Takie filmy, jak „Passione” Johna Turturro mnie uszczęśliwiają. Wędrówka
po mieście, wsłuchiwanie się w jego rytm, a przede wszystkim poznawanie
jego mieszkańców, bo czymże byłoby miasto, choćby z najciekawszą i
najpiękniejszą i najcenniejszą architekturą, zabytkami muzeami, bez
ludzi, dzięki którym ono pulsuje, oddycha, żyje? Gdybym była filmowcem –
podróżnikiem to właśnie takie filmy bym robiła – ludzie i miejsca,
gdzie żyją, muzyka i pieśni, żywe słowne zapisy ich wzlotów i
upadków, opisy namiętności, lęków, emocji i uczuć w najróżniejszych
odcieniach, będących odzwierciedleniem dziejów ich ukochanego miasta na
przestrzeni wieków. A łatwo Neapolowi nie było - ciągłe najazdy obcych
plemion, wojny, w tym także ostatnia światowa, odcisnęły piętno nie
tylko na psychice kolejnych pokoleń, ale także na ich wyglądzie.
Neapol
to mieszanka wpływów różnych ras, kultur (arabskich, hiszpańskich,
portugalskich, afrykańskich, czy północno-amerykańskich), tak, że
niektórzy, jak sami powiadają, w istocie nie mogą się identyfikować
tylko jedną z nich. Najwyraźniej widać to, i słychać, w muzyce i
śpiewie, który w Neapolu rozbrzmiewa całą dobę, na każdej ulicy czy
zakątku. A wszystko to w oryginalnym neapolitańskim języku, różniącym
się dość mocno od standardowego włoskiego. A pieśni śpiewane w Neapolu,
czy w rejonie Campanilii, gdzie jest położone miasto, wyróżniono także
ze względu na ich oryginalność, nazywając je po prostu „pieśniami
neapolitańskimi”. W filmie każda z nich przedstawiona jest w formie
krótkiego widowiska, scenki rodzajowej, czy musicalu. W myśl, czy na
pamiątkę dawnych zwyczajów, bo jak przypomina Turturro, będący nie tylko
reżyserem, ale i narratorem filmu, kiedyś neapolitańscy pieśniarze
płacili wyższe podatki w porównaniu z aktorami, tak więc postanowili swe
występy aranżować w mini przedstawienia, by zakwalifikowano ich w
podatkowe aktorskie widełki. Włoch, tak jak Polak, potrafi!
Film nakręcono w najbiedniejszych, ale i urzekająco pieknych, mimo
brudu, zniszczonych fasad kamienic, oszpeconych na domiar złego kiepskim
graffiti, dzielnicach miasta, tam gdzie ludziom żyje się najciężej. Bo
to właśnie tu, gdzie jest bieda, muzyka jest najbardziej autentyczna,
stanowi bowiem, najważniejszą część życia tych ludzi. Tam gdzie ludzie
nie mają za dużo pieniędzy, mają w zamian więcej czasu i mogą smakować
życie na inne sposoby – uciekając w marzenia, tęsknoty, albo cieszyć się
po prostu, tym co mają. A mają rzeczy zawsze niezbywalne, swoje
uczucia, emocje, pasje, namiętności, z miłością i cierpieniem ale i
euforią, jaką ona niesie, na czele. Dlatego muzyka w „Passione” jest
taka rewelacyjna. Bo niesamowicie, podkreślam jeszcze raz NIESAMOWICIE,
ekspresyjna i bardzo różnorodna, naznaczona owymi, wspomnianymi już,
historycznymi wpływami, od elementów flamenco, fado, poprzez rytmy
arabskie, czy starą pieśń praczek (ta szczególnie pięknie sfilmowana),
aż do bluesa czy całkiem współczesny hip-hop (też jeden z najlepszych
fragmentów filmu).
Oczywiście nie mogło się obejść bez sztandarowej pieśni neapolitańskiej,
a mianowicie „O, Sole Mio”, w oryginalnym wykonaniu Sergio Bruni,
którego możemy podziwiać w archiwalnym nagraniu z koncertu. Ale także w
ciekawych i jakże odmiennych interpretacjach od pierwowzoru, m.in. w
wykonaniu wokalistki tunezyjskiego pochodzenia M’barki Be Taleb. Ale
mnie jednak najbardziej przypadł do gustu stary dobry Sergio Bruni.
Może dlatego, że to jego „O Sole Mio”, pobrzmiewające ze szpanerskiego
(jak na tamte czasy) radia „Opera” pamiętam z dzieciństwa. Tak tak,
kiedyś dzieci otrzymywały poprzez radio staranną muzyczną edukację,
wychowywały się na Faithfull (jeszcze wtedy nie ochrypła), Aznavourze,
Adamo, Elli Fitzgerald, Franku Sinatrze czy właśnie na Bruni i Marino
Marinim. :)
Warto jeszcze dodać, że oprócz nagrań z żywiołowych koncertów
neapolitańskich klasyków, historię miasta w filmie wzbogacają fragmenty
nagrań z jego bardziej burzliwych zdarzeń – wybuch Wezuwiusza, czy
bombardowanie w czasie II wojny i moment jego wyzwolenia – bezcenne
kadry.
Jestem bardzo zadowolona z seansu. Odleciałam do Neapolu, zobaczyłam go
i nie umarłam, może dlatego, że na ekranie kina. Ale za to, jakiego
kina! Poznańskiego Rialto, przedostatni seans przed wielkim remontem
(później już była tylko „Melancholia”). Kino Rialto, już nigdy nie
będzie takie samo. Mam nadzieję, że Neapol, pozostanie takim jakim jest
na wieki, nie zatraci swego klimatu, swej witalności na przekór
prztyczkom, jakich nie szczędzi mu los… Turturro nic nie wspomina o
społeczno-polityczno-gospodarczych problemach miasta, i dobrze!. I w
związku z tym, życzę jego mieszkańcom, choćby ociupinki poprawy bytu,
ale nie tak strasznie dużo, by nie zatracili swego "passione", by nadal
wzruszali i budzili w ludziach uśpione tęsknoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz