"Rewers”, „Dom zły” i „Wszystko co kocham” – trzy
polskie filmy w jednym roku rozliczające się z minionym mrocznym okresem
współczesnej, powojennej Polski. I aż dwa z nich opowiadające o przełomowym
stanie wojennym, ogłoszonym przez polityka klasy, jaką nie może się poszczycić
żaden z obecnie rządzących – Wojciecha Jaruzelskiego. „Dom zły” i „Wszystko, co
kocham” – jakże różne obrazy tej samej epoki. Dwie zupełnie przeciwległe
perspektywy spojrzenia, dwa sposoby radzenia sobie z życiem. I to nawet nie
chodzi o to, że „Dom zły” to wieś, a „Wszystko, co kocham” – małe miasto.
Bohaterowie dnia codziennego co prawda nie rodzą się na kamieniu, ale miejsce i
czas ich zaistnienia nie ma ograniczeń. Można, tak jak to zrobił Smarzowski
skupić się na apatii, bierności, narzekaniu na system, obwinianie go za
wszelkie zło. A można, jak Borcuch –
pokazać, że życie o każdej historycznej porze może być piękne, pulsujące, pod warunkiem,
że się je weźmie autentycznie w swoje ręce. I nieważny jest kaliber naszych
poczynań, grunt by były one szczere i naznaczone miłością oraz taką naiwną, lecz jakże zbawienną, radością życia.
Wszystkie te trzy filmy łączy jeden wątek – każdy przyzwoity człowiek żyjący w socjalistycznych czasach skazany był na prowadzenie, z jakże różnym skutkiem, swych małych prywatnych wojen i wojenek z "nimi".
Borcuch porusza ciekawą sprawę - czym jest patriotyzm, poczucie wolności. Para głównych bohaterów – Janek i Basia /skąd ja to znam? /wywodzą się z dwóch, jakże odmiennych rodzin. Janek jest synem mundurowego, dokładnie oficera marynarki wojennej, czyli pochodzi ze sfery jakże pogardzanej w ówczesnym czasie, zresztą przez filmową rodzinę jego dziewczyny także. Ojciec Basi, jak się domyślamy, jest działaczem Solidarności. Na kilka miesięcy przed wybuchem staniu wojennego zostaje aresztowany, z czego cała rodzina jest bardzo dumna.
Wraz z upływem fabuły, nabieramy jednak wielkiego szacunku do ojca Janka (Andrzej Chyra - jak zawsze świetny). Okazuje się być on człowiekiem godnym zaufania, mającym honor, spokój, zdecydowany w imię wolności stracić cały swój dotychczasowy dorobek zawodowy. Natomiast działacz Solidarności po wyjściu z krótkiego aresztu, postanawia szukać wolności poza zachodnimi granicami ukochanej ojczyzny, dokładnie w Niemczech. I teraz pytanie - która wolność jest mocniejsza i prawdziwsza? Ta, którą nosimy w sobie, zawsze i wszędzie, czy ta zagwarantowana prawnie? Kto bardziej kocha ojczyznę, ten kto zostaje z nią na dobre i na złe, czy ten, który w chwili zawieruchy dziejowej bierze nogi za pas i ucieka, gdzie żyje się dostatniej, łatwiej i swobodniej. Piękny i ważny wolnościowy motyw, i bardzo subtelnie ukazany. A przy okazji przypomnienie – nie sądźmy ludzi po pozorach, po przysłowiowych sukniach czy mundurach.
Ale oczywiście, najważniejsza jest tu historia młodości, pożegnania z niewinnością – przełom dziejowy łączy się z przełomem dojrzewania, a najważniejsze - zawsze być wiernym sobie, nie porzucać swoich ideałów i być zawsze wolnym, nawet jeśli się nie jest. Amen.
Film, wydaje mi się wart Złotego Klakiera w Gdyni 2009, trzymam kciuki za uhonorowanie go czymś na festiwalu Sundance. Pochwała dla młodych aktorów, starych nie trzeba już chwalić, tylko potwierdzać, że jak zawsze nie zawodzą (A. Chyra, K. Herman i cała reszta). Miło było zobaczyć, i posłuchać (co za głos! sama Faithfull by się nie powstydziła) Ewy Kolasińskiej, którą pamiętam głównie ze "Spotkań z balladą". No i cóż, pozostaje mi tylko teraz zobaczyć "Tulipany" Borcucha i czekać na kolejny jego film. Acha, początek "Wszystko, co kocham" nie porywa za mocno, ale warto poczekać aż się chłopaki z zespołu WCK rozkręcą, nie tylko na scenie. Poza tym świetnie, że film ilustruje nie tylko muzyka punkowa, bo bym chyba nie ścierpiała. Dawka, którą nam zaserwowano jest w sam raz. Później uzupełnia ją, raz mocniejsze raz słabsze, ploomkanie pana Blooma, ogólnie więc muzyczny bilans wychodzi na zero i jest dobrze.
Wszystkie te trzy filmy łączy jeden wątek – każdy przyzwoity człowiek żyjący w socjalistycznych czasach skazany był na prowadzenie, z jakże różnym skutkiem, swych małych prywatnych wojen i wojenek z "nimi".
Borcuch porusza ciekawą sprawę - czym jest patriotyzm, poczucie wolności. Para głównych bohaterów – Janek i Basia /skąd ja to znam? /wywodzą się z dwóch, jakże odmiennych rodzin. Janek jest synem mundurowego, dokładnie oficera marynarki wojennej, czyli pochodzi ze sfery jakże pogardzanej w ówczesnym czasie, zresztą przez filmową rodzinę jego dziewczyny także. Ojciec Basi, jak się domyślamy, jest działaczem Solidarności. Na kilka miesięcy przed wybuchem staniu wojennego zostaje aresztowany, z czego cała rodzina jest bardzo dumna.
Wraz z upływem fabuły, nabieramy jednak wielkiego szacunku do ojca Janka (Andrzej Chyra - jak zawsze świetny). Okazuje się być on człowiekiem godnym zaufania, mającym honor, spokój, zdecydowany w imię wolności stracić cały swój dotychczasowy dorobek zawodowy. Natomiast działacz Solidarności po wyjściu z krótkiego aresztu, postanawia szukać wolności poza zachodnimi granicami ukochanej ojczyzny, dokładnie w Niemczech. I teraz pytanie - która wolność jest mocniejsza i prawdziwsza? Ta, którą nosimy w sobie, zawsze i wszędzie, czy ta zagwarantowana prawnie? Kto bardziej kocha ojczyznę, ten kto zostaje z nią na dobre i na złe, czy ten, który w chwili zawieruchy dziejowej bierze nogi za pas i ucieka, gdzie żyje się dostatniej, łatwiej i swobodniej. Piękny i ważny wolnościowy motyw, i bardzo subtelnie ukazany. A przy okazji przypomnienie – nie sądźmy ludzi po pozorach, po przysłowiowych sukniach czy mundurach.
Ale oczywiście, najważniejsza jest tu historia młodości, pożegnania z niewinnością – przełom dziejowy łączy się z przełomem dojrzewania, a najważniejsze - zawsze być wiernym sobie, nie porzucać swoich ideałów i być zawsze wolnym, nawet jeśli się nie jest. Amen.
Film, wydaje mi się wart Złotego Klakiera w Gdyni 2009, trzymam kciuki za uhonorowanie go czymś na festiwalu Sundance. Pochwała dla młodych aktorów, starych nie trzeba już chwalić, tylko potwierdzać, że jak zawsze nie zawodzą (A. Chyra, K. Herman i cała reszta). Miło było zobaczyć, i posłuchać (co za głos! sama Faithfull by się nie powstydziła) Ewy Kolasińskiej, którą pamiętam głównie ze "Spotkań z balladą". No i cóż, pozostaje mi tylko teraz zobaczyć "Tulipany" Borcucha i czekać na kolejny jego film. Acha, początek "Wszystko, co kocham" nie porywa za mocno, ale warto poczekać aż się chłopaki z zespołu WCK rozkręcą, nie tylko na scenie. Poza tym świetnie, że film ilustruje nie tylko muzyka punkowa, bo bym chyba nie ścierpiała. Dawka, którą nam zaserwowano jest w sam raz. Później uzupełnia ją, raz mocniejsze raz słabsze, ploomkanie pana Blooma, ogólnie więc muzyczny bilans wychodzi na zero i jest dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz