poniedziałek, 13 lutego 2006

Ja, Rysiek Riedel i film

Pamiętam, jak by to było wczoraj (zresztą wiele rzeczy w ten sposób pamiętam). Moje pierwsze spotkanie z Ryśkiem. Parę lat przed jego śmiercią. Wcześniej, gdzieś tam obijało mi się o uszy, że jest taki zespół "Dżem", i ma swojego charyzmatycznego wokalistę, o ciekawym, lekko schrypniętym głosie, ale wolałam jednak "eksluziwnych" Pink Floydów, Zeppelinów czy Lynyrd Skynyrd albo Wishbone Ash. Byłam po prostu muzycznie nieustannie, permanentnie indoktrynowana przez J. Ale oto, zaczęłam więcej bywać sama, a więc i częściej chodzić własnymi ścieżkami muzycznymi, poszukiwać, dowiadywać się. Ale z Ryśkiem i tak było inaczej, było nadzwyczajnie. Co nie znaczy, że dostałam jego płytę, od jakiegoś przystojnego wielbiciela (mojego), który wyczuł, że do mnie to najlepiej trafic przez film albo muzykę. ;-)
To był zwyczajny szary dzień. Jak w tej piosence pani nazwiskaktórejjużniepamietam. Krzątałam się po kuchni. Radio, jak zwykle włączone, a w nim kolejne bzdury w związku z czarną cenzurą, że "Trójka" podobno dostała zakaz puszczania piosenki "List do. M" Ryśka z uwagi na słowa "nie ma Boga, nie ma nie". "Trójka", jako, że jeszcze wtedy była "Trójką" puściła w biały dzień ten oto utwór. Usłyszałam prawdziwą rozpacz, samotność, zwątpienie, poczucie winy, opuszczenie - jednym słowem, to wszystko przed czym bym chciała uchronić swoje dzieci. I jakoś tak bardzo zechciałam mieć ten utwór, żeby się nim katować psychicznie. No bo ja lubię, gdy słucham muzyki, jak mnie serce boli i w żołądku ssie. Albo lubię, gdy zaczyna mi się chcieć żyć. A że jestem osobą impulsywną, nie zastanawiałam się więc długo. Wsiadłam w samochód i do miasta, gdzie, jako że jeszcze nie było internetu, jeden sklep muzyczny był. Wchodzę i proszę pana o płytkę Dżemu z piosenką "Modlitwa do M.". Pan, jako że właścicielem sklepu był, potarł bródkę z zakłopotaniem, mówi, że nie wie, że nie ma itp. Na szczęście, jeden z klientów, może smakosz Dżemu, odzywa się - nie "Modlitwa do M.", tylko "List do M." - płyta "Detox". Uff, jakaż ulga, bo pewnie bym do Poznania za tym listem pojechała. No i w ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką kasety z nagraniem płyty "Detox". A wraz z nią miałam Ryśka, który na każde zawołanie, gdy tylko miałam ochotę się powzruszać śpiewał mi "List do M.", "Detox", "Victorię" czy równie przejmujacy "Jak malowany ptak" - napisany na cześć tych, którzy pierwsze ośrodki monarowskie obrzucali kamieniami, nie będąc pewnymi, czy kiedyś ktoś z ich rodziny nie będzie potrzebował takiegoż.
Z czasem kolekcja płyt troszke się powiększyła, później Rysiek umarł. 30 lipca 1994 roku. Byliśmy akurat nad jeziorem w Bytowie. Spiker w radio oczytał wiadomość, jedną z wielu suchych - "dzisiaj w szpitalu w Chorzowie zmarł Ryszard Riedel, wokalista rockowo-bluesowej grupy "Dżem". Któryś z obecnych w pokoju facetów wypowiedział sakramanetalne- "zaćpał się na śmierć". Już otwarłam usta. Ktoś,chyba kuzynka, szybko zmieniła temat, kłótnia została zgaszona w zarodku.

Oglądnęłam film "Skazany na bluesa", który mi powiedział to dokładnie to samo - Rysiek Riedel zaćpał się na śmierć. Bardzo nie lubię, gdy ktoś tak mówi! A ja tak chciałam się dowiedzieć, jakim był człowiekiem. Liczyłam na ten portret Ryśka namalowany przez najbliższych mu ludzi - reżysera Kidawę-Błońskiego (jego krewny), kumpli z zespołu, z którymi spędził najbardziej chyba szczęśliwe chwile życia i innych, w tym rodzinę.
Zobaczyłam Normalnego Faceta - i pięknie! W końcu każdy, nawet największy geniusz, najpierw jest człowiekiem. Zobaczyłam chłopca, a później mężczyznę, cały czas naiwnie zakochanego w wolności, uosobieniem której był Indianin na białym koniu, i fajnie. Jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, skłóconego z ojcem, jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, który wziął pierwszą działkę z głupoty, bo mu ktoś dał, chciał spróbować, mogę to zrozumieć. Zobaczyłam Ryśka biernego, Ryśka, który się poddał, czekając tylko na koniec. Tego nie moge zrozumieć - wiemy, że walczył, leczył się, próbował. Dowodem na to są jego wyśpiewane słowa.
Dlaczego pokazano Ryśka tylko słabego? Gdyby takim był, czy pociągnął by za sobą tylu fanów, i to nie tylko tych młodych, z długimi włosami. Dlaczego nie pokazano Ryśka w pełni uczuć? Nie widzimy go kochającego, targanego namiętnościami, zrozpaczonego, szalonego, zainspirowanego, uwielbiającego ludzi i to co robi. Jest parę scen, w których on (czyli K.Kot) co nieco o sobie opowiada. To za mało. Trzeba było to pokazać.
Na ekranie oglądamy przeważnie Ryśka poniżonego, zdeptanego, niegodnego. Przecież "Skazany na bluesa" nie miał być chyba kolejnym filmem w kampanii antynarkotykowej?
Myślałam, że będzie to film o artyście. Prostym człowieku, bo takim był, tak jak większość z nas, ale którego natura albo Bóg obdarzył ciekawym głosem, wyczuciem muzycznym, charyzmą i wielkim szczęściem, by mógł w życiu robić to co kocha i uskrzydlać innych (czego ja sama jestem tego dowodem - parę takich chwil od niego dostałam). A jeśli ten film czasem wzruszy, to tylko dlatego,że czujemy: litość? nie daj Boże, raczej wielkie współczucie, ból z powodu, że dając wielu tak wiele, pozostał samotny i bezradny. A gdzie podziw i uznanie?
"List do M" - pierwszy utwór, którym poznałam się z Ryśkiem oraz inne - nadal pozostają najlepszym i największym źródłem wiedzy o nim i jego życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz