Bardzo głęboki PRL. Czas akcji - lata 60-te ub. wieku. Miejsce - wieś
gdzieś. Taka prawdziwa, jakiej teraz nie uświadczysz – bite drogi, wozy
konne, baby w chustkach na głowach, marszczone kwieciste spódnice,
procesje z obrazem świętej Panienki od domu do domu, czasem nawet, jeśli
ktoś mocno zgrzeszył - na kolanach, a w soboty potańcówki w wiejskiej
izbie klubem szumnie zwanym. Jedynym zwiastunem „nowego”na wsi,
jaskółką, która przyfrunęła z miasta, jest Edek (wspaniały Tadeusz
Łomnicki, brat reżysera filmu), nauczyciel, nasłany przez PZPR, co
okaże się być mu kłodą rzuconą pod nogi w niedalekiej przyszłości, gdy
przyjdzie mu zdawać egzamin z lojalności wobec partyjnego statutu. Ale
najpierw Edek nieźle zamiesza, uwodząc dziewczynę miejscowego supermana –
Staszka (wspaniały, do złudzenia przypominający Marlona Brando – Roman
Wilhelmi), odsiadującego karę w więzieniu za potrącenie człowieka. Czas
kary się kończy i Staszek, wracając na wieś, liczy na czas nagrody. A tu
masz babo placek – jego Ula (urocza i subtelna jak zawsze Marta
Lipińska) prowadza się po wsi z miastowym nauczycielem, takim co to się
jeszcze po drogach skuterem nowiutkim obwozi, terkotem i tumanami kurzu
drażniąc zazdrosnych. Ale, żeby tylko to jedno nieszczęście na Staszka
spadło! W domu rodzinnym też mu się nie najlepiej wiedzie. Całe
gospodarstwo zostało przepisane na brata, u którego teraz Staszek za
parobka musi robić, śpiąc kątem w stodole, obok ojca.
Któregoś dnia, droga Stacha splata się z drogą, którą, wlokąc jedną
nogą, idzie Bronka . Gra ją Zofia Kucówna (kiedyś żona Adama
Hanuszkiewicza), nie mająca na filmwebie żadnej, choćby najkrótszej
notki biograficznej, nie wspominając o zdjęciu (jak tak można!?), ale to
tylko tak nawiasem. Bronka jest półsierotą, mieszkającą z kochającym
ją ponad życie ojcem. Od słowa do słowa i Staszek zawraca w głowie
ułomnej na ciele Bronce. To bardzo wartościowa dziewczyna, wrażliwa,
mająca tę samą potrzebę miłości i zaspokojenia pożądania, jak wszyscy
inni w jej wieku. Niestety, jak do tej pory bez szans spełnienia. Bronka
to wiejskie popychadło i pośmiewisko, nie mogła nie ulec urokowi
przystojnego Staszka, tym bardziej, że dziewczynie niczego oprócz
zdrowia w nodze nie brakowało. A tak się wcześniej broniła przed ślepą
namiętnością, rojąc sobie, tak naiwnie, po kobiecemu, że to przed nią
powinni do szaleństwa zakochani mężczyźni klękać. Ale największą pokusą
dla Staszka były jednak morgi Bronki, co to je jej tata wcześniej na
spółdzielnie przepisał. Staszek poczuł szansę, by odegrać się na całej
wsi i zostać gospodarzem, co prawda tylko trzech mórg, ale zawsze.
Zanosiło się więc na raj na ziemi: Bronka, wiejska pokraka miałaby za
męża najprzystojniejszego chłopaka we wsi, on – czyli Staszek byłby
wreszcie panem na swych morgach, Ulka jego ukochana, najpiekniejsza
dziewczyna we wsi (co nie znaczy, że najgłupsza, o nie, w ten stereotyp
autor scenariusza Jerzy Pomianowski na szczęście nie poszedł) miałaby
również to co czego była godna – męża nauczyciela, jego mieszkanko przy
szkole i skuter, no i oczywiście, co najważniejsze – miłość Edka, o
której była przekonana do pewnego momentu…. Niestety, jak się okazało
wszystkich poróżnił Bóg, Partia i obraz świętej Panienki, kiedy to
miłość Edka do Ulki została wystawiona na ciężką próbę.
I na tym skończę
moje wprowadzenie w fabułę, może jednak ktoś zaciekawiony, zarówno
czasem i miejscem akcji (choć wątpię, żeby znalazło się wielu chętnych
do poznawania okresu prawdziwej komuny na wsi, gdzie rzadko sięgały
służby SB, i gdzie nie można zaczepić tak ostatnio ukochanego przez
filmowców tematu lustracyjnego), a może zachęcony nazwiskiem reżysera
(tak jak ja) – Jana Łomnickiego (ukochany polski serial „Dom”), albo tą
wspaniałą obsadą aktorką , sięgnie kiedyś po film? Moim zdaniem warto.
Ja z wielką przyjemnością, z rozrzewnieniem wręcz popatrzyłam na wieś,
którą znam z dzieciństwa, wieś rozmodloną, przepełnioną skrajnymi
prostymi namiętnościami, gdzie nie ma owijania niczego w bawełnę, gdzie
jak mówi, groźnie marszcząc brwi, jedna z czołowych gospodyń: „Boga
można się nie bać, ale żeby nie bać się sąsiadów!??”.
Wielkim atutem filmu jest aktorstwo, reżyser zadbał by zagrały u niego
największe tuzy polskiego ekranu, i żeby było ciekawiej, czym
szacowniejsze nazwiska tym mniejsze epizody grają: Kazimierz Opaliński
(dziadek Staszka), Zbigniew Zapasiewicz jako ksiądz. I tu, przy okazji
księdza, dobrze jest zaznaczyć na plus dla filmu, że scenarzysta również
zadbał, żeby nie było stereotypu jak na czasy komuny, ksiądz jest tu
najświatlejszą postacią, niestety, jest bezsilny wobec mentalności ludu.
Warto tu przy okazji nadmienić, że film bardzo dobrze ukazuje niełatwe
moralne dylematy zwyczajnych ludzi PRL-u, którzy żyją między młotem i
kowadłem, z jednej strony tradycja, religia i obrzędy, cała ta duchowa
otoczka, a z drugiej partia, z którą łatwiej wyżyć i przeżyć.
„Wiano” ogląda się bez cienia nudy, wręcz przeciwnie, czuje się to
zwierzęce buzowanie hormonów, które determinują zachowania ludzkie,
które czasem trudno trzymać na wodzy, bo Bóg, sąsiedzi, partia. Ale
warto pamiętać o najważniejszym , hormony hormonami, Bóg Bogiem, sąsiad
sąsiadem, partia partią, ale najważniejsze, by nie zapominać o godności
drugiego człowieka.
Moim zdaniem bardzo głęboki film, trzyma w fotelu i nie puszcza aż do końca :)
OdpowiedzUsuń