Moje skromne refleksje po filmie (bez wdawania się w szczegóły fabuły), z
pozycji ignoranta w temacie zarówno Yimou Zhanga jak i historii Chin,
ale ich wielkiej i pewnie naiwnej amatorki. Podczas oglądania
„Cesarzowej”, żony władcy Chin X wieku nieodparcie nasuwał mi się
kontekst Chin współczesnych, komunistycznych, wieku XXI. Chin, które
rozpoczynają drogę do zawojowywania świata. Zalewając go wzdłuż i wszerz
tanimi, konkurencyjnymi produktami wszelkiej maści, rozpoczynając
gospodarczą ekspansję w Afryce, organizując najbliższą światową (tak!)
sportową Olimpiadę Sportową, która - jestem pewna przyćmi swym
rozmachem, a być może także rodzimymi wynikami sportowymi, wszystkie
poprzednie. Siła tego państwa leży nie tylko w rozwoju gospodarczym, ale
i intelektualnym, którego potencjał zawsze w tym państwie jeśli nie
rozkwitał, to drzemał, ale także w potencjale ludzkim, ściślej w jego
fizycznym, ilościowym, aspekcie. Do tej pory ten ludzki "czynnik" był
mocno trzymany na wodzy, ale trudno jest uniknąć zaspokojenia jego
podstawowych potrzeb, gdy żyje się obecnie w globalnej wiosce,
opanowanej przez najnowocześniejsze środki przekazu, także zaspokojenia
potrzeby życia w wolności (choćby miała to być tylko iluzja) i otwarcia
się na świat. Z tym drugim aspektem wolności, otwarciem na świat – w
państwie środka dzieje się coraz lepiej. Gorzej jest jeszcze z
respektowaniem wolnościowych potrzeb jednostki, jej prawem do wyrażania
niezgody, swobodnego głoszenia wszelakich poglądów, wolnością słowa
jednym ... słowem. Ale - tych jednostek jest taka mnogość, liczona w
miliardach przecież, że czymże jest jedno, czy dwa, lub trzy marna
istnienia, jeśli chodzi o zwalczenie nieposłuszeństwa wobec władzy.
Czyli prowadzenie polityki zamordyzmu, jest w takim przypadku wyjątkowo
proste, tym bardziej, gdy ludność rozproszona jest na tak wielkim
obszarze. Na dodatek nie za bardzo kształcona, dożywiona, zmęczona
zaspokajaniem swej fizjologii. To tak tylko, tytułem wstępu i bliskich
lub dalszych skojarzeń z pobytem w kinie na zaproszenie Yimou Zhnaga. Bo
o czym opowiada nam „Cesarzowa”? O potędze Chin. Jakoś tak podskórnie
miałam tego całe dwie godziny seansu świadomość. Nic nie czułam, oprócz
strachu przed masą, które depcze i zabija wszystko co jej się napatoczy
po drodze. Nie wiem, może to jest efekt babcinych opowiadań z
dzieciństwa, o proroctwie królowej Saby, która zapowiedziała czas, gdy
żółta rasa zaleje świat. A może Zhang zdobywając tak wielkie fundusze na
ten film, czuł się zobligowany, by wydźwięk filmu był do nich jak
najbardziej adekwatny. Cały czas przemykała mi przez głowę myśl, jakby
„Cesarzowa” była stworzona na zamówienie obecnego kierownictwa partii
komunistycznej, by pokazać światu, że Chiny to doskonały organizm,
którego każda najmniejsza komórka ma swoje ściśle określone miejsce i
zadania do wykonania, a wszelkie zakłócenia w trybikach tej żywej
machiny będzie natychmiast i bezwględnie wyeliminowane.
Poza uczuciem obawy i zagrożenia nie czułam za wiele. Film był dość beznamiętny. Jeśli beznamiętnością można nazwać poczucie władzy J. Czasem, czasem pojawiło się COŚ z dziedziny damsko-męskich emocji w intymnych scenach salonowo-sypialnianych, ale szybko zostało stłumione przez potęgę panujących, która może wszystko, nawet wejść do łóżka swoim synom, a co dopiero mówiąc o poddanych. Tak, "Cesarzowa" wyraźnie to sygnalizuje, ostrzega, przestrzega, ubolewa - jednostka nie może za wiele sobie pozwolić. Do protestu i buntu w drodze ku wolności potrzebna jest współpraca wielu ludzi, ale czy może do niej dojść, jeśli władza kontroluje wszystko?
Film był ciekawy, choć nieco, ale tylko momentami, nużący. Dominowała w nim jedna barwa, barwa przepychu, bezgranicznego, tępego ("ach, jaka szkoda, że nie wymyślono jeszcze papieru toaletowego ze szlachetnego kruszcu"!) bogactwa – barwa złota. Często pojawiało się ono w otoczeniu czerwieni – kolorze krwi – znak że złoto zawsze jest nią okupione.
Jednym zdaniem – „Cesarzowa” to ładny, atrakcyjny obraz, namalowany z rozmachem, bez żałowania wysiłków i środków, na cześć władzy, który ja zatytułowałabym „Noc złotej chryzantemy”. Na cześć, z kolei, cesarzowej, która ośmieliła się raz zakwitnąć, w tę jedną noc, bez oglądania się, albo nieświadoma konsekwencji, swego wybryku. Świetna rola Li Gong, która zdana była w wyrażaniu tłumionych namiętnych uczuć tylko na mimikę twarzy, na dodatek skrępowanej obfitym, również złotym, makijażem. Ale i tak udało jej się jej znakomicie oddać swój bezsilny bunt wobec władzy, także mężowskiej, oraz miłość, dwojakiego rodzaju, której nie udało mu się stłumić, do synów. Słodko-gorzki smak i złoto-czerwony kolor władzy, ot co. Czy może być coś bardziej podniecającego?
Jak widać po wynikach i postępkach naszych podekscytowanych rządzących "elit", nienasyconych, żądnych ciągle krwi wyimaginowanych peerelowskich wrogów oraz hołdów uniżonych ślepo poddanych, raczej nie. Lecz co wydaje się pewne, władza pobudza najbardziej tych, którzy zakres podniet mają bardzo ograniczony i zaniżony do poziomu samca - przewodnika stada.
Poza uczuciem obawy i zagrożenia nie czułam za wiele. Film był dość beznamiętny. Jeśli beznamiętnością można nazwać poczucie władzy J. Czasem, czasem pojawiło się COŚ z dziedziny damsko-męskich emocji w intymnych scenach salonowo-sypialnianych, ale szybko zostało stłumione przez potęgę panujących, która może wszystko, nawet wejść do łóżka swoim synom, a co dopiero mówiąc o poddanych. Tak, "Cesarzowa" wyraźnie to sygnalizuje, ostrzega, przestrzega, ubolewa - jednostka nie może za wiele sobie pozwolić. Do protestu i buntu w drodze ku wolności potrzebna jest współpraca wielu ludzi, ale czy może do niej dojść, jeśli władza kontroluje wszystko?
Film był ciekawy, choć nieco, ale tylko momentami, nużący. Dominowała w nim jedna barwa, barwa przepychu, bezgranicznego, tępego ("ach, jaka szkoda, że nie wymyślono jeszcze papieru toaletowego ze szlachetnego kruszcu"!) bogactwa – barwa złota. Często pojawiało się ono w otoczeniu czerwieni – kolorze krwi – znak że złoto zawsze jest nią okupione.
Jednym zdaniem – „Cesarzowa” to ładny, atrakcyjny obraz, namalowany z rozmachem, bez żałowania wysiłków i środków, na cześć władzy, który ja zatytułowałabym „Noc złotej chryzantemy”. Na cześć, z kolei, cesarzowej, która ośmieliła się raz zakwitnąć, w tę jedną noc, bez oglądania się, albo nieświadoma konsekwencji, swego wybryku. Świetna rola Li Gong, która zdana była w wyrażaniu tłumionych namiętnych uczuć tylko na mimikę twarzy, na dodatek skrępowanej obfitym, również złotym, makijażem. Ale i tak udało jej się jej znakomicie oddać swój bezsilny bunt wobec władzy, także mężowskiej, oraz miłość, dwojakiego rodzaju, której nie udało mu się stłumić, do synów. Słodko-gorzki smak i złoto-czerwony kolor władzy, ot co. Czy może być coś bardziej podniecającego?
Jak widać po wynikach i postępkach naszych podekscytowanych rządzących "elit", nienasyconych, żądnych ciągle krwi wyimaginowanych peerelowskich wrogów oraz hołdów uniżonych ślepo poddanych, raczej nie. Lecz co wydaje się pewne, władza pobudza najbardziej tych, którzy zakres podniet mają bardzo ograniczony i zaniżony do poziomu samca - przewodnika stada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz