niedziela, 6 października 2013

Przyszłość - reż. Miranda July

Przyszłość. Jedni dokładnie obierają jej określony cel, planują drogi i ścieżki którymi do niego dojdą.  Inni zaś idą ku niej na żywioł (tak jak np. ja), podążając tropami na które natkną się albo przez przypadek (nazywany przez niektórych zrządzeniem losu lub ręką opatrzności) albo kierują się węchem zwanym intuicją. I o tych drugich opowiada właśnie Miranda July, która jest nie tylko reżyserem "Przyszłości", ale także autorką scenariusza i odtwórczynią głównej roli kobiecej.

To film wymagający przetrawienia, broń boże nie można go odrzucić, tak jak odrzuca się zazwyczaj ludzi, reprezentowanych przez dwoje bohaterów tego filmu. Jason i Sophie nie przystają za bardzo do kanonów przyjętych za wzorcowe współczesnego świata. Nie mają zaprogramowanej przyszłości, nie dążą do konkretnych wyznaczonych celów, nie pokonują kolejnych stopni kariery, nie zaliczają kolejnych zwyczajowo przyjętych etapów pary żyjącej w związku, typu: "a teraz musimy mieć mieszkanie", "a teraz zaprosimy szefa na kolację, może da mi awans", "a teraz pojedziemy na Tajlandię, bo wszyscy sąsiedzi już tam byli", "a teraz kupimy sobie lepszy samochód, bo ten ma już dwa lata", " no i:" a teraz urodzimy sobie dziecko, a nie, właściwie to nam się już nie chce". Nie, oni ruszając się na co dzień jak dwie muchy w smole, działają pod wpływem impulsu, tylko taki może nadać ich życiu jakiś bieg, wyrwać choć trochę nad powierzchnię, w której brodzą. 

 Mają ponad 30 lat, czyli jeszcze już nie tacy młodzi, ale jeszcze nie starzy, choć ze strachem liczą lata, dzielące ich od 40-tki (nie wiem nawet czy liczą, że do niej dożyją).  Nie rozstają się ani na chwilę ze swoimi komputerami (nawet z nimi śpią), nie mają dzieci, ani nikogo, o kogo mogliby zadbać, kto zmobilizowałby ich do odpowiedzialności nie tylko za swoje życie, na którego jakości im aż tak bardzo nie zależy. Nie mają nawet popędu seksualnego. Ograniczają się do wykonywania nawykowych czynności (najczęściej jest nią włączenie komputera), które pozwalają im dryfować na powierzchni egzystencji. Są prawie martwi, a żeby do końca nie umrzeć, postanawiają przygarnąć kota ze schroniska. Kot jest chory, potrzebuje miesiąca na wykurowanie swojej łapki, wtedy będzie mógł przyjść do ich domu. Para chce wykorzystać ten miesiąc, chce użyć życia, tak jakby przybycie nowego "członka" rodziny wiązało się z absolutnym pożegnaniem wolności. Nie wiedzą, że wolność absurdalnie znaczy właśnie odpowiedzialność, możliwość wyboru. Brak wolności, to życie bezwolne. Czyżby kot był metaforą dziecka, którego przyjście na świat jest odkładane w coraz dalszą przyszłość, tak jakby jego narodziny wiązały się z jakimś kataklizmem dla pozostających w związku mężczyzny i kobiety? Tak mi się jakoś nasunęło.

I ten to właśnie kot jest najpiękniejszym elementem tego filmu. To symbol wyzwolenia się z marazmu, zwanym przez niektórych wolnością. Mogę robić wszystko co chcę (dopóki nie ma kota),  czyli robię tak naprawdę niewiele. Kot mówi cudownym ludzkim głosem , którego użycza mu pani reżyser (za ten głos to się Oskar należy).  Ten koci głos  jest także, wg mojego odczucia, głosem wszystkich samotnych, okaleczonych, w jakikolwiek sposób, istot na Ziemi, które tak bardzo za sobą wzajemnie tęsknią i chciałyby spotkać się z podobnymi sobie istotami, ale nie będzie im to dane, właśnie z tych powodów, które czynią te istoty tak bardzo samotnymi.
W każdym razie ten kot, to coś co mogłoby (kto wie?) być wspaniałe, a co nas omija przez nasze zaniedbanie albo zaniechanie, wynikające może nawet nie ze złej woli, ale z  nieświadomości czy nieudolności.

Film niesamowity, dziwny, dla takiegoż samego widza. Ktoś kto szuka jasnych i jednoznacznych komunikatów, raczej się na nim wynudzi. I nie raz zapyta "ale o co chodzi". Czy ci ludzie są normalni? A wystarczy spojrzeć wokół, takich jak Jason i Sophie jest wokół nas mnóstwo, często powierzchnie ocenianych jako lenie, nieudacznicy, bałaganiarzy, jednostki pozbawione ambicji, skazane na wegetację itp.  A oni żyją tak, jakby byli na początku, który trzeba jakoś zaliczyć, by zacząć kolejny bardziej ekscytujący etap ludzkiej egzystencji. Postawa kompletnie odwrócona wobec tej ogólnie przyjętej, że życia trzeba się nachapać, nażreć aż do mdłości, bo jest tylko jedno, a później nie ma już nic.

Film rozpoczynają kapitalne sceny zapowiadające opowieść o jakże wyluzowanej parze, następnie z każdym kolejnym kadrem szczęka nam opada, jak bardzo pierwsze wrażenie może być mylne - to co braliśmy za luz okazuje się nieogarnięciem, nie tylko mieszkalnego wnętrza.

Później pojawiają się następne świetne momenty- Sophie próbuje nagrać swój taniec przez kamerę internetową, Jason kupuje starą suszarkę do włosów za 3 dolary - w ogóle sekwencja spotkania Jasona ze starszym panem, który naprawia i sprzedaje stare sprzęty to kolejny ekologiczny przyczynek w filmie. Pierwszy to swoista krucjata Jasona pod hasłem "Drzewo za drzewo" . Cenne motywy - ta troska o zmniejszenie zaśmiecania naszej planety, jak i to, że ludzie, tak jak o wycięte drzewa, powinni, jeśli tylko mogą, też zadbać o pozostawienie po sobie potomka.

O czym jeszcze jest ten film? Jak bardzo roztrwaniamy swoje talenty na drobne, na jakie banalne sposoby zabijamy nasz czas?  duża w tym wina nowych technologii, którym nałogowo ulegamy?  Że najczęstszą, choć nie zawsze satysfakcjonującą relacją, na jaką natrafiamy, szukając kontaktu z drugim człowiekiem, jest seks?
No i w końcu ten żal, nie tylko kotka. Bo przecież mogłoby być tak pięknie, miło i ciepło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz