niedziela, 24 stycznia 2010

"Punkowe Landrynki"? Czyli suplement do recenzji "WCK", tej poniżej.

Właśnie, tak sobie myślę, że muszę chyba niektórych przestrzec przed tym filmem. Skoro chwalę muzykę, pisząc, że na szczęście mało w filmie prawdziwego punka, a uzupełnienie do niego stanowi ploomkająca muzyka pana Blooma. Na dodatek podoba mi się zielony, naiwny plakat do filmu, i uważam go za jak najbardziej adekwatny do treści – to znak, że ci, którzy liczą na prawdziwe punkowskie klimaty, prawdziwie rozwrzeszczane, podlewane w dużych ilościach jabolem czyli winem patykiem pisanym, to się zawiodą.

Tak jak zawiódł się jeden z moich ulubionych felietonistów kulturalnych GW, prowadzący swój Kajet Konesera w DF - Krzysztof Varga (felieton ""Punkowe Landrynki" DF 3/20010) Rzeczywiście – nie ma tu brudnego punka, jaki autorowi znany jest z jego młodości, kiedy to chadzał po szkole ze swymi kolegami pić wino truskawowe na warszawskie skarpy, a wieczorami łapali czarnego doła słuchając do upadłego najnowszych nagrań zachodnich punkowych kapel, przysyłanych im przez znajomych znajomych z Anglii. Jasne, jeśli ktoś oczekiwał po Borcuchu, że zrobi film na miarę „Control”, czy „Wściekłość i brud” to się rozminie z tym na co liczył. Borcuch nie ogłaszał przecież, że zrobił hagiografii polskiego punka, a pan Varga (mieszkaniec Warszawy, bywalec przodujących klubów i konsument najnowszych ówczesnych trendów muzycznych) musi pamiętać, że punk rodził się także na polskiej prowincji, a poród tam bywa cięższy i bardziej opóźniony niż w stolicy.

Wszak Borcuch, ze swoim temperamentem, obrał sobie za cel, ukazanie historii młodych ludzi, mieszkających gdzieś w małym miasteczku, którzy żyjąc w kraju za żelazną kurtyną mogą ratować się przed nudą, wizją życia jakie prowadzą ich rodzice, tylko uciekając w muzykę, bo tylko ona tak naprawdę dawała im tę szansę i mieli do niej dostęp. Nowinki z Zachodu docierają do nich jednak z poslizgiem, żaden z chłopaków nie wspomina o rodzinie czy znajomych zagranicą. Radzą sobie więc jak umieją, śpiewając utwory polskich zespołów, takich jak np. WC. Od nich też chyba wzieli nazwę zespołu, dodając „K” na końcu. Może i dla niepoznaki, nie chcąc się przyznawać się przed otoczeniem, ściemniają, że chodzi o „Wszystko Co Kocham”, a nie WC-Klozet. To taka moja dygresja i fantazja, bo ja też, podobnie jak K. Varga dziwiłam sie, że taka subtelna i pełna miłości nazwa dla punkowego zespołu.

WCK nie jest jeszcze do szpiku kości zbuntowanym, wykrzykującym wszystkim w twarz swą nienawiść do świata, zespołem. Oni dopiero zaczynają. Tak naprawdę, dopiero pierwszy raz spotkali się z prawdziwym życiem, jego brudem i zakłamaniem. Wcześniej śpiewali tylko dla fasonu, bo cóż tak naprawdę miało ich wkurzać? Że mieli odrabiać lekcje i chodzić do szkoły? Na to jako antidotum uzywali wina na nadmorskiej plaży. Dopiero konflikt z komisarzem stanu wojennego, a wcześniej doświadczenie seksualne Janka z sąsiadką, naprawdę ich boleśnie doświadczył. To był ten kamyczek, który być może poruszył lawinę. Być może. Bo tak naprawdę nie wiemy, czy zespół nie rozpadnie sie po maturze, gdy każdy z chłopaków pójdzie w swoja stronę. Ale na pewno, tamto doświadczenie z zakonczenia roku szkolnego, pozostawi w nich jakiś ślad, dostali prawdziwą szkołę życia. I teraz, albo nadal pozostaną buntownikami na swoja miarę, albo poddadzą sie i będą trybikiem w maszynie, który trzeba oliwić na przykład alkoholem, albo uciekna na zachód. Tego już nie wiemy.

Bardzo lubię pana Vargę, ale myśle, że niepotrzebnie obraził się na Jacka Borcucha, że zrobił film, o którym felieton zatytułówał „punkowe landrynki”. To jest spojrzenie reżysera na punkową młodzież, z perspektywy prowincji (Borcuch pochodzi z Kwidzynia). Varga – może mieć swoje, wielkomiejskie, warszawskie i nikt też do niego nie ma o to pretensji.
"Wszystko co kocham" – opowiada w bezpretesjonalny sposób o tysiącach młodych, z setki małych miast w Polsce, którzy radzili sobie jak umieli z życiem, a że muzyka jest lekiem na całe zło – jedni jej słuchali, drudzy zakładali swe małe szkolne zespoły, umierające pewnie najczęściej wraz z opuszczeniem szkolnych murów.

Pan Varga pisze w swym felietonie:
„Pozostaje mi czekać, aż ktoś zrobi wreszcie prawdziwy brudny film o polskim punku. Mógłby to zrobić Wojciech Smarzowski, u ktorego w „Domu złym” leci przecież inny klasyk tamtych czasów „Spytaj milicjanta „ Dezertera.”
No, fajnie by było, pewnie. Moglibyśmy porównać, a nawet pofantazjować, że oto Janek z WCK nie zaprzepaścił swoich ideałów, także muzycznych, rozwinął się, rozbuntował jeszcze bardziej, nabrał odwagi, porzucił grzeczne ułożone życie u babci (na które się zanosiło) i proszę – wyrósł na prawdziwego rasowego punka, a może nawet się prawdziwe rozpił (tu talent Smarzowskiego miałby zapewne pole do popisu), rozhulał, stał sie legendą, autentycznym punkowym wyrobnikiem. Czemu nie? Bywało przecież i tak. Póki co, pożegnaliśmy go na rozdrożu jego życiowych wyborów.

1 komentarz:

  1. He, he... też bym tak przyłożył Vardze ;)
    Facet po prostu nie poczuł bluesa ;)
    A film pamiętam - podobał mi się.
    Coś tam nawet o nim skrobnąłem:

    https://wizjalokalna.wordpress.com/2010/11/07/filmowisko-smietnisko-wszystko-co-kocham-erratum-jezeli-chce-gwizdac-to-gwizdze-ostatni-raport-o-annie-caterpillar-tamara-drewe/

    Pozdrawiam,
    S.

    OdpowiedzUsuń