piątek, 12 listopada 2010

Droga do Guantanamo - reż. M. Winterbottom

Atak na WTC do dnia dzisiejszego nie doczekał się konkretnego wyjaśnienia, kto za nim stoi. I podejrzewam, że się nie dowiemy, przynajmniej za życia administracji Busha i jego samego.  Czy Osama Ben Laden żyje czy nie, kto go tam wie, nikt go nie widział, a nie ma to jak ganianie za duchem - fajny pretekst, by wkroczyć do kraju w którym potencjalnie może się ukrywać. Czasem, w mediach, pojawi się jakaś mrożąca krew w żyłach informacja, że oto planuje on nowy zamach na społeczeństwo chrześcijańskie (pamiętacie czasy wąglika?), po czym przechwytuje się w jakimś samolocie tajemniczy ładunek wybuchowy, nadany gdzieś na Bliskim Wschodzie (ostatnio Jemen jest w modzie). Ale kim tak naprawdę jest osoba, ktora go nadała, myśle, że też się nie dowiemy (a czy tak naprawdę kogokolwiek to interesuje? Grunt, że była akcja).  Tak jak nie dowiemy się, kto kilka lat temu wysadził kilka bloków na moskiewskim osiedlu, na rachunek Czeczenów, rzecz jasna. Polityka, jeśli chodzi o zyski trzymających jej ster, nie zna i nie ma litości, nawet nad swoimi najbliższymi bliźnimi, czego przykład dał nam ojczulek Stalin, czy rzeź w Rwandzie.

Szkody ataku są oczywiste, te ludzkie i  moralne. A korzyści, bo przecież ktoś go dla nich uczynił, jakie i dla kogo? Kontrola obywateli, całego świata, przybywających w progi jakże gościnnych bram USA, o tym wiemy. Jak również obywateli tam żyjących, ku radosnej uciesze ich samych, rzecz jasna, bo to przecież dla ich dobra i bezpieczeństwa.  A najważniejsze, to podzielenie świata na dwa obozy - źli islamiści i dobrzy chrześcijanie świetnie rokuje na długoletnie podżeganie do wojen i sianiu strachu czy nienawiści oraz na długie rządy Ameryki w świecie, a co za tym idzie błogie samopoczucie potentatów od przemysłu zbrojeniowego, narkotykowego i innych rozkwitających w czasie wojen.

"Droga do Guantanamo" - film dobry, ale nie robi już takiego piorunującego wrażenia, po filmach amatorskich, robionych przez amerykańskich żołnierzy znęcających się nad więźniami w irackim Abu Graib. Winterbottom nie postawił na szokowanie widza scenami przemocy, bardziej skupił się na metodach, które i tak tu były dość łagodnie i oględnie przedstawione, mających uwięzionych skłonić do podwyższenia wskaźnika skuteczności amerykańskich służb śledczych w Guantanamo. Bo przecież w tym wszystkim, w tej całej pogoni za króliczkiem, nie chodzi o prawdę, o znalezienie winnych zamachu, współpracy z Ben Ladenem, etc. Chodzi o wykazanie się skutecznością, statystykami mającymi zadowolić Biały Dom i Amerykanów, że rząd tak pięknie walczy z muzułmanami.
Film stracił już trochę na atrakcyjności, sprawa chwilowo nieaktualna, USA mają nowego prezydenta, prawie czarnego, mającego na drugie imię Hussein, który zamknął więzienie w Guantanamo, a w pobliżu zburzonego WTC nie przeciwstawia się pomysłowi, by postawić tam meczet... Pożyjemy zobaczymy, jak długo się utrzyma... i jak długo on pożyje. Zobaczymy czy Amerykanie są naprawdę wolnym narodem, czy tylko ulegają złudzeniu wolności, którą im sie wmawia. Póki co, jego partia mocno straciła w ostatnich wyborach do Kongresu.
A poza tym, film jest pięknie realizowany - zdjęcia, montaż. Ładna była scena z amerykańskim strażnikiem, który prosi jednego z więźniów by dla niego zarapował, albo zabicie przez niego tarantuli, mogącej zagrozić życiu pakistańskiego więźnia - taki małe przejawy przyjaźni między wrogami ustanowionymi odgórnie przez rząd USA.

Właśnie, na dniach nasz bohater od wydawania gabinetowych decyzji ważących o losie całego świata, pochwalił się swoją autobiografią, której nadał tytuł: "Decision Points" George W. Bush. Przyznaje w niej, m.in, że nie żałuje żadnych swych decyzji politycznych, także tych o torturowaniu więźniów, mimo iż teraz już wie (ha, ha!) , że z tym Irakiem i bronią nuklearną chowaną w szufladach Saddama Husseina, to była ściema. I jeśli by była taka potrzeba, podjąłby je powtórnie, a nawet je ciągle zaleca, gdy idzie o ratowanie ludzkości.  Oczywiście w momencie zamachu na WTC z niewinną minką czytał książeczki dzieciom w amerykańskim przedszkolu oddalonym o setki kilometrów od Washingtonu, a jego coś dobrotliwego, na kształt uśmiechu, gdy dowiedział się o faktach, był jeno  sprytnym  kamuflażem, żeby w narodzie nie wzbudzić popłochu, że czuje się zagrożony. Dobry, troskliwy, wujek Jurek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz