"Nadzy", "Oświecenie gwarantowane" i w końcu "Hanami - kwiat wiśni" - znając te znakomite, a szczególnie „Hanami – kwiat wiśni”, filmy Doris Dorrie, nie mogłam nie pójść do kina na jej najnowsze osiągniecie - "Fryzjerkę". Może słowo „osiągnięcie” nie jest najbardziej adekwatnym w przypadku „Fryzjerki”, ale film, wg mnie wart jest spojrzenia, poświęcenia mu ok. 1,5 godziny czasu. Zwłaszcza, że dotyczy problemu, który w naszych zachodnich społecznościach zaczyna coraz bardziej nabrzmiewać i nabierać monstrualnych kształtów, chodzi o ludzi wykluczonych. Z kolei określenie „monstrualne” pasuje prawie idealnie, bowiem tytułowa bohaterka jest właścicielką bardzo dużej pupy, tudzież innych części ciała (tu uwaga: amatorzy kobiecych krągłości naprawdę będą mieli na co popatrzeć!).
„Fryzjerka” to przesympatyczny komediodramat o przesympatycznej kobiecie, która ze względu na swe gabaryty nie mieści się we współczesnym kanonie estetyki. Ale postanowiła sobie, popłakując czasem z cicha, i w głębokim ukryciu, nie przejmować się, i żyć, a raczej próbować żyć – bo to wcale nie takie proste, po swojemu, nie dostosowując się do obowiązujących, narzucanych wzorców estetyki. Zresztą tak naprawdę, Kathi nie ma wyjścia. Nie stać jej finansowo na żadne operacje plastyczne, odsysanie tłuszczu, diety, czy wczasy odchudzające. Jest kobietą, samotnie wychowującą dorastajacą córkę. Właśnie odeszła od męża, który po kilkunastu latach pożycia zdradził ją z jej najbliższą przyjaciółką. Oprócz męża, musiała porzucić także obszerny wygodny dom na wsi, samochód, wybierając w zamian skromne malutkie mieszkanko w wieżowcu na jednym z berlińskich blokowisk, dojazdy miejskimi środkami lokomocji i poczucie krzywdy córki, pozbawionej ojcowskiej ręki. Teraz Kathi musi sama zacząć zarabiać na siebie, córkę i na mieszkanie. I nie chce się zmieniać i dostosowywać do tzw. kanonów estetyki, by mieć pracę. Jej tusza bywa czasem kłopotliwa, ale ona lubi siebie, a przede wszystkim kocha swój zawód, będący jednocześnie jej pasją. Kathie jest fryzjerką, czyli jak to się obecnie górnolotnie nazywa – "stylistką fryzur". Bo teraz nic nie nazywa się po po prostu, tak jak dawniej. Listonosza przechrzczono na „doręczyciela”, zamiast śliniaczków dla niemowląt matki kupują (całe szczęście, że nie u rzeźnika) „podgardla dziecięce”, sklepy zastąpiły galerie, a poczciwe zakłady fryzjerskie „salony fryzur” z uwijającymi się w nich „stylistkami”.
Myliłby się ten, kto na podstawie wyglądu, posądziłby Kathi o słabość charakteru i brak wiary w siebie. Tak jak wspomniałam, Kathi wie czego chce i wie, że jej powołaniem jest uszczęśliwianie ludzi, poprawiając ich wizerunek i dobre samopoczucie poprzez niebanalne fryzury. I Kathi zrobi dosłownie wszystko, żeby dopiąć celu. Niestety, ze swoją figurą, nie ma szans na zatrudnienie na salonach, postanawia więc, otworzyć swój własny interes. Dołączyła do niepoddających się żadnemu dyktatowi mód, trendów narzucanych przez koncerny czy to kosmetyczne, czy spożywczo-żywieniowe, czy w końcu odzieżowo-modowe, ludzi wykluczonych. Poza nią, przez ekran przewijają się, wręcz tabunami, ludzie starzy, tacy z domów starców, zaniedbani i pomarszczeni jak im pan Bóg przykazał, a także – przedstawiciele imigrantów, Wietnamczycy, żyjący i pracujący w swych miejskich enklawach. I w tym momencie, na usta ciśnie się dobre stare hasło, które dla promocji filmu można by przetransponować na „Wykluczeni wszystkich krajów łączcie się”.
Film zobaczyłam z prawdziwą przyjemnością, nie zaśmiewając się, co prawda, do rozpuku, zresztą znając Dorrie, nie liczyłam wcale na to, ale jednak z uśmiechem na ustach. Choć często był to niestety uśmiech przez łzy współczucia dla Kathi. Twórcy nie poszli bowiem na łatwiznę i nie zrobili kolejnego filmu „ku pokrzepieniu serc”. Wręcz przeciwnie, droga tej skromnej fryzjerki do wymarzonego celu, jest drogą przez mękę, ale nie można było nie uśmiechnąć się, widząc jak Kathi walczy z szarością życia (to blokowisko w którym mieszkała, jej sytuacja rodzinna, ludzie z wymaglowanymi przez reklamy młodości mózgami), nie tylko pogodą ducha, ale także pogodnym wizerunkiem, ubierając się w neonowe obcisłe sukienki,podkreślające jej wydatne wypukłości, wpinając sobie co dzień rano kolorowe pasemka we włosy, a w uszy spore kolczyki w kształcie owoców.
Kończąc, żeby nie było tak słodko, to chciałabym zaznaczyć, że film ostrożnie polecam Prawdziwym Polakom i Prawdziwym Polskim Patriotom. Niestety, mogą się zniesmaczyć, a może nawet oburzyć i wystosować jakiś list protestacyjny do Angeli Merkel w obronie wizerunku polskiej wsi. Mnie też było trochę przykro, ale godnie przyjęłam na klatę smutny obrazek ojczystej prowincji, widzianej oczyma niemieckiej (!) artystki. Jest w filmie sekwencja, gdy Kathi przemyca grupę Wietnamczyków nielegalnie przekraczających granicę polsko-niemiecką. Tak, tak, Kathi to zdesperowana kobieta, która żadnej pracy się nie boi, by zarobić parę marek na swój salon fryzjerski. Pejzaż polskiej wsi przygranicznej nie wypada imponująco - siąpiący deszcz, błoto na bitej drodze, szare domki, szara knajpka, na całe szczęście brak zataczających się po alkoholu rodaków. A za chwilę przenosimy się na wieś niemiecką - jest znaczne lepiej, pogoda ładniejsza, ładniejsze i większe domy, ogródki z kolorowymi kwiatkami. Trochę poczułam się jak w filmie Dorrie, tym filmie, o ludziach wykluczonych, brzydszych, niedocenianych, wyrzuconych poza nawias. Mogła przecież wybrać lepsze miejsca, a przynajmniej nie kręcić w deszczu i błocie. :) :)
Swą opowieść o filmie zakończę nietypowo, bo mottem, słowami Kathi, otwierającymi historię pewnej niemieckiej fryzjerce, na dowód, że dla niektórych ludzi (czyt. wykluczonych) nie ma lepszego wyjścia, jak iść przez życie z uśmiechem na ustach: „Siwe włosy u mężczyzny świadczą o sile jego charakteru. U kobiet, wręcz przeciwnie”. Cudowne.:)
„Fryzjerka” to przesympatyczny komediodramat o przesympatycznej kobiecie, która ze względu na swe gabaryty nie mieści się we współczesnym kanonie estetyki. Ale postanowiła sobie, popłakując czasem z cicha, i w głębokim ukryciu, nie przejmować się, i żyć, a raczej próbować żyć – bo to wcale nie takie proste, po swojemu, nie dostosowując się do obowiązujących, narzucanych wzorców estetyki. Zresztą tak naprawdę, Kathi nie ma wyjścia. Nie stać jej finansowo na żadne operacje plastyczne, odsysanie tłuszczu, diety, czy wczasy odchudzające. Jest kobietą, samotnie wychowującą dorastajacą córkę. Właśnie odeszła od męża, który po kilkunastu latach pożycia zdradził ją z jej najbliższą przyjaciółką. Oprócz męża, musiała porzucić także obszerny wygodny dom na wsi, samochód, wybierając w zamian skromne malutkie mieszkanko w wieżowcu na jednym z berlińskich blokowisk, dojazdy miejskimi środkami lokomocji i poczucie krzywdy córki, pozbawionej ojcowskiej ręki. Teraz Kathi musi sama zacząć zarabiać na siebie, córkę i na mieszkanie. I nie chce się zmieniać i dostosowywać do tzw. kanonów estetyki, by mieć pracę. Jej tusza bywa czasem kłopotliwa, ale ona lubi siebie, a przede wszystkim kocha swój zawód, będący jednocześnie jej pasją. Kathie jest fryzjerką, czyli jak to się obecnie górnolotnie nazywa – "stylistką fryzur". Bo teraz nic nie nazywa się po po prostu, tak jak dawniej. Listonosza przechrzczono na „doręczyciela”, zamiast śliniaczków dla niemowląt matki kupują (całe szczęście, że nie u rzeźnika) „podgardla dziecięce”, sklepy zastąpiły galerie, a poczciwe zakłady fryzjerskie „salony fryzur” z uwijającymi się w nich „stylistkami”.
Myliłby się ten, kto na podstawie wyglądu, posądziłby Kathi o słabość charakteru i brak wiary w siebie. Tak jak wspomniałam, Kathi wie czego chce i wie, że jej powołaniem jest uszczęśliwianie ludzi, poprawiając ich wizerunek i dobre samopoczucie poprzez niebanalne fryzury. I Kathi zrobi dosłownie wszystko, żeby dopiąć celu. Niestety, ze swoją figurą, nie ma szans na zatrudnienie na salonach, postanawia więc, otworzyć swój własny interes. Dołączyła do niepoddających się żadnemu dyktatowi mód, trendów narzucanych przez koncerny czy to kosmetyczne, czy spożywczo-żywieniowe, czy w końcu odzieżowo-modowe, ludzi wykluczonych. Poza nią, przez ekran przewijają się, wręcz tabunami, ludzie starzy, tacy z domów starców, zaniedbani i pomarszczeni jak im pan Bóg przykazał, a także – przedstawiciele imigrantów, Wietnamczycy, żyjący i pracujący w swych miejskich enklawach. I w tym momencie, na usta ciśnie się dobre stare hasło, które dla promocji filmu można by przetransponować na „Wykluczeni wszystkich krajów łączcie się”.
Film zobaczyłam z prawdziwą przyjemnością, nie zaśmiewając się, co prawda, do rozpuku, zresztą znając Dorrie, nie liczyłam wcale na to, ale jednak z uśmiechem na ustach. Choć często był to niestety uśmiech przez łzy współczucia dla Kathi. Twórcy nie poszli bowiem na łatwiznę i nie zrobili kolejnego filmu „ku pokrzepieniu serc”. Wręcz przeciwnie, droga tej skromnej fryzjerki do wymarzonego celu, jest drogą przez mękę, ale nie można było nie uśmiechnąć się, widząc jak Kathi walczy z szarością życia (to blokowisko w którym mieszkała, jej sytuacja rodzinna, ludzie z wymaglowanymi przez reklamy młodości mózgami), nie tylko pogodą ducha, ale także pogodnym wizerunkiem, ubierając się w neonowe obcisłe sukienki,podkreślające jej wydatne wypukłości, wpinając sobie co dzień rano kolorowe pasemka we włosy, a w uszy spore kolczyki w kształcie owoców.
Kończąc, żeby nie było tak słodko, to chciałabym zaznaczyć, że film ostrożnie polecam Prawdziwym Polakom i Prawdziwym Polskim Patriotom. Niestety, mogą się zniesmaczyć, a może nawet oburzyć i wystosować jakiś list protestacyjny do Angeli Merkel w obronie wizerunku polskiej wsi. Mnie też było trochę przykro, ale godnie przyjęłam na klatę smutny obrazek ojczystej prowincji, widzianej oczyma niemieckiej (!) artystki. Jest w filmie sekwencja, gdy Kathi przemyca grupę Wietnamczyków nielegalnie przekraczających granicę polsko-niemiecką. Tak, tak, Kathi to zdesperowana kobieta, która żadnej pracy się nie boi, by zarobić parę marek na swój salon fryzjerski. Pejzaż polskiej wsi przygranicznej nie wypada imponująco - siąpiący deszcz, błoto na bitej drodze, szare domki, szara knajpka, na całe szczęście brak zataczających się po alkoholu rodaków. A za chwilę przenosimy się na wieś niemiecką - jest znaczne lepiej, pogoda ładniejsza, ładniejsze i większe domy, ogródki z kolorowymi kwiatkami. Trochę poczułam się jak w filmie Dorrie, tym filmie, o ludziach wykluczonych, brzydszych, niedocenianych, wyrzuconych poza nawias. Mogła przecież wybrać lepsze miejsca, a przynajmniej nie kręcić w deszczu i błocie. :) :)
Swą opowieść o filmie zakończę nietypowo, bo mottem, słowami Kathi, otwierającymi historię pewnej niemieckiej fryzjerce, na dowód, że dla niektórych ludzi (czyt. wykluczonych) nie ma lepszego wyjścia, jak iść przez życie z uśmiechem na ustach: „Siwe włosy u mężczyzny świadczą o sile jego charakteru. U kobiet, wręcz przeciwnie”. Cudowne.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz