sobota, 31 marca 2007

"Cesarzowa" czyli noc złotej chryzantemy

Moje skromne refleksje po filmie (bez wdawania się w szczegóły fabuły), z pozycji ignoranta w temacie zarówno Yimou Zhanga jak i historii Chin, ale ich wielkiej i pewnie naiwnej amatorki. Podczas oglądania „Cesarzowej”, żony władcy Chin X wieku nieodparcie nasuwał mi się kontekst Chin współczesnych, komunistycznych, wieku XXI. Chin, które rozpoczynają drogę do zawojowywania świata. Zalewając go wzdłuż i wszerz tanimi, konkurencyjnymi produktami wszelkiej maści, rozpoczynając gospodarczą ekspansję w Afryce, organizując najbliższą światową (tak!) sportową Olimpiadę Sportową, która - jestem pewna przyćmi swym rozmachem, a być może także rodzimymi wynikami sportowymi, wszystkie poprzednie. Siła tego państwa leży nie tylko w rozwoju gospodarczym, ale i intelektualnym, którego potencjał zawsze w tym państwie jeśli nie rozkwitał, to drzemał, ale także w potencjale ludzkim, ściślej w jego fizycznym, ilościowym, aspekcie. Do tej pory ten ludzki "czynnik" był mocno trzymany na wodzy, ale trudno jest uniknąć zaspokojenia jego podstawowych potrzeb, gdy żyje się obecnie w globalnej wiosce, opanowanej przez najnowocześniejsze środki przekazu, także zaspokojenia potrzeby życia w wolności (choćby miała to być tylko iluzja) i otwarcia się na świat. Z tym drugim aspektem wolności, otwarciem na świat – w państwie środka dzieje się coraz lepiej. Gorzej jest jeszcze z respektowaniem wolnościowych potrzeb jednostki, jej prawem do wyrażania niezgody, swobodnego głoszenia wszelakich poglądów, wolnością słowa jednym ... słowem. Ale - tych jednostek jest taka mnogość, liczona w miliardach przecież, że czymże jest jedno, czy dwa, lub trzy marna istnienia, jeśli chodzi o zwalczenie nieposłuszeństwa wobec władzy. Czyli prowadzenie polityki zamordyzmu, jest w takim przypadku wyjątkowo proste, tym bardziej, gdy ludność rozproszona jest na tak wielkim obszarze. Na dodatek nie za bardzo kształcona, dożywiona, zmęczona zaspokajaniem swej fizjologii. To tak tylko, tytułem wstępu i bliskich lub dalszych skojarzeń z pobytem w kinie na zaproszenie Yimou Zhnaga. Bo o czym opowiada nam „Cesarzowa”? O potędze Chin. Jakoś tak podskórnie miałam tego całe dwie godziny seansu świadomość. Nic nie czułam, oprócz strachu przed masą, które depcze i zabija wszystko co jej się napatoczy po drodze. Nie wiem, może to jest efekt babcinych opowiadań z dzieciństwa, o proroctwie królowej Saby, która zapowiedziała czas, gdy żółta rasa zaleje świat. A może Zhang zdobywając tak wielkie fundusze na ten film, czuł się zobligowany, by wydźwięk filmu był do nich jak najbardziej adekwatny. Cały czas przemykała mi przez głowę myśl, jakby „Cesarzowa” była stworzona na zamówienie obecnego kierownictwa partii komunistycznej, by pokazać światu, że Chiny to doskonały organizm, którego każda najmniejsza komórka ma swoje ściśle określone miejsce i zadania do wykonania, a wszelkie zakłócenia w trybikach tej żywej machiny będzie natychmiast i bezwględnie wyeliminowane.

Poza uczuciem obawy i zagrożenia nie czułam za wiele. Film był dość beznamiętny. Jeśli beznamiętnością można nazwać poczucie władzy J. Czasem, czasem pojawiło się COŚ z dziedziny damsko-męskich emocji w intymnych scenach salonowo-sypialnianych, ale szybko zostało stłumione przez potęgę panujących, która może wszystko, nawet wejść do łóżka swoim synom, a co dopiero mówiąc o poddanych. Tak, "Cesarzowa" wyraźnie to sygnalizuje, ostrzega, przestrzega, ubolewa - jednostka nie może za wiele sobie pozwolić. Do protestu i buntu w drodze ku wolności potrzebna jest współpraca wielu ludzi, ale czy może do niej dojść, jeśli władza kontroluje wszystko?

Film był ciekawy, choć nieco, ale tylko momentami, nużący. Dominowała w nim jedna barwa, barwa przepychu, bezgranicznego, tępego ("ach, jaka szkoda, że nie wymyślono jeszcze papieru toaletowego ze szlachetnego kruszcu"!) bogactwa – barwa złota. Często pojawiało się ono w otoczeniu czerwieni – kolorze krwi – znak że złoto zawsze jest nią okupione.

Jednym zdaniem – „Cesarzowa” to ładny, atrakcyjny obraz, namalowany z rozmachem, bez żałowania wysiłków i środków, na cześć władzy, który ja zatytułowałabym „Noc złotej chryzantemy”. Na cześć, z kolei, cesarzowej, która ośmieliła się raz zakwitnąć, w tę jedną noc, bez oglądania się, albo nieświadoma konsekwencji, swego wybryku. Świetna rola Li Gong, która zdana była w wyrażaniu tłumionych namiętnych uczuć tylko na mimikę twarzy, na dodatek skrępowanej obfitym, również złotym, makijażem. Ale i tak udało jej się jej znakomicie oddać swój bezsilny bunt wobec władzy, także mężowskiej, oraz miłość, dwojakiego rodzaju, której nie udało mu się stłumić, do synów. Słodko-gorzki smak i złoto-czerwony kolor władzy, ot co. Czy może być coś bardziej podniecającego?
Jak widać po wynikach i postępkach naszych podekscytowanych rządzących "elit", nienasyconych, żądnych ciągle krwi wyimaginowanych peerelowskich wrogów oraz hołdów uniżonych ślepo poddanych, raczej nie. Lecz co wydaje się pewne, władza pobudza najbardziej tych, którzy zakres podniet mają bardzo ograniczony i zaniżony do poziomu samca - przewodnika stada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz