poniedziałek, 7 maja 2007

Ostatni król Szkocji

Ten film należy do Foresta Whitakera. Oskar zasłużony. Forest ujmuje od pierwszej sceny, gdy płomiennie przemawia do ludu, tuż po przewrocie, i wydaje się, że jeszcze sam wierzy w te obietnice, które składa. Na początku wszędzie jest tak samo pod tym względem, czy Uganda, czy Polska, czy Ukraina, czy USA – obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Różnie to później bywa... Niestety, w Ugandzie było wyjątkowo źle. A jak, to już każdy wie, bo o tym się pisało od lat.

Film w sumie jest, tak mi się wydaje, dosyć powierzchowny. Niczego nowego nie wnosi do sprawy, a nawet ją okrawa z co smaczniejszych kąsków na temat Idi Amina, jak na przykład kwestia jego rzekomego(?) kanibalizmu. Amin wyśmiewa te plotki, czy prawdę, diabli wiedzą, w jednej z pierwszych rozmów z młodym lekarzem. „Ostatni król Szkocji” ani nie pogłebia wielce portretu psychologicznego Amina, ani nie wgryza się za bardzo w sytuację społeczno-polityczną. Jest to właściwie dosyć słabawe wykorzystaniem nośnego tematu o tym przywódcy, jak i ostatnio zwiększającego się zainteresowania Afryką. Prawdę mówiąc liczyłam na coś bardziej ciekawego. Sylwetka Nicholasa – naiwnego szkockiego lekarza nienajgorsza, ale mogło być lepiej. Nie jest to rola równa. Ma lepsze i gorsze chwile, na pewno nie porywa. Warto było popatrzeć dla Whitakera, to rzeczywiście świetny aktor, nigdy nie zawodzi, chociaż wydaje mi się, że trochę jeszcze za mało wykorzystano tu jego możliwości. A jaki ma głos. Rozkosz dla ucha. I fajnie mówił po angielsku, wszystko rozumiałam! Ciekawa i jakże inna Gillian Anderson.

Podobała mi się scena z podejmowaniem decyzji, gdzie Nicholas ma jechać po skończeniu studiów do pracy. Jest to bardzo dobry moment, ta scena z globusem, charakteryzujący tego faceta. Dowodzi od razu na wstępie, co mu zresztą później wypomina Idi Amin, że młody lekarz jest gówniarzem, nie mającym zielonego pojęcia o Afryce, bo gdyby je miał, nigdy by do Ugandy nie przyjechał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz