absolutnie możliwe bez drobnej pomocy wielu przyjaciół, zarówno tych z rodzinnego miasteczka jak i tych, których spotyka w czasie podróży. Bo Burt Munro to niespotykanie spokojny człowiek, ciepły, przyjazny ludziom, darzący ich zaufaniem – ludzie odpłacają mu dokładnie tym samym. Cudowne były jego relacje – z transseksualistą z hoteliku na godziny w Hollywood, albo ze starym Indianinem na pustyni, sprzedawcą używanych samochodów czy w końcu z ekipą pracującą przy wyścigu, która dla niego przymknęła oko na niektóre przepisy organizacyjne. Ba – nawet srodzy amerykańscy policjanci jedli mu z ręki. Ale nad tymi wszystkimi przyjaźniami góruje jedna, ta w rodzinnym kraju – z małym Thomasem z sąsiedztwa. Szczęśliwy chłopak, - z takim bagażem dobrego przykładu pasji i męskiego autorytetu wyrósł z niego z pewnością wspaniały mężczyzna.

„The World’s Fastest Indian” to w gruncie rzeczy żaden wielki film. Ot, kolejna, prawdziwa, prosta historia (właśnie – też mnie nachodziły skojarzenia z Lynchem i jego opowieścią o wyprawie staruszka przez kilka stanów na starej kosiarce) o mocy marzeń. Ale chyba jedna z ciekawszych produkcji w tym nienadzwyczajnym, ale jakże podnoszącym na duchu, temacie. A stało się tak, na pewno za sprawą świetnego aktorstwa Anthony’ego Hopkinsa, który w jednym z wywiadów stwierdził, że to jego najlepsza rola. Trudno mi się z nim zgodzić, mając w pamięci „Okruchy dnia” czy „Milczenie owiec”. Być może na taki osąd aktora ma wiek Burta Munro, z którym Hopkins może się pod tym względem utożsamiać. Ma prawie tyle samo lat co jego bohater. No i być może status społeczny konstruktora - wynalazcy też ma tu swoją zasługę – sir Hopkins nie musiał się do tej roli specjalnie charakteryzować – mógł być zwyczajnie i na luzie sobą – starym, z urodą trochę nadszarpniętą wiekiem, ale ciągle pogodnym i żywotnym mężczyzną. A przy okazji mógł pokazać, że i jesień życia może mieć swoje uroki, swoje pasje, a nawet miłości i to niekoniecznie platoniczne.

A skoro już o marzeniach - ja też mam w planach taki swój osobisty wyścig na torze w Bonneville – jest nim moja przyszłoroczna wyprawa samochodowa po drogach i bezdrożach Toskanii. Mnie co prawda trochę bliżej z Polski do Włoch, jak Burtowi Munro z Nowej Zelandii do Utah, ale zważywszy na to, że muszę sporo zaoszczędzić /Toskania to raj dla snobów, a więc jest tam wszystko drogie/, a nie mam za bardzo z czego i nie umiem tego robić – jest to więc spory wyczyn. No i poza tym – muszę, by dobrze się czuć, poznać choć w podstawowym zakresie język włoski. Dodając do tego jeszcze parę problemów organizacyjnych – jest to niezły wysiłek - prawie, prawie, prawie na skalę wyścigu Burta Munro w Bonneville. Który przyświeca mi teraz swoim przykładem. ;-)

2 komentarze:

  1. Nie oczekiwałem wiele po tym filmie, ale bardzo mi się podobał, polubiłem głównego bohatera i nie dziwię się, że Hopkins powiedział, że to jego najlepsza rola (nie przepadam za "Milczeniem owiec", Hopkins zagrał w nim dobrze, ale mnie nie zachwycił). Różnica pomiędzy "Milczeniem owiec" a "Prawdziwą historią" jest taka, że po "Milczeniu owiec" oczekiwałem arcydzieła, a zamiast tego otrzymałem zaledwie dobry thriller, a po "Prawdziwej historii" oczekiwałem filmu przeciętnego i zostałem pozytywnie zaskoczony, bo film jest znakomity.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z przyjemnością, dzięki Tobie, przypomniałam sobie ten film. Właściwie, to bardzo rzadko, jeśli w ogóle, wracał on do mnie we wspomnieniach. pewnie daje tu o sobie znać, wypieranie przez psychikę nieprzyjemnych zdarzeń. I tak sobie czytając, zauwazyłam, że to jeden z tych filmów, które śmiało można polecić ludziom spragnionym pozytywnych emocji w kinie. Bardzo budujący.
    Dla mnie najlepszą rolą Hopkinsa pozostanie chyba jednak rola służącego w "Okruchach dnia". Ta, też jest znakomita, ale tamta jednak bardziej skomplikowana, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale na pewno można ją zaliczyć do jednych z najlepszych w dorobku aktora.
    "MIlczenie owiec" nie należy do moich ulubionych filmów, takie zatrważajace filmy ogladam raczej tylko raz w życiu. Sama nie wiem, czemu akurat Hannibala Lectera wymieniłam obok służącego z "Okruchów dnia", czasem jest to wpływ jakiejś chwili, jakiegoś skojarzenia... być może daltego, że rzadko kiedy udaje się tak subtelnie pokazać zatrwazajacy mariaż inteligencji z okrucieństwem.

    OdpowiedzUsuń