No i proszę, jaka niespodzianka.
Zamiast dramatu sensacyjnego zaprawionego ostrym protestem przeciwko wojnie w
Iraku (wszystko jedno czy kontra Bushom, czy z Saddamowi Husajnowi i
terrorystom) otrzymałam dość subtelną opowieść o cierpieniu, będącym udziałem
zwykłych Amerykanów, wierzących ślepo swoim politykom i maszerujących pokornie na wojny w różnych zakątkach świata na każde
ich skinienie.
Zaczyna się od wiadomości, jaką
otrzymują rodzice czekający na powrót syna z Iraku. Okazuje się, że ich syn
Mike, zaginął w bazie wojskowej na terenie USA, tuż po przylocie z wojny.
Ojciec zaginionego (Tommy Lee Jones), weteran wojny w Wietnamie, dba o to, by tradycja wojaczek w rodzinie nie zaginęła. Już jeden z jego dwóch synów zginął w ostrzelanym śmigłowcu w pierwszej irakijskiej wojnie. Niestety, było za mało. Ojciec wysyła 19-letniego syna na drugą, w celu, jak sam mówi, wyrobienia charakteru (!). Nie chodzi tu więc nawet o żadne wzniosłe hasła antyterrorystyczne, jakimi posługuje się przywódca Bush w swej na poły prywatnej antyhussajnowskiej kampanii. O zgrozo, ojciec pragnie, by jego jedyny syn przeżył na wojnie swoją męską mentalną inicjację, by sprawdził się jako nieustraszony mężczyzna walczący … no właśnie - z kim? W obronie – kogo? Niestety, ten stary, głupi człowiek dopiero pod koniec życia dowiaduje się, że wojna nie buduje a rujnuje, także ludzkie charaktery. I trzeba było, żeby to zrozumiał, śmierci jedynego, ostatniego już syna. I co gorsza, człowiek ten zejdzie z tego świata ze świadomością, że jego syn umarł jak antybohater. Nie w bitwie, a w kraju, zepsuty, zniszczony moralnie. I to on, ojciec, także się do tego przyczynił. Zamiast fanfar i salw żałobnych na cześć syna, kolejnego z amerykańskich chłopców, który poświęcił swe młode życie dla ojczyzny (zawsze bawią mnie takie sformułowania – "zginął za ojczyznę" - na obczyźnie) otrzymuje gorycz, zawód, wyrzuty sumienia. I dobrze. Także, dlatego, że wreszcie ktoś z Amerykanów zrobił taki film o irackiej wojnie. Bez żadnych sensacji, bez krwi, walk, bez fotogenicznych helikopterów, nawet bez zemsty za jakieś przekręty narkotykowe na terenie wojennym (sic!). Otrzymujemy obraz o bolesnej prozie życia, będącej udziałem żołnierza po powrocie z pola bitwy, o nieodwracalnych spustoszeniach w psychice człowieka, jakie niesie udział w napaści na obcy kraj i dalej jego okupacja. . Bo na wojnie, owszem można się sprawdzić, ale chyba rzadko kto jest usatysfakcjonowany tego typu sprawdzianem na człowieczeństwo (np. jeśli o zadźganiu nożem kolegi mówi się, z głupawym, acz nerwowym, uśmiechem na ustach, jak o krojeniu chleba).
Ojciec zaginionego (Tommy Lee Jones), weteran wojny w Wietnamie, dba o to, by tradycja wojaczek w rodzinie nie zaginęła. Już jeden z jego dwóch synów zginął w ostrzelanym śmigłowcu w pierwszej irakijskiej wojnie. Niestety, było za mało. Ojciec wysyła 19-letniego syna na drugą, w celu, jak sam mówi, wyrobienia charakteru (!). Nie chodzi tu więc nawet o żadne wzniosłe hasła antyterrorystyczne, jakimi posługuje się przywódca Bush w swej na poły prywatnej antyhussajnowskiej kampanii. O zgrozo, ojciec pragnie, by jego jedyny syn przeżył na wojnie swoją męską mentalną inicjację, by sprawdził się jako nieustraszony mężczyzna walczący … no właśnie - z kim? W obronie – kogo? Niestety, ten stary, głupi człowiek dopiero pod koniec życia dowiaduje się, że wojna nie buduje a rujnuje, także ludzkie charaktery. I trzeba było, żeby to zrozumiał, śmierci jedynego, ostatniego już syna. I co gorsza, człowiek ten zejdzie z tego świata ze świadomością, że jego syn umarł jak antybohater. Nie w bitwie, a w kraju, zepsuty, zniszczony moralnie. I to on, ojciec, także się do tego przyczynił. Zamiast fanfar i salw żałobnych na cześć syna, kolejnego z amerykańskich chłopców, który poświęcił swe młode życie dla ojczyzny (zawsze bawią mnie takie sformułowania – "zginął za ojczyznę" - na obczyźnie) otrzymuje gorycz, zawód, wyrzuty sumienia. I dobrze. Także, dlatego, że wreszcie ktoś z Amerykanów zrobił taki film o irackiej wojnie. Bez żadnych sensacji, bez krwi, walk, bez fotogenicznych helikopterów, nawet bez zemsty za jakieś przekręty narkotykowe na terenie wojennym (sic!). Otrzymujemy obraz o bolesnej prozie życia, będącej udziałem żołnierza po powrocie z pola bitwy, o nieodwracalnych spustoszeniach w psychice człowieka, jakie niesie udział w napaści na obcy kraj i dalej jego okupacja. . Bo na wojnie, owszem można się sprawdzić, ale chyba rzadko kto jest usatysfakcjonowany tego typu sprawdzianem na człowieczeństwo (np. jeśli o zadźganiu nożem kolegi mówi się, z głupawym, acz nerwowym, uśmiechem na ustach, jak o krojeniu chleba).
„W dolinie Elah” – jest swoistym wołaniem o pomoc. Prośba o
ratunek pojawia się w filmie trzy razy. Na początku, w komisariacie policji – dziewczyna błaga, by
uratowano jej psa. Prośba zostaje zignorowana. Drugi raz - w środku: Mike dzwoni z Iraku
do ojca, wyczerpany psychicznie prosi go, by go stamtąd zabrał. Ojciec pociesza
syna, że to chwilowo załamanie, że przejdzie. Nie przechodzi. I trzecie wołanie
– symboliczne. Amerykańska flaga na
maszcie przed jednostką wojskową zawieszona do góry nogami, co wg zwyczaju
wojennego znaczy „ratujcie nam tyłki”. To wołanie wcale nie jest takie zabawne,
jakby się mogło wydawać. Podobnie, jak tamte dwa, których zlekceważenie
przyniosło bardzo poważne i smutne skutki.
Dlaczego "Dolina Elah"? Jest to, jak
wiemy, miejsce zwycięstwa mizernej postury pasterza Dawida nad olbrzymem
Goliatem.
Goliat to oczywiście USA. Dawid – to prosty, pasterski, innowierczy
Afganistan, czy także Irak (może bardziej niż o pasterstwo chodzi o inną
wiarę i quasi (pretekstowe) nią
zagrożenie), wokół których USA od lat się kręci i drażni. Ten film to
artystyczne ostrzeżenie Goliata-USA przed zadzieraniem z niby
niepozornym
Afganistanem, czy innymi państwami islamskimi które choć
nie mają wielkich i uzbrojonych po zęby armii, mogą jednak, długotrwałym i skutecznym oporem,
wykrwawić na śmierć (głównie finansowo) Amerykę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz