Do sklepu spożywczego wpada zdenerwowana dziewczynka, no, żeby nie było wątpliwości – nastolatka, o imieniu Juno, prosząc sprzedawcę o test ciążowy. "To już dziś trzeci!" – woła zaniepokojony mężczyzna. „Muszę mieć 100% pewność” – odpowiada małolata, po czym, przy aplauzie zgromadzonych klientów, udaje się do toalety. Po kilku minutach wychodzi zdruzgotana i obwieszcza wszem i wobec – „jestem w ciąży”. I tu się zaczyna. Dramat? Skądże. Po prostu – problem, ktory trzeba rozwiązać. Na szczęście Juno, której paradoksalnie, imienną patronką jest, zapewne, rzymska bogini Junona, opiekunka kobiet, macierzyństwa i ich seksualności, ma bardzo wyrozumiałych i liberalnych rodziców. A dokładniej – ojca i macochę - jej rodzona matka odeszła do innego mężczyzny, gdy Juno była malutka ( być może stąd w niej tyle sarkazmu i zdroworozsądkowego myślenia). Rodzice nie rzucają mięsem, nie wyganiają jej z domu, jednym slowem, nie histeryzują, oznajmiają tylko, nie bez poczucia humoru, że jednak woleliby inny rodzaj nieszczęścia, ot żeby choć kogoś potrąciła samochodem, albo niechby wylali ją ze szkoły. Ale, cóż, sami nie mają zamiaru zostać dziadkami, uważają, że Juno jest zecydowanie za młoda, trzeba więc, w tej sytuacji, przedsięwziąć jakieś stosowne kroki. Na szczęście aborcja nie jest brana pod uwagę, choć Juno wcześniej miała i taki zamiar, w tajemnicy przed rodzicami. Poszła nawet do odpowiedniego miejsca (nazwanego bodaj, "Women now"), ale po drodze dowiedziała się od koleżanki, że jej dziecko ma już paznokcie, a poza tym w poczekalni, nazwijmy to „kliniki”, było brudno i były nieświeże gazety – postanowiła więc wziąc nogi za pas i pójść po radę do "starych".
Wspólnie uchwalono, że dziecko trzeba oddać do adopcji. I bardzo dobrze, odetchnęli wszyscy z ulgą, zarówno przed ekranem, jak i na nim. To trafna decyzja. Jeśli Juno nie czuje się na siłach, by być matką, ani jej rodzice, by ją do tego nakłonić i wspomóc, dlaczego by nie miała uszczęśliwić kobiety, ktora czuje się powołana do macierzyństwa, a nie może mieć dzieci. Zaczynają się poszukiwania ogłoszeń i co za tym idzie, odpowiednich rodziców. Poszukiwania nie trwają dlugo. Anonsów chętnych do przysposobienia dziecka w swej rodzinie, jest mnóstwo. I tu po raz pierwszy pojawia się wyraźna, czytelna, nie stłumiona humorem, krytyka współczesnego wyzwolonego społeczeństwa. Adopcja? To takie proste! Jak wymiana zlewu czy zakup sadzonek do ogródka (a przecież chodzi o decyzję (czyjegoś) życia i na całe życie) – właśnie wśród takich banałów Juno napotyka ogłoszenie pewnego małżeństwa, ktorego treść oraz fotografia chętnych na jej dziecko, wzbudza u niej zaufanie. Wraz z ojcem udaje się na spotkanie z Markiem i Vanessą Loring.
I od tego momentu wchodzimy jakby w druga warstwę filmu, w drugi bieg wydarzeń, w których na pierwszy plan wysuwa się życie owego bezdzietnego małżeństwa i ich wpływ na tożsamość, poglądy Juno. Juno, zaprzyjaźnia się z potencjalnym adopcyjnym ojciem jej dziecka – łączą ich wspólne zainteresowania (muzyka, filmy), on imponuje tej małej swoim zawodem – jest muzykiem i kompozytorem, ona jemu – poczuciem wolności i odwagą . Spotkanie Juno z tym małżeństwem będzie miało brzemienne skutki dla wszystkich, i nie chodzi tu tylko o ciążę i dziecko. To dzięki rozmowom z Markiem i decyzjom jakie wkutek nich on podejmie względem swego życia, Juno zada ojcu pytanie : "Czy możliwe jest być z kimś, w sensie kobieta z mężczyzną, na zawsze?" Ojciec na to – "Jesli znajdziesz kogoś kto pokocha cię taką, jaka jesteś, ładną i brzydką, głupią i mądrą, smutną i wesołą, jednym slowem z wszystkimi twoimi zaletami, ale przede wszystkim z wadami, wtedy jest na to szansa". I to też, mam wrażenie jest jednym z przesłań tego filmu – pozwólmy ludziom żyć wg swoich wartości, pozwólmy im być sobą, niech idą dokładnie swoimi własnymi drogami, a nie drogami, które wyznacza im "przykładne", zadufane w swojej nieomylności, społeczeństwo. I nie oceniajmy ludzi pochopnie wg swojego widzimisię.
Koniec końców - niechciany stan błogosławiony Juno, okazał się, jak na ironię, prawdziwym błogosławieństwem przede wszystkim dla ... małżeństwa Marka i Vanessy Loringów, którzy, choć oddzielnie, będą od teraz kroczyli każdy swoją, właściwą, ścieżką życia; dla Ojca i macochy Juno – których związek jeszcze bardziej się scementował, a dla samej Juno i Pauliego? No cóż, Juno przekonała się jak cudowną ma rodzinę i, że prawdopodobnie znalazła miłość swego życia, którą gdyby nie ciąża, mogłaby normalnie przegapić. Może trochę szkoda, że nad ich związkiem, być może, będzie ciążył błąd beztroskiej, a raczej bezmyślnej, młodości. Oby, po czasie, Juno nigdy nie znalazła się w sytuacji, pragnącej bezgranicznie dziecka, Vanessy. Oby, im sie udało, być ze sobą jak najdłużej, może nawet do końca życia, o czym tak marzy, by nigdy nie porzuciła Pauliego i ewentualnie ich dzieciaka, jak sama została porzucona. Takie są nasze życzenia, bo przecież polubiliśmy Juno, tę rezolutną 16-tkę z amerykańskiego przedmieścia, może trochę nieodpowiedzialną, ale na pewno mającą dobre i wrażliwe serduszko, i oby takie zachowała do końca swych dni.
Film kończy sie totalnym happy- endem. Wszyscy wydają się być szczęśliwi, na czele ze świeżo powitym niemowlakiem, ktoremu prawdopodobnie ptasiego mleczka nie zabraknie pod skrzydłami przybranej mamy. Od tej chwili, każdy będzie się beztrosko oddawal swemu ulubionemu zajęciu – tata będzie instalował klimatyzacje, macocha zacznie hodować swoje ulubione pieski, Mark Loring – utworzy rockową kapelę, Vanessa będzie hodować swego świeżonabytego malucha, a Juno i jej chłopak będą nadal uczęszczać na lekcje, a w wolnych chwilach śpiewać sobie ładne piosenki, takie jaką uslyszeliśmy na koniec filmu.
No właśnie, czy to nie jest zastanawiające, jak wszyscy łatwo i z radością przeszliśmy nad tak poważnymi sprawami jak seks, a co za tym idzie - macierzyństwo, ojcostwo... do porządku dziennego. A! Ojcostwo! O ojcostwie w ogóle się tu nie wspomina. Bleeker nie ma tu nic do gadania, potraktowany jest przez wszystkich jak kompletny dzieciak, stosownie zresztą do stanu jego psychiki.
Mimo wszystko, mimo pozornego happyendu, pogodnej finałowej pioseneczki – ja wyczuwam tu drugie dno, czyli zadumę - gdzieś tu się wszyscy w tym dzisiejszym świecie pogubiliśmy. Nasze dzieci, przedwcześnie „aktywne seksualnie” (jakże często te słowa pojawiają się w filmie), są przecież, mimo dojrzałości fizycznej i ochoczego podejmowania współżycia dla tzw,. sportu, kompletnie nieodpowiedzialne społecznie i niedojrzałe psychicznie, by się temu oddawać i ponosić tego konsekwencje. Wyedukowani seksualnie (internet, media, szkoła – ale nie w Polsce), mający na tacy wszystko czego dusza w tym względzie zapragnie (szeroki asortyment prezerwatyw, filmy, i nie tylko, porno, literaratura fachowa), nie zawsze pamiętają, że seks to nie wszystko i nie koniecznie musi konczyć się przyjemnie, tak jak na filmie.
I przesłanie do rodziców - owszem, wszystko super, jesteśmy liberalni i fajowi, prawie kumple naszych dzieci, ale w tym rozbiegu ku nim, zapomnieliśmy chyba o kontroli naszych milusińskich. Powinniśmy bardziej śledzić i mieć na uwadze ich rozwój psychofizyczyny, bo oni mimo swej powszechnej internetowej mądrości, są jednak ciągle dziećmi, nie przygotowanymi na niespodzianki dorosłości, którą wydaje im się, że osiągnęli, dzięki gotowości do miłości, głównie fizycznej.
Bo „JUNO”, jak się tak dobrze przypatrzeć, to nie tylko komedia, to także delikatnie podana, lecz dość krytyczna satyra, na współczesne społeczeństwo, gdzie narodziny dziecka utraciły dawne i należne znamiona cudu, a stały się tylko kolejnym etapem życia, który trzeba przekroczyć, albo zaliczyć. To samo dotyczy seksu - inicjacji seksualnej. Jeszcze niedawno, było to wiekopomne wydarzenie w życiu mlodego czlowieka (ileż to par nie wytrzymało próby czekania na ten pierwszy raz). Teraz pierwszy stosunek konsumuje się jak bułkę z masłem, byle jak, byle gdzie, byle mieć to z głowy, nie wypada przecież, mając 16 lat być dziewicą czy prawiczkiem. Jakiś horror! A jak się zdarzy „coś”, czyli dzieciak, po drodze - w czym problem? Mamy do tego odpowiednie instytucje, ktore to, tak czy inaczej, za nas załatwią. I bardzo dobrze, że mamy, ale czy to uczy odpowiedzialności? Wszyscy zrzucają ciężar ze swoich barków (dzieci, ich wychowawcy - rodzice). Czy dzięki temu, małolaty będą bardziej doceniać, ważyć to, co w życiu najistotniejsze? Chyba za bardzo wychowanie dzieci puszczone jest na wolną wodę - macocha stwierdza ze zdziwieniem mówiąc do 16-letniej Juno "nie wiedziałam, że już jesteś aktywna seksualnie". Obce dziewczyny opowiadają sobie bez skrępowania o smakach kondomów, jakie zakladają swym chłopakom na genitalia. Wszystko się pomieszało, zbyt beztrosko i nieodpowiedzialnie, podchodzimy do spraw największej wagi - do seksu, a w konsekwencji do narodzin. I o tym też, wydaje mi się, jest ten, nieco przewrotny, film. Z pozoru lekki, ale po głębszym zastanowieniu, mający jednak swój spory ciężar gatunkowy.
Wspólnie uchwalono, że dziecko trzeba oddać do adopcji. I bardzo dobrze, odetchnęli wszyscy z ulgą, zarówno przed ekranem, jak i na nim. To trafna decyzja. Jeśli Juno nie czuje się na siłach, by być matką, ani jej rodzice, by ją do tego nakłonić i wspomóc, dlaczego by nie miała uszczęśliwić kobiety, ktora czuje się powołana do macierzyństwa, a nie może mieć dzieci. Zaczynają się poszukiwania ogłoszeń i co za tym idzie, odpowiednich rodziców. Poszukiwania nie trwają dlugo. Anonsów chętnych do przysposobienia dziecka w swej rodzinie, jest mnóstwo. I tu po raz pierwszy pojawia się wyraźna, czytelna, nie stłumiona humorem, krytyka współczesnego wyzwolonego społeczeństwa. Adopcja? To takie proste! Jak wymiana zlewu czy zakup sadzonek do ogródka (a przecież chodzi o decyzję (czyjegoś) życia i na całe życie) – właśnie wśród takich banałów Juno napotyka ogłoszenie pewnego małżeństwa, ktorego treść oraz fotografia chętnych na jej dziecko, wzbudza u niej zaufanie. Wraz z ojcem udaje się na spotkanie z Markiem i Vanessą Loring.
I od tego momentu wchodzimy jakby w druga warstwę filmu, w drugi bieg wydarzeń, w których na pierwszy plan wysuwa się życie owego bezdzietnego małżeństwa i ich wpływ na tożsamość, poglądy Juno. Juno, zaprzyjaźnia się z potencjalnym adopcyjnym ojciem jej dziecka – łączą ich wspólne zainteresowania (muzyka, filmy), on imponuje tej małej swoim zawodem – jest muzykiem i kompozytorem, ona jemu – poczuciem wolności i odwagą . Spotkanie Juno z tym małżeństwem będzie miało brzemienne skutki dla wszystkich, i nie chodzi tu tylko o ciążę i dziecko. To dzięki rozmowom z Markiem i decyzjom jakie wkutek nich on podejmie względem swego życia, Juno zada ojcu pytanie : "Czy możliwe jest być z kimś, w sensie kobieta z mężczyzną, na zawsze?" Ojciec na to – "Jesli znajdziesz kogoś kto pokocha cię taką, jaka jesteś, ładną i brzydką, głupią i mądrą, smutną i wesołą, jednym slowem z wszystkimi twoimi zaletami, ale przede wszystkim z wadami, wtedy jest na to szansa". I to też, mam wrażenie jest jednym z przesłań tego filmu – pozwólmy ludziom żyć wg swoich wartości, pozwólmy im być sobą, niech idą dokładnie swoimi własnymi drogami, a nie drogami, które wyznacza im "przykładne", zadufane w swojej nieomylności, społeczeństwo. I nie oceniajmy ludzi pochopnie wg swojego widzimisię.
Koniec końców - niechciany stan błogosławiony Juno, okazał się, jak na ironię, prawdziwym błogosławieństwem przede wszystkim dla ... małżeństwa Marka i Vanessy Loringów, którzy, choć oddzielnie, będą od teraz kroczyli każdy swoją, właściwą, ścieżką życia; dla Ojca i macochy Juno – których związek jeszcze bardziej się scementował, a dla samej Juno i Pauliego? No cóż, Juno przekonała się jak cudowną ma rodzinę i, że prawdopodobnie znalazła miłość swego życia, którą gdyby nie ciąża, mogłaby normalnie przegapić. Może trochę szkoda, że nad ich związkiem, być może, będzie ciążył błąd beztroskiej, a raczej bezmyślnej, młodości. Oby, po czasie, Juno nigdy nie znalazła się w sytuacji, pragnącej bezgranicznie dziecka, Vanessy. Oby, im sie udało, być ze sobą jak najdłużej, może nawet do końca życia, o czym tak marzy, by nigdy nie porzuciła Pauliego i ewentualnie ich dzieciaka, jak sama została porzucona. Takie są nasze życzenia, bo przecież polubiliśmy Juno, tę rezolutną 16-tkę z amerykańskiego przedmieścia, może trochę nieodpowiedzialną, ale na pewno mającą dobre i wrażliwe serduszko, i oby takie zachowała do końca swych dni.
Film kończy sie totalnym happy- endem. Wszyscy wydają się być szczęśliwi, na czele ze świeżo powitym niemowlakiem, ktoremu prawdopodobnie ptasiego mleczka nie zabraknie pod skrzydłami przybranej mamy. Od tej chwili, każdy będzie się beztrosko oddawal swemu ulubionemu zajęciu – tata będzie instalował klimatyzacje, macocha zacznie hodować swoje ulubione pieski, Mark Loring – utworzy rockową kapelę, Vanessa będzie hodować swego świeżonabytego malucha, a Juno i jej chłopak będą nadal uczęszczać na lekcje, a w wolnych chwilach śpiewać sobie ładne piosenki, takie jaką uslyszeliśmy na koniec filmu.
No właśnie, czy to nie jest zastanawiające, jak wszyscy łatwo i z radością przeszliśmy nad tak poważnymi sprawami jak seks, a co za tym idzie - macierzyństwo, ojcostwo... do porządku dziennego. A! Ojcostwo! O ojcostwie w ogóle się tu nie wspomina. Bleeker nie ma tu nic do gadania, potraktowany jest przez wszystkich jak kompletny dzieciak, stosownie zresztą do stanu jego psychiki.
Mimo wszystko, mimo pozornego happyendu, pogodnej finałowej pioseneczki – ja wyczuwam tu drugie dno, czyli zadumę - gdzieś tu się wszyscy w tym dzisiejszym świecie pogubiliśmy. Nasze dzieci, przedwcześnie „aktywne seksualnie” (jakże często te słowa pojawiają się w filmie), są przecież, mimo dojrzałości fizycznej i ochoczego podejmowania współżycia dla tzw,. sportu, kompletnie nieodpowiedzialne społecznie i niedojrzałe psychicznie, by się temu oddawać i ponosić tego konsekwencje. Wyedukowani seksualnie (internet, media, szkoła – ale nie w Polsce), mający na tacy wszystko czego dusza w tym względzie zapragnie (szeroki asortyment prezerwatyw, filmy, i nie tylko, porno, literaratura fachowa), nie zawsze pamiętają, że seks to nie wszystko i nie koniecznie musi konczyć się przyjemnie, tak jak na filmie.
I przesłanie do rodziców - owszem, wszystko super, jesteśmy liberalni i fajowi, prawie kumple naszych dzieci, ale w tym rozbiegu ku nim, zapomnieliśmy chyba o kontroli naszych milusińskich. Powinniśmy bardziej śledzić i mieć na uwadze ich rozwój psychofizyczyny, bo oni mimo swej powszechnej internetowej mądrości, są jednak ciągle dziećmi, nie przygotowanymi na niespodzianki dorosłości, którą wydaje im się, że osiągnęli, dzięki gotowości do miłości, głównie fizycznej.
Bo „JUNO”, jak się tak dobrze przypatrzeć, to nie tylko komedia, to także delikatnie podana, lecz dość krytyczna satyra, na współczesne społeczeństwo, gdzie narodziny dziecka utraciły dawne i należne znamiona cudu, a stały się tylko kolejnym etapem życia, który trzeba przekroczyć, albo zaliczyć. To samo dotyczy seksu - inicjacji seksualnej. Jeszcze niedawno, było to wiekopomne wydarzenie w życiu mlodego czlowieka (ileż to par nie wytrzymało próby czekania na ten pierwszy raz). Teraz pierwszy stosunek konsumuje się jak bułkę z masłem, byle jak, byle gdzie, byle mieć to z głowy, nie wypada przecież, mając 16 lat być dziewicą czy prawiczkiem. Jakiś horror! A jak się zdarzy „coś”, czyli dzieciak, po drodze - w czym problem? Mamy do tego odpowiednie instytucje, ktore to, tak czy inaczej, za nas załatwią. I bardzo dobrze, że mamy, ale czy to uczy odpowiedzialności? Wszyscy zrzucają ciężar ze swoich barków (dzieci, ich wychowawcy - rodzice). Czy dzięki temu, małolaty będą bardziej doceniać, ważyć to, co w życiu najistotniejsze? Chyba za bardzo wychowanie dzieci puszczone jest na wolną wodę - macocha stwierdza ze zdziwieniem mówiąc do 16-letniej Juno "nie wiedziałam, że już jesteś aktywna seksualnie". Obce dziewczyny opowiadają sobie bez skrępowania o smakach kondomów, jakie zakladają swym chłopakom na genitalia. Wszystko się pomieszało, zbyt beztrosko i nieodpowiedzialnie, podchodzimy do spraw największej wagi - do seksu, a w konsekwencji do narodzin. I o tym też, wydaje mi się, jest ten, nieco przewrotny, film. Z pozoru lekki, ale po głębszym zastanowieniu, mający jednak swój spory ciężar gatunkowy.
pamiętam ten film i generalnie też byłam przerażona tą satyrą, a generalnie gdy go oglądałam byłam praktycznie w tym samym wieku co tytułowa Juno; ale ten klimat szybkiego rozwiązywania problemu dziecka jest na zachodzie bardzo rozpowszechniona i generalnie to bardzo trudna i smutna sytuacja; bo oto mamy dwójkę dzieci i decyzję do podjęcia, któremu z tych dzieci zniszczyć życie; właśnie wchodzącej w dorosłość nastolatce czy noworodkowi, który w przyszłości może zmagać się poczuciem odrzucenia i bycia niekochanym przez własna matkę
OdpowiedzUsuńOj, fakt, ciężka to sprawa i nie ma chyba na nią cudownego lekarstwa. Co prawda natura tak to sobie wymyśliła i jakoby obliguje nas,nakazuje nam rodzić i wychowywać dzieci w wieku około 20 lat, ale niestety, nie przewidziała, że wraz z postępem technologicznym i rozleniwieniem ludzkości zmieni się postrzeganie tzw. radości życia i nie będzie się ono wiązało ściśle z założeniem rodziny, a już tym bardziej płodzeniem dzieci. :)
OdpowiedzUsuń