wtorek, 26 lutego 2013

Życie Pi - reż. Ang Lee

Produkt zdecydowanie przereklamowany. I do tego jeszcze te 4 Oskary: reżyseria, muzyka, efekty specjalne i zdjęcia. No dobrze, niech będzie, mnie tam wsio ryba, wszystko wszak jest kwestią gustu i subiektywnej oceny, na którą ma wpływ mnóstwo czynników, niekoniecznie ściśle merytorycznych.
Ten film może i jest ładny, znaczy bardzo kolorowy, jak z jakiejś bajki, ma przyzwoite efekty specjalne - w końcu pod nie był zrobiony, dla dla nich wybrano taką a nie inną fabułę;  muzyka nie razi, właściwie, prawdę mówiąc prawie jej nie zauważyłam, pozostała mi zupełnie obojętna. Tygrys wiadomo, że przeważającej mierze wygenerowany na komputerze, raz, że bezpieczniej, a dwa - żadne Towarzystwo Ochrony Zwierząt się nie przyczepi, że na planie męczono zwierzę. Nuda. Tym bardziej, że i głowny bohater jak z żurnala zdjęty. Taki piękniusi. Ząbki codziennie rano umyte, do nich dopasowane białe spodnie, które ciągle, mimo upływu dni i to w ciężkich warunkach, są białe, i w całości, podobnie jak brezent na łodzi. Nic to, że Pi codziennie wykonuje jakąś ciężką pracę, walczy ze zwierzętami, z żywiołem, obmywany na okrągło przez słona wodę i targane przez morskie sztormy. To trochę jednak razi. Ja jako widz nastawiony na film przygodowy miałam nadzieję, na odrobinę brudu, krwi i potu, żeby móc uwierzyć, że oglądam życie, a nie jakąś pozorację komputerową. Z zresztą, niechby sobie nawet ten świat wygenerowany w komputerze był, takie czasy,  nie szkodziłoby mi to, gdyby akcja filmu była zajmująca. Niestety, twórcy cały czas kazali mi podziwiać, zamiast męstwa i uporu młodego człowieka w walce z naturą, osiągniecia myśli technicznej na niwie filmowej. A mnie to mniej interesuje.

Pod koniec filmu reżyser zaczyna udawać, że 'Życie Pi" to film poświęcony nie tylko myśli technologicznej, ale również egzystencjalno-teologicznej. I zaczyna się dorabianie ideologii. Czyli wymyślenie innej wersji przygód Pi, bardziej niegrzecznej, pozbawionej pierwiastka boskości, czyli rozumiem bez cudownego nalotu latających ryb, mających pełnić funkcję biblijnej kaszki mannej spadającej na lud w opcji przygód lądowych. Może niektórzy widzowie doznali wstrząsu na podstawie końcowych propozycji pisarza, jakie życie lepsze, z Bogiem czy bez. Przecież to, że życie z wiarą jest prostsze, bardziej strawne, jest oczywiste, jak to, że słońce wschodzi i zachodzi.  Nawet komuniści zazdroszczą po cichu tym, którzy wierzą, a sam były prezydent Kwaśniewski to powiedział odważnie i wprost, może w wywiadzie we "Wprost", że wiara jest łaską i on nawet własnej żonie zazdrości tej łaski (a był to okres wzmożonych wizyt pierwszej damy u JPII), bo sam jest, jak widać, niegodzien by jej dostąpić. Więc o co ten szum?

Natomiast podobał mi się wątek z pytaniem, który rozwinięty został jeszcze za czasów pobytu Pi w Indiach, a zakończony w momencie uratowania rozbitków, czy zwierzęta mają duszę czy nie? Polecam go pod rozwagę wszelkiej maści fanatycznym obrońcom zwierząt, którzy wolą, by badania nad szkodliwością tego czy tamtego nowego produktu chemiczno-spożywczego, przeprowadzać na ludziach, zamiast na szczurach i myszach. Niech nie liczą na ich wdzięczność :) Tygrys z "Życia Pi" Wam to pokaże. A głodny szczur was, moi mili, nie oszczędzi.
Choć ja osobiście wierzę, że nasze piesio, Blask mu na imię, ma, jeśli nie duszę, to na pewno charakterek. Kocham go jak człowieka, a od niektórych ludzi to nawet bardziej. :)

Podsumowując - w odróżnieniu od Akademii pozostaję w niezachwycie i lekkiej żenadzie, ale nie żałuję, że byłam na tym filmie w kinie. Oglądanie go w domu ma jeszcze mniejszy sens. Wizualnie jest pięknie, aż za pięknie. Nie lubię przesady, szczególnie w epatowaniu pięknem, zazwyczaj doznaję w takim przypadku mdłości.  Ale ok, takie było założenie, że film ma oszołomić wzrok i słuch, mózg tym razem miał odpoczywać - czasem trzeba i tak.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Trzy młyny. Młyn nad Utratą - reż. Jerzy Domaradzki

Każdy z nas rodzi się po to, by spełniać swoje marzenia. Przynajmniej tak mu się wydaje, gdy jest młody i ma całe życie przed sobą. I każdy ma ku temu swój mniejszy lub większy potencjał, zasób przeróżnych możliwości, uwarunkowań, talentu, zdolności, silnej woli i determinacji.  I to może się nawet udać, pod warunkiem, że nie roztrwoni i nie rozmieni się tychże możliwości na drobne marzeńka, a może nawet mrzonki. Tak jak to uczynił Julian - młody i piękny poeta, który pewnego dnia zajechał w okolice młyna nad Utratą. Nomen omen. I zakochał się w młynarzowej. Nie, nie, nie w młynarce, w młynarzowej. I tak zaczęło się jego powolne konanie. Na nic były przyjacielskie przestrogi i tęskne spojrzenia Karola, który przypominał mu, iż miał być wielkim literatem, podróżować z nim do Wiednia i innych stolic Europy, by w najznamienitszych salach koncertowych oddawać się rozkoszom słuchania najsłynniejszych arii operowych. Niestety, Julian, zauroczony jakimś cudem rozwódką w średnim wieku (Ewa Dałkowska), zapomniał o bożym świecie, także i obietnicach danych Bogu w dawniejszych chwilach religijnego uniesienia, o egzystencji na miarę świętego, czyli złożeniu na ołtarzu wszelkich pokus, także życia w grzechu nieczystości. Niedużo wody upłynęło w Utracie, gdy Julian niesiony bezwiednie prądem życia, poczuł że tonie. Niestety, na ratunek jest już za późno. Pod wpływem różnych rozczarowań, siły witalne, także twórcze, opuszczają go, wystarczy małe ukłucie pająka, by umrzeć. To nic, że w Polsce nie mamy jadowitych pająków, każdy pretekst by umrzeć z powodu niespełnionej tęsknoty jest dobry.

 Niestety, zbyt często ludzkie imaginacje na temat życia rozbijają się  i toną w prozie i jego nijakości, źle ulokowanych uczuciach,  pękają obijając się o wszelkich maluczkich, jakich spotykamy na drodze, którym poświęcamy nasz czas, emocje i serce,  a przede wszystkim blakną z dnia na dzień, natykając się na naszą niemoc, jaką czujemy w zderzeniu z żywiołem natury.

Dlaczego tak bardzo lubię adaptacje filmowe prozy Jarosława Iwaszkiewicza? Ano dlatego, że przeważnie są one przepięknie zagrane przez naszych polskich aktorów, o których obecnie albo wcale nie słychać (Ewa Dałkowska, Bohdana Majda), czy zmarły niedawno tragicznie Edward Żentara albo tych, trwoniących obecnie talent w jakichś serialach - Jerzy Zelnik, Jan Jankowski. Poza tym, u Iwaszkiewicza ludzkie losy są nierozerwalnie związane z naturą, oddziałowującą zarówno na stany psychiczne bohaterów jak i bezpośrednio na wydarzenia ich dotykające.. No i nie ma tu żadnej łopatologii, wszystko co się dzieje, dzieje się poza ekranem, w naszych głowach i sercach. Widz otrzymuje do skosztowania tylko, albo aż, poszczególne frazy, na przykład fragment wiersza, z ktorych sam musi wysnuć wniosek o stanie emocjonalnym Juliana. Wspomniany fragment wiersza Juliana i komentarz do niego młynarzowej, te kilka prostych linijek ileż nam mówi o rozczarowaniach jakich doświadczył w swym życiu poeta. o świadomości niemocy twórczej w szponach której się znalazł. Rodzi się pytanie, czy gdyby nie związał się z prostą młynarzową, jego historia potoczyłaby się inaczej, czy byłby szczęśliwszy? Czy jego marny los, to czasem nie jest wina robaka, który toczy od wewnątrz, a któremu na imię marazm? Niektórzy rodzą się, by podążać i okiełznywać swoje tęsknoty, inni by tylko z ich powodu umierać. Na to pytanie, jak i na szereg innych, nie otrzymujemy jasnych odpowiedzi, jesteśmy prowokowani do ich zadawania, także sobie samym.

Wiem, że obecnie nie ma dobrego klimatu dla skromnych, starych, polskich filmów, robionych za tzw. komuny. Która, jak każdy system, miała swoje wady, ale niewątpliwie jedną z jej niewielu zalet był stan kultury, niekoniecznie skażony komercją, ale naznaczony duża potrzebą wzbijania się nad poziomy marnego bytu. Teraz byt mamy znośny, i niezależny, zmęczeni w zdobywaniu jego widomych oznak, lubimy oddawać się podkasanej muzie, bo nam się coś od życia należy. Ale, jakże fajnie jest czasem cofnąć się i spojrzeć na umierającego wśród pól poetę. :)

niedziela, 10 lutego 2013

Django Unchained - reż. Quentin Tarantino

Quentin, Quentin, cóżeś ty ze mną uczynił. Toż ja oszalałam na punkcie "Django". Dwa razy w kinie w ciągu tygodnia z osobami towarzyszącymi = prawie 100 zł. Ale nie, nie wymawiam, zakochane kobiety czasu ani pieniędzy nie liczą. Już wcześniej oczarowałeś mnie "Jackie Brown", "Wściekłymi psami" i "Bękartami wojmy". Niestety, nie udało ci się to w przypadku "Pulp Fiction" - może oglądając ten film byłam nie w sosie, miałam pms-a, albo muchy w nosie. Albo po prostu jeszcze nie dorosłam do wyżyn kultu. W każdym razie, mam zamiar sprawdzić, oglądając ponownie "Pulp Fiction", czy mój pierwszy osąd twego najsłynniejszego dzieła pokryje się z obecnym. Ale pozwolisz, że teraz na chwilę skupię się na Twoim ostatnim filmie, czyli westernie, który ma wszystkie westerny pod sobą, a właściwie w sobie. Co prawda, tak cię skomplementowano, nachwalano, opisano, przeanalizowano, rozebrano, że ja już nie wniosę nic nowego. Ale muszę oddać ci hołd. Należy ci sie ty zwierzaku. Jak ty sobie to cwanie i pięknie wymyślleś, żeby bohaterem dwóch ostatnich filmów uczynić Niemca. W "Bękartach..." jest on nazistą, prześladujacym Żydów, w "Django" zaś emigrantem, dentystą w stanie spoczynku, podróżującym przez amerykańską prerię jako łowca głów, przedstawiciel prawa, parający się tępieniem ludzkich chwastów. Znowu. A więc, Niemiec, czy w Europie, czy w Ameryce,  lubi plewić. I zawsze robi to z wielką kulturą, w białych rękawiczkach, z uśmiechem i prawie miłością na ustach.

Gdybyś chciał kiedyś zarobić na reklamie, mógłbyś zając się agencjami aktorskimi, wystarczyłoby tylko, żebyś się pojawił na chwilę na ekranie i rzekł dwa słowa - "dobry wybór". Masz nosa do aktorów, widać także, że i ogromne serce, czym ci się odwdzięczają na ekranie. Jak oni grają! Wszystko jedno na jakim planie, pierwszym, drugim, trzecim czy ostatnim. Dzięki temu m.in. twój film jest taki smakowity. Że nie wspomnę o rarytasach, do których docierają najuważniejsi i najbardziej obeznani z gatunkiem westernu, jak np. dialog starego corbucciowskiego Django (Franco Nero), z tarantinowskim - Jamie Foxxem: "jak ci na imię" pyta ten pierwszy. "Django" - odpowiada drugi, dodając, "d - nieme", a tamten kiwa głową z ojcowską wyrozumaiłością - "wiem".

A już w scenie ataku zakapturzonej bandy rednecków na niemieckiego stomatologa i wyzwolonego przez niego czarnego Django, pobiłeś mistrzostwo świata w darciu łacha z rodaków. Będą w stanie ci to podarować? Albo to, że pozwoliłeś czarnemu wejść na salony białych?  Ale, co za głupie pytanie, toż oni sami wpuścili go na kolejne 4 lata.
Nie jestem też pewna, czy rodacy wybaczą ci monsieur Calvina Candiego, francuzikowatego plantatora, jednego z większych na Południu Stanów. Uderzasz zdaje się w najczulsze struny amerykańskich kompleksów. Prostak, morderca i sadysta w stroju, i z manierami, dandysa.

Podobało mi się, jak zgrabnie i znienacka przeszedłeś do wyjawienia jednej z ważniejszych prawd o ludziach, że gubi ich własna głupota - finał aktu sprzedaży Broomhildy. Mogłabym jeszcze długo wymieniać najlepsze sceny, wystrzałowe pomysły, póki co przytoczę choć kilka ulubionych:
- pojazd doktora Schultza ze sprężynującym zębem na dachu, który znalazł się tam nie bez powodu
- niebieski kostium lokaja, w jaki przebierasz Django po czym sadzasz go w nim na koniu. Boskie.
- krzewy bawełny, symbol niewolnictwa czarnych, zbryzgane krwią ich pana. Bardzo malownicze.
- o ataku bandy zakapturzonych ćwoków na Niemca i Django już wspominałam
- postać Stephena jako żywo przypomina kapo w obozach koncentracyjnych - może trochę za ostre porównanie, ale tak jakoś w  powiązania Landy z "Bękartów ..." i Schultza jednym aktorem, w dodatku pochodzenia austriackiego, samo mi się ono nasuwa :). Przy okazji - składam ukłon do samej ziemi przed Samuelem L. Jacksonem za kreację, jedną z najlepszych życia. Świetny aktor, już nieraz dał temu dowód. Ostatnio mogłam się przekonać podczas "Sunset Limited".
- ale,  jeśli powiem, że Samuel L. Jackson  wszedł tu na najwyższy szczyt, grając uniżonego sługę białego i bezwzględnego pogromcę czarnych to zaraz widzę twarz, z tym fałszywym uśmieszkiem, jego pana, Leonarda DiCaprio, wygrażającego mi zakrwawioną pięścią. Myślę, że monolog Calvina Candiego, niczym Hamleta, nad czaszką starego niewolnika powalił najtwardszych sceptyków jego talentu na kolana. A ja się pytam, kiedy wreszcie ta zardzewiała Akademia Filmowa uhonoruje jego osiągnięcia aktorskie, wtedy gdy będzie miał 80 lat?  Naprawdę, wierz mi, nie mogę, wyróżnić w "Django" tylko jednego aktora. Bo co,  Christoph Waltz to pies? A złotousty diabeł czyli Django czyli Jamie Foxx? Toż to sam seks. Prezentuje się i gra nadzwyczajnie. Potrafi nie tylko wzruszyć gorącą miłością do swej żony, ale także, gdy trzeba, przerazić bezwzględnością w dążeniu do celu. Scena rozszarpania jednego z wojowników mandingo przez psy - jedna z najlepszych.  .
- ksywa "Księżycowa noc" - kto film widział, ten wie o kogo chodzi :)
- pokojówka Candiego w w falbankowej miniówie i z wielką kokardą we włosach witająca łowców głów francuskim bonsoir i dygająca jak uczennica
- i na końcu podliżę ci się - ale dałeś popis talentu aktorskiego w jednej z finałowych scen! Z filmu na film dojrzewasz jako aktor. No i sporą wyrwę zostawiłeś po sobie w ziemi - nie da się ukryć - lata lecą! Ale te trochę ciałka więcej dodaje ci tylko dojrzałości, spokojnie.:)

A teraz podziękowania. Dwa. Najpierw za Dona Johnsona i jego Wielkiego Tatkę. Ciągle przystojna bestia z niego. A przede wszystkim - dziękuję ci za fenomenalną, szaloną ścieżkę dźwiękową. Jestem od niej uzależniona, a szczególnie od piosenki zamykającej film, z westernu „Lo chiamavano Trinità" (Jego imię Trinity), wyśpiewanej przez niejakiego Annibalda. Podniecający głęboki głos, świetna, typowo westernowa aranżacja - cudo, cudo, nie potrzebuję żadnego narkotyku, żeby odjechać w siną dal. Wystarczy, że puszczę sobie ten utwór. Gdy zaczynałam, miał około 3000, a może 30 000? - (wiesz, że nie mam głowy do liczb), odtworzeń. Obecnie ma blisko 200 tysięcy.
 No i jeszcze jedno - słyszał ktoś rap w westernie? Rewelacyjny pomysł, żeby wpleść go do tego właśnie filmu, do sceny rozprawy Django z białymi. Nie ma się co oburzać, zwracam się do tych, którzy kręcą nosem na takie połączenie. Faktem jest, że to właśnie potomkowie takich Afroamerykanów jak dzielny Django go stworzyli. Najpierw był blues, (którego elementy też słychać w filmie) wywodzący się z bawełnianych plantacji, jako pieśni rozpaczy, smutku, ale i pocieszenia, później przyszedł czas na pieśni buntu i walki. Normalna kolej rzeczy. Gratuluję odwagi. Także w założeniu na nos Django okularów przeciwsłonecznych. Zabrakło tylko złotego łańcucha na jego piersiach. :) Żartuję.

Oczywiście, Quentinie, robisz sobie jaja, ale nie robisz z nich wydmuszek. Przy całej tej pastiszowej konwencji z nastawieniem na dobrą zabawę, wyczuwa się jednak - co wielu twoim miłośnikom może się nie podobać, antyrasistowskie tony i hołd jaki składasz, nie tylko gatunkowi westernu, ale także wielu tysiącom czarnych niewolników, którzy zginęli niewinnie, za kolor skóry, wcześniej poniżani, zamęczani, wyłącznie z powodu chciwości, próżności i głupoty białego człowieka, i wyczuwa się pewną przestrogę - wszystko się kiedyś kończy, także dominacja jednych nad drugimi.
Gratuluję wielkiego i zasłużonego sukcesu.
A teraz, odsłucham po raz któryś "Django Unchained Ending Song - Trinity".

PS
Acha,  gdy będziesz mi dziękował za list, to napisz, kim jest ta tajemnicza, intrygująca i groźna dziewczyna z bandy Candiego z bandanką na twarzy.

środa, 6 lutego 2013

Láska nebeská - napisał Mariusz Szczygieł

Oto cztery z dziesięciu przykazań Dekalogu Aktora, stworzonego przez znanego w Czechach i Austrii Jarę Cimrmana. Więcej o tej zacnej osobie dowiecie się, gdy sięgniecie po książkę autorstwa Mariusza Szczygła.

1. Pamiętaj, że na scenie nazywasz się inaczej niż w życiu. Dobrze jest znać imiona pozostałych postaci.

2. Emocje wyrażaj raczej tyłem do publiczności. I śmiech, i płacz najlepiej wyrazisz ruchem ramion.

3. Za przedmioty rzucane na scenę nie dziękuj.

4. Przy podpowiedziach suflera nie powtarzaj wszystkich zdań, niektóre są dla twoich kolegów.

Przyjemnej lektury, tym bardziej, że jest w dużej części zbiorem luźnych felietonów inspirowanych adaptacjami filmowymi znanych utworów literackich naszych południowych sąsiadów.