środa, 16 września 2009

Moskwa nie wierzy łzom - W. Mieńszow

Piękna w swej prostocie historia trzech kobiet przybyłych z głębokiej prowincji ZSRR do stolicy kraju, z nadzieją, że właśnie tam znajdą swój sposób na życie, a może nawet szczęście. Ludmiła, Katarina i Antonina –  przypadek sprawił, że zamieszkały razem w hotelu robotniczym, lecz to one same wypracowały sobie przyjaźń, która  połączyła je na długie lata.  Każda z dziewczyn ma inny temperament. Różnią je także  marzenia, ambicje jakie wiążą z Moskwą.   Ludmiła i Tosia -  przyjechały tu  głównie w poszukiwaniu pracy i męża.  Z tym, że Tosia, mniej wymagająca, chce skromnego chłopaka, Ludmiła  zaś - albo bogatego, albo z dobrego domu, ewentualnie artystę.  Katia zaś, została robotnicą zupełnie niechcący - zabrakło jej punktów, by dostać się na studia.  Życie z upływem czasu często brutalnie weryfikuje ich plany, burzy marzenia, co nie znaczy, że dziewczyny  unieszczęśliwia, zgodnie z powiedzeniem, że „co cię nie zabije, to cie wzmocni”.  Tak, te rosyjskie kobiety są mocne i dzielne,  niczym pospolite drzewa, jesiony (to o nich i o szlachetnych lecz wyniosłych dębach jest piosenka, będąca muzycznym leitmotivem filmu), których nasiona zapuszczają głęboko korzenie, tam gdzie je tylko wiatr poniesie. I one - Katia, Tosia i Luda, niczym owe drzewa, także wrosły w glebę Moskwy, stały się jej solą, solą z niejednej łzy wylanej w chwili rozpaczy, rozczarowania nad ludźmi i życiem, które wydawało się, że gdzie jak gdzie, ale w stolicy, będzie najbardziej fascynujące, a okazało się tak pospolite, jak u nich, na prowincji. Solą z niejednej kropli potu, jaka spłynęła z ich czoła, gdy harowały na swoją, i miasta, przyszłość, pracując w piekarni, na hali fabrycznej, czy ślęcząc po pracy wieczorami nad książkami.  
 
Te proste kobiety, wywodzące się z klasy robotniczo-chłopskiej   nieco tendencyjnie przedstawione w opozycji  do przystojnego Moskwiczanina z dziada pradziada,  dobrze urodzonego w inteligenckim domu, Rodiona Raczkowa (nazywanego pretensjonalnie na sposób zachodni "Rudim"), operatora telewizyjnego, który uwodzi jedną z dziewczyn – Katię.  Przedstawia mu się ona, jako córka znanego lekarza, będącego w rzeczywistości jej wujkiem, za co zostaje srodze ukarana, bowiem gdy prawda wychodzi na jaw (a jest to jeden z najbardziej tragikomicznych momentów w filmie), mężczyzna urażony, zniesmaczony wycofuje się. Tak naprawdę to on okazuje się prawdziwym prostakiem w białych rękawiczkach.  Nie dziwmy się temu, film powstał w latach głębokiej komuny, odwrócenie ról w filmie (dobry inteligent a zła robotnica), który miał przynieść sukces w tym kraju byłoby raczej trudne.  
 
Mimo wszystko, mimo tej kłującej w oczy w wielu mijescach tendencyjności fabuły, „Moskwa nie wierzy łzom” to urzekający film, z rodzaju takich, po którego projekcji rozpiera Cię szczęście, że dwie godziny nie poszły na marne. Wręcz przeciwnie, masz wrażenie, że spotkałeś się z przyjaciółmi, którzy naładowali cię pozytywną energią, choć niekoniecznie opowiedzieli ci wesołą historię.  Poza tym, to zajmujący obraz Moskwy lat 50-tych i 70-tych. Z nastrojami panującymi na ulicach  - na przykład: obściskująca  się para zostaje upomniana przez funkcjonariusza milicji, że zachowuje się nie obyczajnie i ma natychmiast porzucić swe praktyki;  z uwielbieniem dla ludzi sztuki, szczególnie aktorów - tu jako ówczesne "cameo" - pojawia się na chwilę znany aktor Innokientij  Smoktunowski. Możemy zobaczyć, wyrażnie i z dbałością ukazane, trendy w modzie czy fryzjerstwie wówczas aktualne - tak jakby twórcy filmu chcieli zaznaczyć, że ich ojczyzna nie odstaje w tej materii od reszty świata.  Przemycono także, jak sądzę, cieniutką nutkę autoironii na temat kobiet zatrudnionych na typowo męskich stanowiskach, co ZSRR ustawiało w kategorii krajów mocno  egzotycznych w cywilizowanym świecie. Ale takie przecież były powojenne realia. W czasie wyzwalania kraju,  i innych terenów, spod okupacji niemieckiej zginęło mnóstwo rosyjskich mężczyzn, ktoś więc musiał te rękawy zakasać i wziąć się do odbudowania i budowania kraju. I tak im to pozostało na długie lata. 

Piękny zbiorowy portret ludzi , którzy zaludniali stolicę ZSRR. Ich marzeń, nadziei, potencjału jaki w nich drzemał. W końcu na decyzję opuszczenia swych rodzinnych miejsc,  oddalonych czasem od Moskwy o tysiące kilometrów, było stać tylko tych najodważniejszych, zdecydowanych, może czasem i zdesperowanych, by wziąć  życie za rogi. No i ta wspaniała ówczesna solidarność, jaka ich łączyła. To prawda, że bieda przybliża, a bogactwo dzieli.  Mamy tego świetny obraz w filmie.  I ciekawostka – już wtedy dziewczyny  narzekały  na mężczyzn, że to zarozumiałe i zniewieściałe (tak! - juz wtedy) typy, charakteryzujace się wysokim mniemaniem o sobie, a tak naprawdę niewiele, oprócz wybujałego ego, zamiłowania do alkoholu i kobiet, mający do zaoferowania. Na szczęście, każda reguła ma swoje wyjątki,  o czym z czasem, i na szczęście, przyjaciółki przekonały się na własnej skórze. A jednym z tych wyjątków jest tajemniczy i fascynujący Gosza, grany przez wspaniałego rosyjskiego aktora Aleksieja Batałowa (tak, tego od „Lecą żurawie”), który charyzmą jaka od niego bije, w momencie gdy pojawia się na ekranie, urokiem osobistym, spojrzeniem mógłby konkurować z samym J. Deppem, przynajmniej w moim prywatnym rankingu. 

 W 1981 roku film doceniono, i uhonorowano, Oskarem w kategorii film nieanglojęzyczny. Nie wiem z kim się  ścigał, ale bardzo dobrze, że wygrał, bo to wspaniała, czysta, orzeźwiająca opowieść o ludzkim losie, uniwersalnym,  każdego czasu, miejsca i… ustroju, o losie, którego stery każdy z nas ma swoich rękach, i o tym, że warto być czujnym, nie przegapić okazji, szczególnie podczas podczas burzy,  by bezpiecznie zawinąć do portu.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz