Właśnie, tak sobie myślę, że muszę chyba
niektórych przestrzec przed tym filmem. Skoro chwalę muzykę, pisząc, że
na szczęście mało w filmie prawdziwego punka, a uzupełnienie do niego
stanowi ploomkająca muzyka pana Blooma. Na dodatek podoba mi się zielony,
naiwny plakat do filmu, i uważam go za jak najbardziej adekwatny do
treści – to znak, że ci, którzy liczą na prawdziwe punkowskie klimaty,
prawdziwie rozwrzeszczane, podlewane w dużych ilościach jabolem czyli
winem patykiem pisanym, to się zawiodą.
Tak jak zawiódł się jeden z moich ulubionych felietonistów kulturalnych GW, prowadzący swój Kajet Konesera w DF - Krzysztof Varga (felieton ""Punkowe Landrynki" DF 3/20010) Rzeczywiście – nie ma tu brudnego punka, jaki autorowi znany jest z jego młodości, kiedy to chadzał po szkole ze swymi kolegami pić wino truskawowe na warszawskie skarpy, a wieczorami łapali czarnego doła słuchając do upadłego najnowszych nagrań zachodnich punkowych kapel, przysyłanych im przez znajomych znajomych z Anglii. Jasne, jeśli ktoś oczekiwał po Borcuchu, że zrobi film na miarę „Control”, czy „Wściekłość i brud” to się rozminie z tym na co liczył. Borcuch nie ogłaszał przecież, że zrobił hagiografii polskiego punka, a pan Varga (mieszkaniec Warszawy, bywalec przodujących klubów i konsument najnowszych ówczesnych trendów muzycznych) musi pamiętać, że punk rodził się także na polskiej prowincji, a poród tam bywa cięższy i bardziej opóźniony niż w stolicy.
Wszak Borcuch, ze swoim temperamentem, obrał sobie za cel, ukazanie historii młodych ludzi, mieszkających gdzieś w małym miasteczku, którzy żyjąc w kraju za żelazną kurtyną mogą ratować się przed nudą, wizją życia jakie prowadzą ich rodzice, tylko uciekając w muzykę, bo tylko ona tak naprawdę dawała im tę szansę i mieli do niej dostęp. Nowinki z Zachodu docierają do nich jednak z poslizgiem, żaden z chłopaków nie wspomina o rodzinie czy znajomych zagranicą. Radzą sobie więc jak umieją, śpiewając utwory polskich zespołów, takich jak np. WC. Od nich też chyba wzieli nazwę zespołu, dodając „K” na końcu. Może i dla niepoznaki, nie chcąc się przyznawać się przed otoczeniem, ściemniają, że chodzi o „Wszystko Co Kocham”, a nie WC-Klozet. To taka moja dygresja i fantazja, bo ja też, podobnie jak K. Varga dziwiłam sie, że taka subtelna i pełna miłości nazwa dla punkowego zespołu.
WCK nie jest jeszcze do szpiku kości zbuntowanym, wykrzykującym wszystkim w twarz swą nienawiść do świata, zespołem. Oni dopiero zaczynają. Tak naprawdę, dopiero pierwszy raz spotkali się z prawdziwym życiem, jego brudem i zakłamaniem. Wcześniej śpiewali tylko dla fasonu, bo cóż tak naprawdę miało ich wkurzać? Że mieli odrabiać lekcje i chodzić do szkoły? Na to jako antidotum uzywali wina na nadmorskiej plaży. Dopiero konflikt z komisarzem stanu wojennego, a wcześniej doświadczenie seksualne Janka z sąsiadką, naprawdę ich boleśnie doświadczył. To był ten kamyczek, który być może poruszył lawinę. Być może. Bo tak naprawdę nie wiemy, czy zespół nie rozpadnie sie po maturze, gdy każdy z chłopaków pójdzie w swoja stronę. Ale na pewno, tamto doświadczenie z zakonczenia roku szkolnego, pozostawi w nich jakiś ślad, dostali prawdziwą szkołę życia. I teraz, albo nadal pozostaną buntownikami na swoja miarę, albo poddadzą sie i będą trybikiem w maszynie, który trzeba oliwić na przykład alkoholem, albo uciekna na zachód. Tego już nie wiemy.
Bardzo lubię pana Vargę, ale myśle, że niepotrzebnie obraził się na Jacka Borcucha, że zrobił film, o którym felieton zatytułówał „punkowe landrynki”. To jest spojrzenie reżysera na punkową młodzież, z perspektywy prowincji (Borcuch pochodzi z Kwidzynia). Varga – może mieć swoje, wielkomiejskie, warszawskie i nikt też do niego nie ma o to pretensji.
"Wszystko co kocham" – opowiada w bezpretesjonalny sposób o tysiącach młodych, z setki małych miast w Polsce, którzy radzili sobie jak umieli z życiem, a że muzyka jest lekiem na całe zło – jedni jej słuchali, drudzy zakładali swe małe szkolne zespoły, umierające pewnie najczęściej wraz z opuszczeniem szkolnych murów.
Pan Varga pisze w swym felietonie:
„Pozostaje mi czekać, aż ktoś zrobi wreszcie prawdziwy brudny film o polskim punku. Mógłby to zrobić Wojciech Smarzowski, u ktorego w „Domu złym” leci przecież inny klasyk tamtych czasów „Spytaj milicjanta „ Dezertera.”
No, fajnie by było, pewnie. Moglibyśmy porównać, a nawet pofantazjować, że oto Janek z WCK nie zaprzepaścił swoich ideałów, także muzycznych, rozwinął się, rozbuntował jeszcze bardziej, nabrał odwagi, porzucił grzeczne ułożone życie u babci (na które się zanosiło) i proszę – wyrósł na prawdziwego rasowego punka, a może nawet się prawdziwe rozpił (tu talent Smarzowskiego miałby zapewne pole do popisu), rozhulał, stał sie legendą, autentycznym punkowym wyrobnikiem. Czemu nie? Bywało przecież i tak. Póki co, pożegnaliśmy go na rozdrożu jego życiowych wyborów.
Tak jak zawiódł się jeden z moich ulubionych felietonistów kulturalnych GW, prowadzący swój Kajet Konesera w DF - Krzysztof Varga (felieton ""Punkowe Landrynki" DF 3/20010) Rzeczywiście – nie ma tu brudnego punka, jaki autorowi znany jest z jego młodości, kiedy to chadzał po szkole ze swymi kolegami pić wino truskawowe na warszawskie skarpy, a wieczorami łapali czarnego doła słuchając do upadłego najnowszych nagrań zachodnich punkowych kapel, przysyłanych im przez znajomych znajomych z Anglii. Jasne, jeśli ktoś oczekiwał po Borcuchu, że zrobi film na miarę „Control”, czy „Wściekłość i brud” to się rozminie z tym na co liczył. Borcuch nie ogłaszał przecież, że zrobił hagiografii polskiego punka, a pan Varga (mieszkaniec Warszawy, bywalec przodujących klubów i konsument najnowszych ówczesnych trendów muzycznych) musi pamiętać, że punk rodził się także na polskiej prowincji, a poród tam bywa cięższy i bardziej opóźniony niż w stolicy.
Wszak Borcuch, ze swoim temperamentem, obrał sobie za cel, ukazanie historii młodych ludzi, mieszkających gdzieś w małym miasteczku, którzy żyjąc w kraju za żelazną kurtyną mogą ratować się przed nudą, wizją życia jakie prowadzą ich rodzice, tylko uciekając w muzykę, bo tylko ona tak naprawdę dawała im tę szansę i mieli do niej dostęp. Nowinki z Zachodu docierają do nich jednak z poslizgiem, żaden z chłopaków nie wspomina o rodzinie czy znajomych zagranicą. Radzą sobie więc jak umieją, śpiewając utwory polskich zespołów, takich jak np. WC. Od nich też chyba wzieli nazwę zespołu, dodając „K” na końcu. Może i dla niepoznaki, nie chcąc się przyznawać się przed otoczeniem, ściemniają, że chodzi o „Wszystko Co Kocham”, a nie WC-Klozet. To taka moja dygresja i fantazja, bo ja też, podobnie jak K. Varga dziwiłam sie, że taka subtelna i pełna miłości nazwa dla punkowego zespołu.
WCK nie jest jeszcze do szpiku kości zbuntowanym, wykrzykującym wszystkim w twarz swą nienawiść do świata, zespołem. Oni dopiero zaczynają. Tak naprawdę, dopiero pierwszy raz spotkali się z prawdziwym życiem, jego brudem i zakłamaniem. Wcześniej śpiewali tylko dla fasonu, bo cóż tak naprawdę miało ich wkurzać? Że mieli odrabiać lekcje i chodzić do szkoły? Na to jako antidotum uzywali wina na nadmorskiej plaży. Dopiero konflikt z komisarzem stanu wojennego, a wcześniej doświadczenie seksualne Janka z sąsiadką, naprawdę ich boleśnie doświadczył. To był ten kamyczek, który być może poruszył lawinę. Być może. Bo tak naprawdę nie wiemy, czy zespół nie rozpadnie sie po maturze, gdy każdy z chłopaków pójdzie w swoja stronę. Ale na pewno, tamto doświadczenie z zakonczenia roku szkolnego, pozostawi w nich jakiś ślad, dostali prawdziwą szkołę życia. I teraz, albo nadal pozostaną buntownikami na swoja miarę, albo poddadzą sie i będą trybikiem w maszynie, który trzeba oliwić na przykład alkoholem, albo uciekna na zachód. Tego już nie wiemy.
Bardzo lubię pana Vargę, ale myśle, że niepotrzebnie obraził się na Jacka Borcucha, że zrobił film, o którym felieton zatytułówał „punkowe landrynki”. To jest spojrzenie reżysera na punkową młodzież, z perspektywy prowincji (Borcuch pochodzi z Kwidzynia). Varga – może mieć swoje, wielkomiejskie, warszawskie i nikt też do niego nie ma o to pretensji.
"Wszystko co kocham" – opowiada w bezpretesjonalny sposób o tysiącach młodych, z setki małych miast w Polsce, którzy radzili sobie jak umieli z życiem, a że muzyka jest lekiem na całe zło – jedni jej słuchali, drudzy zakładali swe małe szkolne zespoły, umierające pewnie najczęściej wraz z opuszczeniem szkolnych murów.
Pan Varga pisze w swym felietonie:
„Pozostaje mi czekać, aż ktoś zrobi wreszcie prawdziwy brudny film o polskim punku. Mógłby to zrobić Wojciech Smarzowski, u ktorego w „Domu złym” leci przecież inny klasyk tamtych czasów „Spytaj milicjanta „ Dezertera.”
No, fajnie by było, pewnie. Moglibyśmy porównać, a nawet pofantazjować, że oto Janek z WCK nie zaprzepaścił swoich ideałów, także muzycznych, rozwinął się, rozbuntował jeszcze bardziej, nabrał odwagi, porzucił grzeczne ułożone życie u babci (na które się zanosiło) i proszę – wyrósł na prawdziwego rasowego punka, a może nawet się prawdziwe rozpił (tu talent Smarzowskiego miałby zapewne pole do popisu), rozhulał, stał sie legendą, autentycznym punkowym wyrobnikiem. Czemu nie? Bywało przecież i tak. Póki co, pożegnaliśmy go na rozdrożu jego życiowych wyborów.
He, he... też bym tak przyłożył Vardze ;)
OdpowiedzUsuńFacet po prostu nie poczuł bluesa ;)
A film pamiętam - podobał mi się.
Coś tam nawet o nim skrobnąłem:
https://wizjalokalna.wordpress.com/2010/11/07/filmowisko-smietnisko-wszystko-co-kocham-erratum-jezeli-chce-gwizdac-to-gwizdze-ostatni-raport-o-annie-caterpillar-tamara-drewe/
Pozdrawiam,
S.