wtorek, 23 lutego 2010

The Hurt Locker. W pułapce wojny - reż. K. Bigelow

Ten film  na pewno jest interesujący, głównie ze względu na "kobiecy" punkt widzenia na wojnę jako męską grę, jako cel, możliwość istnienia w ciągłym napięciu, balansowania na granicy życia i śmierci, dotykania niemal absolutu, bycia Bogiem, w rękach którego leży decyzja o życiu bądź śmierci innych istnień ludzkich,  jako możliwość trwania w poczuciu absolutnego bezprawia, gdzie zwycięża tylko i zawsze silniejszy. 

W tym momencie przypomina mi się "9 kompania" i postać młodego inteligenta, artysty malarza, który zaciągnął się na wojnę w Afganistanie. Prości żołnierze pochodzący z rosyjskich wiosek,  pytają go, dlaczego właśnie on, wykształcony, utalentowany facet, zdecydował się na taki ryzykowny, nieprzystający zupełnie do jego wydelikaconego wizerunku, krok. A on im odpowiada anegdotką: Michał Anioł na prośbę, by zdradził tajemnicę, jak to się dzieje, że spod jego ręki wychodzą tak wspaniałe dzieła, powiedział, iż to żaden sekret, on bierze tylko bryłę doskonałego surowca jakim jest marmur i usuwa z niej to co zbędne. Podobnie jest w przypadku wojny, rzecze ów niedoszły następca włoskiego artysty, w niej leży  sama doskonałość, nie ma w niej nic zbędnego, jest tylko życie i śmierć.”

Widzowie, udzielający się na forach filmowych, są lekko oburzeni, iż Kathryn Bigelow, zaszła tak wysoko w przeróżnych festiwalowych notowaniach (ostatnio nagroda BAFTA za najlepszy film), idąc łeb w łeb, a nawet czasem wyprzedzając swego byłego męża Camerona i jego nowatorski AVATAR. 

A ja, czym dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej zaczynam rozumiec decyzję jurorów, nagradzających reżyserkę.  Przecież, tak na dobrą sprawę, takiego filmu o wojnie jeszcze nie było. Zazwyczaj wojnę przedstawia się jako zło, koszmar - trup ściele się gęsto, żołnierze przeżywają traumy, otrzymują okrutne rozkazy, zabijają niewinnych ludzi, a jeśli przeżyją wracają do domów okaleczeni psychicznie i fizycznie. Taką wojnę, o ironio, ukazywali mężczyźni, ci którzy wojny organizują. Tak jakby chcieli zadośćuczynić swemu gatunkowi, uspokajając męskie sumienia – siejemy spustoszenie, ale zdajemy sobie z tego sprawę, że to jest „be”.  A tymczasem, kobieta postanowiła ukazać wojnę jako swoistą używkę, coś bez czego niektórzy mężczyźni nie potrafią żyć. No bo czyż tak nie jest? Jeśli by faktycznie wojny były takie złe i niepotrzebne, to mężczyźni by ich nie wywoływali i tak ochoczo w nich nie uczestniczyli. Wielu z nich spełnia się na polu bitwy tak, jak by się nigdy nie spełnili w roli mężow i ojców./ Nie wspominając już, bo o tym film nie traktuje, o korzyściach ekonomicznych, jakie wyciągają z wojen panowie trzymający przemysł zbrojeniowy, i inne, w swych rękach.

Bigelow wybrała do swej opowieści o wojnie jako śmiertelnym uzależnieniu  historię saperów, czyli tych, którzy na ogół nie zabijają,  wręcz przeciwnie - ratują życie, nawet (przy okazji) wrogom. Trójka głównych bohaterów – sierżanci James, Sanborn i specjalista Eldrige,  nie splamiła się jakimś szczególnym okrucieństwem, zabijają tylko w obronie własnej (scena na pustyni), i to z dość dużym obrzydzeniem.  W kontaktach z Irakijczykami są nadzwyczaj uprzejmi, ba, nawet momentami przyjaźni. Czasem są zbyt nerwowi, ale to zrozumiałe, ich praca jest wyczerpująca, poza tym nie są na swoim terenie, otoczeni są przez potencjalnych wrogów, czyli tubylców, ktorzy ich do siebie przecież nie zapraszali. Na ekranie panuje raczej cisza (wiadomo – taka robota, skupienie rzecz najważniejsza), przerywana od czasu do czasu detonacją rozbrajanych ładunków. Nie ma krwi, latających części ciała. Po prostu- sielanka. Ale tylko na pozór –bo przecież poziom adrenaliny podczas kolejnych akcji podejmowanych przez „świra” Jamesa, który gotowy jest nawet grzebać we wnętrznościach zabitego irakijskiego chłopca, by wydobyć z nich wybuchową niespodziankę,  sięga zenitu,  nie tylko u saperów, także u widzów. Być może własnie tak odmiennym sposobem przedstawienia wojny Bigelow urzekła jurorów. Wojna bez ideologii, bez nienawiści, bez obwiniania kogokolwiek. Po prostu - wojna jako rodzaj niebezpiecznego uzależnienia, stajemy się świadkami quasi narkotycznych transów sapera Jamesa, z boku mogących wyglądać nawet na bohaterstwo, które w każdej chwili mogą skonczyć się śmiercią, nie tylko dla niego. Takiego „niewinnego”, wręcz sympatycznego, obrazu wojny wywołanej przez Amerykanó i ich sojuszników, w historii kina chyba jeszcze nie było. Narkotyk (tu - wojna) szkodzi głównie użytkownikowi (czyli agresorowi), cierpienia innych to tylko skutki uboczne. Przewrotny obraz, tylko nie jestem pewna, czy celowo, czy przypadkiem. :)

Jakby nie było, można ten film polubić lub nie, ale jedno mu trzeba przyznać - saperzy do tej pory w kinematografii wojennej byli traktowani po macoszemu. Wreszcie, ktoś poświęcił im cały obraz.  Myślę, że całkiem słusznie. Ich służba nie należy do widowiskowych, no chyba, że się pomylą, ten jeden raz. Nie oglądamy na codzień reportaży z pola działań saperów, są na uboczu wojny, cisi, skupieni na drucikach, kabelkach, przyczajonych w ziemi, doceniani, jedynie przez tych, którym uratowali życie czy zdrowie.

Być może i stąd, z tego uszanowania cichych bohaterów wojen, wziął się pomysł Bigelow, by główne role obsadzić aktorami mało znanymi, a gwiazdy typu Ralph Fiennes, David Morse, czy Guy Pearce umieścić w ledwo zauważalnych epizodach. 

Z pewnoscią wg niektórych „The Hurt Locker” nie dorównuje rozmachem „Avatarowi”, czują się zawiedzeni honorami jakie spotykają Bigelow, ale być może inni niektórzy spragnieni są już choć chwili z dala od zgiełku tłumu (także tego wojennego) i tych spektakularnych bohaterów przez tłum wielbionych.

piątek, 5 lutego 2010

"Boisko bezdomnych" - reż. K. Adamik

Jacek Mróz (świetny, jak zawsze M. Dorociński)– były piłkarz reprezentacji Polski wskutek kontuzji nogi i alkoholizmu związanego z degradacją w branży, wyrzucony z domu przez żonę Ewę (naprawdę ciekawie prezentujaca się Maria Seweryn), chcącą w ten sposób nakłonić męża do terapii, ląduje, wiedziony róznymi zbiegami okoliczności, na warszawskim Dworcu Centralnym. Włócząc się po peronach i przejściach podziemnych trafia na podobnych sobie, grupę mężczyzn usiłujących zabić czas kopaniem czegoś, co ma wygląd piłki. Przewodzi im niejaki Indor, były marynarz żeglujący na statkach towarowych czyli Eryk Lubos,  aktor budujący spokojnie i konsekwentnie swą karierę od czasu występu w sztuce P. Wojcieszki „Made in Poland” (gdzie brawurowo zagrał rolę naiwnego buntownika Bogusia). Jacek początkowo nie przyznaje się przed swymi nowymi znajomymi do swego piłkarskiego życiorysu.  Przystaje natomiast na propozycję przespania się w noclegowni. Oczywiście, jest jeden warunek – trzeźwość. Tam poznaje resztę swej przyszłej drużyny, której niebawem zostanie trenerem i doprowadzi na międzynarodowy  turniej piłki nożnej odbywający się w Niemczech. Nie będzie to łatwa praca.  Każdy z mężczyzn to jakaś indywidualność, mający swoje przyzwyczajenia, nawyki, fobie, niełatwo poddający się rozkazom, w końcu to często brak pokory przywiodł ich w miejsce, w którym mamy przyjemność ich poznać.  A wachlarz zawodów, środowisk, z jakich się panowie wywodzą, jest dość różnorodny:  ksiądz alkoholik (tu przewrotnie zaangażowano Jacka Poniedziałka), jest Minister, jest Wariat, Mitro (Ukrainiec z pochodzenia), Górnik, a wraz z nimi cała parada naprawdę dobrych aktorów polskich – oprócz wspomnianych wyżej Poniedziałka, Lubosa, Dorocińskiego mamy B. Topę (porucznika Mroza z „Domu Złego”), jest M. Kalita,  K.Kiersznowski i Maciej Nowak –bardziej  znany jako smakosz i tester polskich restauracji niż aktor, radzący sobie całkiem dobrze przed kamerą.

Fabuła filmu nie jest specjalnie skomplikowana. Jej atrakcyjnośc zasadza się głównie na bogactwie i barwności  typów ludzkich, jakie przewijają się przez ekran, czyli boisko, bardzo dobrze zagtranych, bez cienia fałszi czy sztuczności. A także na rozmaitych scenkach rodzajowych związanych z życiem codziennym, i niecodziennym – treningi, wyjazd za granicę, ludzi wyrzuconych na margines.. Oczywiście postaci są tak skonstruowane, że mimo swych dziwactw, niepochlebnych życiorysów, potknięć, a nawet pewnej degrengolady w niektórych przypadkach, budzą naszą niekłamaną  sympatię. Kibicujemy tym dużym chłopakom ćwiczącym na boisku, ale takż w  ich walce z alkoholizmem, w której zdani są tylko na własne siły, nie stać ich przeciez na terapię. Różne są skutki tych zmagań, ale ważne, że w ogóle im się chce,  ważne, że od czasu do czasu dają radę, czego widocznym i całkiem miłym, zaskakującym ich samych także, efektem, jest wyjazd na międzynarodowy turniej bezdomnych.

Bardzo sympatyczny film, z jasnym i pozytywnym przesłaniem -  każdy z nas nie zna dnia ani godziny, dziś mamy i jesteśmy, jutro możemy nie mieć, ale nadal możemy być. Czasem koniec, wyznacza początek nowego.
Dobre aktorstwo, dobra muzyka (Antoni Łazarkiewicz), zupełnie przyzwoite, często dowcipne dialogi – to trzeba podkreślić - „Boisko bezdomnych” posiada sporą dawkę dobrego humoru. Uważam, że jak na drugi film początkującej reżyserki Kasi Adamik, córki świetnej reżyserskiej pary, A. Holland i L. Adamika – wyszło bardzo dobrze. Niektórzy malkontenci mogą się krzywić, że znowu bida z nędzą na ekranie, Marud, a szczególnie wśród polskich widzów polskich filmów nie brakuje. Mnie ten film dał dużo radości i pozytywnej energii i za to twórcom (wszystkim) bardzo dziękuję.

poniedziałek, 1 lutego 2010

"Lektor" - reż. S. Daldry

Oceniam ten film, jako przyzwoitą robotę, w której zgrabnie połączono przyjemne z pożytecznym, czyli inicjacją seksualną 15latka z dojrzała ponad 40-letnią kobietą wpleciono w temat odpowiedzialności tzw. "prostych" Niemców, za udział w zbrodniach hitlerowskich. Jeśli do tego dołączyć analfabetyzm Niemki – strażniczki obozowej i łączący się z nim jej wstyd oraz wielkie zamiłowanie do literatury – mamy całkiem przyjemną opowieść o wojnie i holocauście.
Jeśli ktoś faktycznie chce poznać poważne rozważania na temat, "jak to było urodzić się Niemcem w nieodpowiednim czasie", niech lepiej sięgnie po ksiązke „Łaskawe” Littela, który uprzedza czytelników już na wstepie "nie myślcie sobie, ze jesteście lepsi, mieliście tylko więcej szczęścia". W tym kontekscie przytocze pytanie jakie zadaje Hanna Shmitz, sędziemu, drążącemu ją , dlaczego nie otwprzyła drzwi zamkniętym w kościele kobietom, skazanym na spalenie – „ja byłam za nie odpowiedzialna, miałam je doprowadzić na miejsce, do obozu, gdyby otworzyła drzwi kościoła, wszystkie by uciekły. Czy pan sędzia postąpiłby inaczej, czy może „jak pan sedzia by postąpil?”. Sędzia oczywiście nie miał obowiązku udzielać podsądnej odpowiedzi.

W ogóle, uważam, że jedną z najlepszych sekwencji w filmie, jest proces Hanny Schmitz, a dokładniej - dyskusje profesora ze studentami prawa. Podczas nich padło bardzo istotne zdanie: „Nie ważne, czy uważamy dany czyn za naganny, ważne czy był on zgodny z prawem, z prawem epoki w którym zaistniał.

Film nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia. Ot, oryginalny – z uwagi na różnicę wieku, ale nie tylko bo także pochodzenia i wyksztalcenia, dzielącą kochanków – melodramat. A żeby było jeszcze ciekawiej - umiejscowiony w Niemczech, tuż po wojnie, by pokazać czkawkę, jaka Niemców czasem dopadała za ich wojenne grzechy.

Wydaje mi się, że efekt filmu zepsuło pieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Niepotrzebnie Daldry połączył dość banalny melodramat z tak poważną tematyką jak zbrodnie hitlerowskie, tym bardziej, że miłosno-seksualna sekwencja, była znacznie dłuższa i całkowicie przytłoczyła dramat społeczno-polityczny. Pojawił się syndrom zgagi, czyli niespodziewany niesmak i pieczenie w gardle po smacznym jedzeniu.

Niemniej, w celach rozrywkowych, film warto zobaczyć. Nie był to zmarnowany czas, także ze względu na obsadę głównych ról. Chociaż, nie do końca, bo David Kross, jako 15 letni kochanek, nie bardzo mi przypadl do gustu. Trudno było zrozumieć, co Hannę Schmitz urzekło w tym niedorostku. I to nawet nie chodzi, o to, że nie miał urody Johhnego Deppa, on nie miał żadnego wdzięku. Domyslam się, że tak miało być, że to Hanna miała znowu górować, tak jak kiedyś górowała nad kobietami w obozie. To ona miała temu związkowi nadawać ton, to chłopak miał się bardziej zakochać w niej niż ona w nim, by mogła go kiedyś bez bólu porzucić, kolejny raz zerwać z przeszłością, by nie przyznać się do swego kalectwa, za jaki uważała swój analfabetyzm. Nie było to jednak przekonywujące, tym bardziej, że trudno było zrozumieć jej analfabetyzm, bez nakreslenia charakterystyki tej kobiety – znamy tylko w przyblizeniu jej wiek, nie znamy pochodzenia, żadnej historii, dlaczego żyjąc w Niemczech ponad 40 lat nie nauczyła się czytać ani pisać, jakieś kuriozum. Zupełnie papierowa postać, wycięta li tylko na potrzeby urozmaicenia scenariusza.. Natomiast Fiennes jako dorosły Michael - jest ok, choć znam jego lepsze role.
Jednym słowem warto, czemu nie, ale "Lektorowi" do najlepszego filmu Daldry'ego "Godziny" jest bardzo, bardzo daleko.