Niech was tytuł nie myli. "Bracia Karamazow" Petra Zelenki są rozprawą, albo rozprawką na
temat istoty aktorstwa, a nie kolejną filmową wersją dzieła Dostojewskiego. W
ramach przyjacielskiej współpracy między sąsiadami aktorzy praskiego teatru
przyjeżdżają wystawić inscenizację „Braci Karamazow” do nieczynnej stalowni w
Nowej Hucie. Ot, taki nowatorski pomysł –
jedno z największych światowych dzieł
XIX wiecznej prozy, wiecznie żywe (także ze względu na poruszane zagadnienia
religijno-filozoficzne) wystawić w martwym miejscu, jakby grobowcu idei komunistycznych, za jaki by można uznać
teren Nowej Huty – pomnik pracy socjalistycznej, która od czasów rewolucji
październikowej miała zastąpić ludziom Boga i wszelkie możliwe duchowe
życie. Ale sprawa się nieco komplikuje. Tuż obok artystów, odgrywających na
scenach literackie dramaty ludzkie, dzieje się prawdziwy, namacalny dramat
człowieka, pracownika stalowni, któremu umiera syn. Czuje się on winny jego
śmierci. Zwierza się ze swych rozterek artystom. Niestety, aktorzy zdający sobie
sprawę, z powagi jego dramatu, zostawiają go z nim samemu sobie. Owszem, ten i
ów czasem powierzchownie z biedakiem porozmawia , ale na tym zainteresowanie z ich strony losem
zrozpaczonego mężczyzny się kończy.
Aktorzy oddają się bezgranicznie wyimaginowanym tragediom, scenicznym
filozoficzno-religijnym dysputom, gdy tymczasem obok nich, człowiek z krwi i
kości, przeżywa autentyczny ból i czuje sie w swym cierpieniu bardzo
osamotniony. Tym bardziej, że zza kulis obserwuje próby teatru, widzi
niesamowite zaangażowanie i poświęcenie postaciom, tak naprawdę wymyślonym,
choć wiadomo, problemy poruszane przez nich są jak najbardziej uniwersalne, ale
przecież jego osobista tragedia, jego mały-wielki dramat, jest dla niego
najważniejszy. To potęguje jeszcze bardziej smutek i desperację robotnika
(aktualnie stróża). Świetna rola – Andrzeja Mastalerza.Czyżby aktorzy, przeżywający co
rusz na scenie, czy przed kamerą najróżniejsze dramaty ludzkie, wgłebiający się
zawodowo w najskrytsze zakamarki psychiki ludzkiej, są tak jak lekarze, jednak
nieco znieczuleni na prawdziwy ludzki ból, nie fizyczny, lecz duszy, dziejący
się tuż obok nich?
Wydaje mi się, że owo pytanie na temat wrażliwości i zaangażowania się
w los człowieka na ekranie czy scenie można by poszerzyć. Nie tylko w kontekście spojrzenia na
aktorów, ale także na widzów i kino, teatr, w ogóle. Czyż nie jest czasem tak, że
bardziej odczuwamy, przejmujemy się, a
także przy okazji dowartościowujemy się swoją niby tolerancją,
współczuciem dla
bliźnich oraz wielkodusznością w zrozumieniu takich czy innych postępków
czy
zachowań bohaterów na ekranie, scenie niż w życiu? Łatwiej nam
przychodzi
tolerowanie gejów, wszelkich innych odmienności, dalej - przestępców,
złych
matek, ojców, synów itd. oglądając ich przypadki na sali kinowej czy
scenie,
niż stykając się z podobnymi postaciami w życiu rzeczywistym? Nie jest
to
oczywiście naganne, że łatwiej, że wychodzimy z kina podbudowani i
dowartościowani swym człowieczeństwem, ważne, że chociaż na chwilę
otwieramy się
na inne światy.
Co do samego filmu - jak dla mnie trochę za dużo było tu Dostojewskiego
i samych "Braci Karamazow". A przecież, wg mnie, nie o nich tu chodzi. Przez co trochę rozmywa się istota filmu. Tak jakby
reżyserowi zabrakło pomysłu na rozbudowanie scenariusza. Mógł po prostu zrobić film
krótszy i tyle. Byłby bardziej dramatyczny, wyrazistszy i ostry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz