czwartek, 22 stycznia 2009

Cztery noce z Anną - reż. Jerzy Skolimowski

Jerzy Skolimowski po 17 latach postanowił powrócić na ekrany. Po niezbyt udanej adaptacji "Ferdydurke" (do czego zresztą sam sie ze skruchą w wywiadach przyznaje, wierzę mu na slowo, bo jeszcze nie widziałam), zdecydował się na skromną, bezpretensjonalną kameralną opowieść o.... no właśnie, o ... czlowieku, jakże by inaczej, o jego samotności, o wielkim beznadziejnym pragnieniu miłości i o tym jak trudno mu o porozumienie z drugą istotą taką jak on.

Film polecam tylko tym, którzy są w stanie znieść sporą dawkę goryczy. Ale taka też jest i rola kina, które ma nie tylko bawić, lecz czasem pobudzić do refleksji, nie zawsze wygodnych, ale przecież, wartych przerobienia, by wysnuć z nich jakieś być może i pozytywne wnioski.

Natomiast zdecydowanie nie polecam wrogom kina polskiego, narzekającym, że w nim tylko bieda piszczy.  Mizeria życia w “Czterech nocach z Anną” wyziera bowiem z każdego kadru, z każdego filmowanego kąta i każdego zakamarka polskiej prowincji, będącej tłem dramatu. Jak rzekł Skolimowski, do napisania scenariusza został zainspirowany wydarzeniem opisanym w prasie, a dziejącym się gdzieś na wschodzie Azji. Chodzi o dość specyficzne randki –nieśmiały mężczyzna, zakochany w znanej tylko z widzenia kobiecie, zakrada się nocą do jej domu, by pobyć choć parę krótkich milczących chwil u boku dziewczyny pogrążonej w głębokim śnie. Polski reżyser zauroczony tą historią, czemu się zresztą nie dziwię, pomysł na scenariusz - wspaniały, osadził ją w szarym miasteczku swej szarej ojczyzny. I dobrze, bo jednak, mimo, że tak nie lubimy się do tego przyznawać, ale ciągle przecież jesteśmy prowincją Europy, i mentalną i fizyczną.

Z ekranu czarna rozpacz leje się strugami. Akcja dzieje się w zaplutym miasteczku, przeciętym rzeczką, którą spływają do morza różności, także krowie zwłoki, na przełomie późnej, bardzo słotnej jesieni i szaro-brudnobiałej zixmy. Głównym bohaterem jest mężczyzna w okolicach 40-tki, wyglądający na lekko opóźnionego umysłowo, ale po chwili orientujemy się, że to tylko (albo aż!) chorobliwa nieśmiałość, która bardzo ale to bardzo utrudnia mu życie i pakuje w różne tarapaty. Leon (tak ma na imię ów odludek nie z wyboru) pracuje w przyszpitalnej spalarni odpadów, także organicznych. Po pracy udaje się do swej nory, umiejscowionej tuż przy szpitalu, gdzie opiekuje się umierającą babką. Jedyną jasną stroną jego życia jest jedno z okien hotelu dla pielęgniarek, należącego do pokoju Anny. Każdego wieczoru, po wypełnieniu wszystkich obowiązków, mężczyzna przystępuje do obserwacji krzątającej się za szybami kobiety (świetna Kinga Preis - moja ulubiona aktorka). Jest to najzwyczajniejsza, najbardziej przeciętna osoba pod słońcem To, że została obiektem fascynacji Leona zawdzięcza tylko temu, że okna jej mieszkania są naprzeciwko jego okna. No i to, że jest sama. Acha, być może także temu, że Leon któregoś paskudnego dnia był świadkiem gwałtu na Annie. To wydarzenie mogło pozostawić ślad w jego psychice, być może także w wyobraźni… Podpatrywana kobieta ma co prawda grupkę znajomych, ale ci zawsze opuszczają ją, gdy nadchodzi noc. Pewnego wieczoru, Leon postanawia przekroczyć ramy okienne i zbliżyć się jeszcze bardziej do obiektu lokalizacji swych uczuć.
 A my, będąc świadkami tych swoistych  intymnych peregrynacji Leona poza parapet okna na przeciwko,  sami już nie wiemy, czy on kocha ją, czy swe pragnienia, by mieć kogoś bliskiego, kogoś!? – o kobietę mu konkretnie chodzi, taką którą mógłby otoczyć troskliwym ramieniem, na co dzień sprawić, by mogła sobie po pracy odpocząć, a od wielkiego święta kupić jej piękny  pierścionek.

Momentami film ogląda się jak kryminał, ale otrząsamy się z napięcia, w jakie wprowadzają nas poczynania Leona i zdajemy sobie ze smutkiem sprawę, że oto przecież widzimy dramat mężczyzny i  kobiety, obojga równie samotnych,  tak samo głodnych uczuć, a jednak podobnie nieszczęśliwych, choć żyjących tak blisko siebie, w oddaleniu zaledwie kilkudziesięciu metrów, a jednak nie potrafiących sobie pomóc . Dlaczego? Z braku śmiałości, empatii, chęci zrozumienia i odwagi poznania drugiego człowieka?  A może  z powodu  nieporadności,  zbyt powierzchownego oceniania bliźnich ,  a także  ze strachu? przed czym? przed drugim takim samym człowiekiem? przed rozczarowaniem, przed poczuciem krzywdy, której już wcześniej się doświadczyło… albo też -  nie wiedzą jeszcze, nie dopuszczają do siebie prawdy, że są zdolni kochać tylko samych siebie.. cierpią więc i tęsknią na próżno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz