czwartek, 23 października 2008

Moje życie beze mnie - Isabel Coixet

Ann (znowu Sarah Polley) jest młoda, ledwie skończyła 20 lat, lecz na swój sposób psychicznie bardzo dojrzała. Ma kochającego i kochanego męża, dwie udane córki i poza tym nic więcej. Któregoś dnia dowiaduje się, że ma także raka i umrze za około dwa miesiące. Szok? Jasne – szok i to jaki. I czas na to by jeszcze obudzić się ze snu jakim jest jej dotychczasowe prozaiczne życie. Wczesne małżeństwo i macierzyństwo, ubogie pochodzenie społeczne, za którym idzie, mieszkanie w przyczepie, ciągła codzienna bieganina wokół domu i dzieci,  praca na noc, odsypianie w dzień, jednym słowem standardowy zestaw trosk i zmartwień okraszony mgnieniami szczęścia  - wszystko to wyparło pamięć o śmierci i świadomość, że w życiu jest miejsce na coś więcej, także na czas tylko  dla siebie.  Ann postanawia ułożyć sobie swoją intymną, przedśmiertną listę zadań do wypełnienia. By móc odejść w spokoju, ze świadomością, że zrobiła to co należało do jej obowiązków, ale i to co spełniło by jej pragnienia w przyszłości.

Lista ta to zadania malutkie, ale jakże istotne w życiu kobiety, typu: choć raz złożyć wizytę manicurzystce, zmienić fryzurę, ale także większe, wielkie a czasem  i ryzykowne – Ann chce jeszcze zdążyć przekonać się, jak smakuje inny mężczyzna ( mąż był jej pierwszym chłopakiem), chce jeszcze kogoś w sobie rozkochać. Ale myśli nie tylko o sobie - pamięta także o mężu i córkach, martwi się, co z nimi będzie, gdy jej zabraknie. Chce znaleźć kobietę, która byłaby dla nich dobrą żoną i matką. Nagrywa życzenia urodzinowe dla córek, aż do ich 18-tych urodzin, żegna się na taśmie magnetofonowej z matką, odwiedza w więzieniu ojca, którego ani ona ani matka od lat nie widziały. Stara się w przyspieszonym tempie przeżyć swe przyszłe życie, wypełnić wszystkie wg niej konieczne powinności , które, kto wie, czy by wypełniła, gdyby dłużej żyła. Wizja śmierci  budzi ją do intensywniejszego i bardziej świadomego życia.
Przykład pięknej postawy – jak zachować się w obliczu tak okrutnego wyroku. Przeżyć kilkadziesiąt lat w ciągu dwóch miesięcy – to jest dopiero wyzwanie. To wcale nie jest głupie, tym bardziej jeśli się wyżej wyceni jakość niż ilość . Bo tak prawdę mówiąc, czy żyjemy 25 lat czy 80 i tak pod koniec życia pamiętamy tylko chwile i stwierdzamy, że nic nie było w życiu tak ważne jak rodzina, czy inni bliscy i pielęgnowanie naszych relacji nimi. Umierająca Ann chce pozostawić coś z siebie innym, być obecną w życiu najbliższych jak się nie da ciałem, to choć duchem i przez skutki pewnych decyzji, zabiegów jakie w swej końcówce życia podjęła.
Tu mała dygresja. Pamiętam, ostatni wywiad z Agnieszką Osiecką, gdy tuż przed śmiercią wyznała, że owszem, miała bardzo bogate życie, mnóstwo kolegów, znajomych, przyjaciół, zjechała pół świata, była nawet w Brazylii (co w tamtych czasach było ho! ho!) Ale co z tego, mówiła, wielkie NIC,  skoro, nie była ze swoją córką Agatą (którą jak wiemy wychowywał ojciec). Zapamiętałam te słowa. Zresztą pamiętam też, wywiad z Agatą po śmierci Agnieszki, w którym wyrzuciła swój żal, ból i złość z powodu dużej nieobecności matki w jej życiu. Byłam wtedy nawet trochę zdziwiona, ale z czasem zrozumiałam, że te gorzkie słowa były dla niej oczyszczeniem, musiała je wyrzucić, dała sobie do tego prawo, by móc ją kochać.

 "Moje życie beze mnie" to poruszający  film, z bardzo dobrym pomysłem. Mniejsza czy na pewno wiarygodnym -  możliwość spełnienia tak wielu skomplikowanych bądź co bądź zadań  w ciągu dwóch miesięcy. Ann musiała mieć naprawde dużo szczęścia, szczególnie w przypadku rozkochania w sobie przypadkowo spotkanego mężczyznę. Niezły szmat roboty odwaliła, realizując swe postanowienia, tym bardziej, że była ciężko chora fizycznie. Ale – jak to mówią, - "dla chcącego nie ma nic trudnego", albo inaczej „chcieć to musieć?” Można przyjąć, że dała radę  i zastanowić się, że może rozleniwieni mentalnie, zagłuszeni konsumpcyjnym jazgotem, przesypiamy życie, nie zauważamy jak szybko ono  pędzi  do celu śmierci, i nagle, któregoś dnia, być może zdziwieni spytamy „Co? To już? Koniec? A tyle miała/em do zrobienia, odwiedzić brata, naprawić dach, porozmawiać z synem, zakochać się, przeczytać Nabokova, przeprosić sąsiadkę, żonie wyznać miłość, pójść do teatru itd. Itd.

 Ja zdecydowanie polecam. Film, ktory na pewno coś istotnego w pamieci pozostawi, a być może czegoś nauczy.I nie jest, przy tym pozornie melodramatycznym tonie, absolutnie przesłodzony. Jest akurat, w sam raz -  subtelny, w dobrym guście, nie rozdziera dramatycznie szat nad śmiercią, wręcz przeciwnie, przechodzi nad nią spokojnie do porządku dziennego.  A pewnie, niejedna z dziewczyn, będąca żoną i matką odnajdzie w tym filmie, swoje rozważania na temat, co bym zrobiła, gdybym się dowiedziała, że muszę opuścić ten świat.


/Na uwagę zasługuje jeszcze koniecznie  bardzo dobre aktorstwo. Począwszy od Sarah Polley, a na epizodach skończywszy – Mark Ruffalo na przykład  czy Maria de Medeiros, pamiętna Anais Nin z „Henry i June”. Tu miała maleńką rólkę do zagrania – postać dość ekstrawaganckiej fryzjerki – spisała się świetnie, jest zauważalna i zapada w pamięć, tym bardziej, jeśli ktoś jest na tę aktorkę wyczulony. /

sobota, 11 października 2008

"ELEGIA" reż. Isabel Coixet

No cóż, tym razem Isabel Coixet mnie zawiodła. Niestety, nie znam książki Philipa Rotha „Konające zwierzę”, na której oparto scenariusz, więc nie mogę porównać jej z filmem, mogę mieć tylko nadzieję, że jest lepsza od adaptacji. Tym bardziej, że jak czytam w opisie na film webie jest to: „Historia namiętnego związku znanego krytyka teatralnego (Ben Kingsley) oraz pięknej studentki (Penelope Cruz), który z pełnej erotyzmu fascynacji przeradza się w niebezpieczną miłość. Opowieść o pięknie, które potrafi zaślepić i o zazdrości, która  potrafi zniszczyć.” Przykro mi, ale żadnej namiętności, żadnego niebezpieczeństwa ani choćby fascynacji łączącej wspomnianych kochanków w „Elegii” nie wyczułam.

  W ciągu prawie dwóch godzin w kinie i paru lat akcji na ekranie nie udało mi się zbliżyć emocjonalnie do bohaterów. Pewnie i Kingsley i Cruz starali się jak mogli, ale bez skutku.  Cóż tu bowiem można było wykombinować, skoro historia, którą opowiadali  była nie tyle banalna – miłość, starzenie się, przemijanie wszystkiego, śmierć dotykają każdego, co elementarna.  A co najgorsze (bo elementarność nie może być zarzutem, jedynie zaletą z uwagi na uniwersalizm opowieści jak i powszechną potrzebę oraz zrozumienie tematu) jest to historia strasznie sztampowo opowiedziana.

Romans profesora i studentki.  Tym razem profesor (Ben Kingsley) nie ma do czynienia z zapatrzoną w niego naiwną gąską, lecz z w pełni dojrzałą i świadomą swych wdzięków oraz wartości kobietą. To Consuela (Penelope Cruz) stawia warunki i dyktuje zasady ich znajomości. Profesor się starzeje, ale tak naprawdę, co nas to obchodzi, skoro wpadamy znienacka w jego i tak już stare życie, nic o nim nie wiedząc jako o człowieku.  A to co widzimy na ekranie wygląda całkiem dobrze  – facet jest nieźle zakonserwowanym gościem, ma wysoką pozycję zawodową (jest wziętym literaturoznawcą. krytykiem), ma przyjaciela, domyślamy się, że też niezłe powodzenia u kobiet, także bardzo młodych. Studentka – owszem piękna, co rusz eksponuje swoje ciało przed obiektywem jego aparatu.  Profesor bowiem para się w wolnych chwilach fotografią. Z czasem domyślimy się, że nie na darmo karmi się nas kolekcją pięknych ujęć równie pięknych piersi Penelope Cruz.

Tak się złożyło, że akurat kilka dni wcześniej zobaczyłam inny film Coixet „Moje życie beze mnie”, w którym główna bohaterka, bardzo młodziutka żona i matka, zaczyna chorować na guzy jajników. W „Elegię” mamy wpleciony wątek guza piersi. Chciało mi się więc głośno zakrzyczeć „Pani Coixet, ileż można?!”. Czy choroby kobiece to jej obsesja? A jeszcze w „Życie ukryte w słowach” rozprawiała się z traumą typowo kobiecą – wojna i gwałty. Ok., te dwa filmy – podobały mi się, wzruszyły mnie nawet. Ale „Elegia” wydała mi  się już wtórna i mało wciągająca. Głównych bohaterów nie łączyło nic, oprócz łóżka i sesji fotograficznych. Poniekąd rozumiem taki zabieg reżyserki, takie skupienie się tylko na tych warstwach wspólnego pożycia pana profesora i jego studentki – film jest m.in. opowieścią o pięknie, a konkretnie o pięknych kobietach. W rozmowie między profesorem a jego przyjacielem pada zdanie (powtórzone później jeszcze raz), że są one niewidzialne, ponieważ mężczyźni widzą tylko ich ciało, a nie widzą człowieka. A szkoda, bo jak zdaje się przestrzegać pani reżyser – piękno jest ulotne: dziś jest - jutro go może nie być. Trzeba dostrzegać, panowie, wnętrze kobiety. Może trochę trywializuję, ale nic na to nie poradzę, taki był wg mnie ten film, trywialny i oczywisty, zrobiony jakby na zamówienie medycznych organizacji do walki z rakiem piersi. A końcowa rozmowa kochanków, jest jakby żywcem wyjętym tekstem z filmu propagandowego dla kobiet pt. "Kontroluj swe piersi", który można streścić w znane świadomym kobietom zalecenie: "Jeśli bierzesz prysznic i wyczujesz pod pachami lub w okolicach piersi guzek, niezwłocznie udaj się do lekarza. Jeśli lekarz zlekceważy twoje obawy, idź do drugiego, potem dla pewności jeszcze do trzeciego, wtedy dopiero możesz byc pewna, że uczyniłaś wszystko by zapobiec lub na czas wyleczyć raka piersi".

„Elegia” jest  w przeważającej części utworem żałobnym (gdybym była mocno złośliwa i mściwa powiedziałabym, że "żałosnym") na rzecz utraconej młodości, miłości, piękna,  ale także na rzecz jakże często utraconych, niespełnionych lub w ogóle nie poczętych przyjaźni mężczyzn z kobietami. Przyjaźni, które często gęsto nie mogą się zrealizować w czystej postaci  z powodu rzeczonego wyżej piękna kobiet, które z racji takich a nie innych męskich uwarunkowań fizjologicznych działa destrukcyjnie na związki przyjacielskie mieszane pod względem płci.  Przeciwwagą w filmie przyciężkawych scen dialogowych  profesora z Consuelą są bowiem radosne i o wiele bardziej interesujące rozmowy z jego starym przyjacielem Georgem O’Hearnem (ciekawa rola D. Hoppera).
Tak jak już wspomniałam, relacje między profesorem a jego studentkę są bardzo ubogie. Profesor nie rozwija przy niej skrzydeł, nie promienieje, staje się przy tej pięknej kobiecie, którą boi się utracić ze względu na swą starość, wystraszonym zwierzątkiem . Za to prawdziwie rozkwita przy spotkaniach z długoletnim  kumplem. Bardzo zastanawiający był  pocałunek umierającego Georga złożony na ustach profesora. To nie było muśnięcie warg, ten pocałunek był prawie namiętny. To była bardzo dziwna scena, myślę, że znalazła się w jakimś konkretnym celu. Ja odebrałam ją jako/jakby ostatnie pozwolenie sobie na coś, co nie mogło mieć miejsca w przyjaźni -  na odrobinę namiętności o zabarwieniu seksualnym, która ma prawo przecież pojawić się między zdrowymi ludźmi obcującymi ze sobą blisko mentalnie przez wiele lat.
A może było to tylko i wyłącznie gorące podziękowanie za długoletnie przyjaźń? Ale przecież to podziękowanie  mogło ograniczyć się do uścisku  ramion czy dłoni ewnetualnie pocałunku w policzek, gdyby chory miał niewładne ręce.
Może równie piękny i wieloletni mógłby być związek Consueli i profesora, gdyby nie był oparty głównie na pożądaniu fizycznym?

   Podsumowując, „Elegia” z pewnością nie jest filmem nieudanym. Ma przede wszystkim dobre aktorstwo – trio Cruz, Kingsley i Hopper. Ale szkoda, że tak ciekawy, piękny i dotykający każdego temat reżyserka  strywializowała słowną łopatologią. Już od razu, na samym początku zostajemy zasypani niezliczonymi cytatami filozofów, pisarzy, malarzy – czym jest piękno, starość, przemiajnie.  Jeden z nich zapamiętałam „Starość jest w życiu tym, co nas najbardziej zaskakuje”. Dobre! To były poniekąd bardzo trafne słowa, ale było ich za dużo i były za piękne – powstał przesyt. Później nastąpił kolejny wykład o badaniu piersi i o tym, że trzeba szukać dobrych lekarzy do wykonania operacji.

Zabrakło mi w tym filmie lekkości, wiary w widza, że pewne sprawy zrozumie za pomocą samego obrazu, bez zbędnych słów. Wydaje mi się, że Coixet rozłożyła swój ostatni film zbytnią dosłownością. Nie mogłam podczas seansu, oprzeć się wrażeniu, że oglądam TYLKO film robiony pod dany temat. To okropne. Bo przecież najcudowniejsze w kinie jest, gdy w zapominamy się, i o całym Bożym świecie, całkowicie, a do wniosków dochodzimy dopiero po ochłonięciu z tego co zobaczyliśmy na ekranie. Tu – cały czas czułam „misję”,  że jestem prowadzona za rękę, abym broń Boże, nie zgubiła przesłania filmu i zrozumiała o co chodzi, a przy okazji przemyca mi się instrukcję co kobieta powinna robić pod prysznicem. Zbyt dużo w tym filmie nachalności, dosłowności, troski o widza, za mało subtelności, niedopowiedzenia i wiary, że poradzi on sobie z emocjami, jeśli mu się ich tylko dostarczy.
Coixet chyba zbyt mocno przeceniła siebie, jako twórcę dzieła, a nie doceniła widza, jako jego odbiorcę.

piątek, 3 października 2008

Zakochany Molier

Dlaczego dystrybutorzy zmieniają oryginalne tytuły filmów? Ten film ma tytuł „Molier”, a nie „Zakochany Molier”.  Owszem, poniekąd jest to film o miłości, ale przede wszystkim o narodzinach Moliera jako komediopisarza. A jeszcze dokładniej o inspiracji, dzięki której nieznany Francji i światu Jean Baptiste Poquelin stał się Molierem.  A inspiracja owa związana była, a jakże, z pewną piękną, acz dojrzałą kobietą. Otóż bardzo młodziutki Jean-Baptiste, prawnik z wykształcenia, wraz z Magdaleną Bejart założył wędrowną trupę teatralną, z którą przemierzał drogi i bezdroża francuskiej prowincji. Niestety, praca artysty nigdy nie była wdzieczną, jeśli chodzi o łaskę Fortuny. Któregoś dnia, wskutek długów pan Poquelin prosto ze sceny trafia do więzienia. Na szczęście zza krat wyciąga go niejaki pan Jourdain (wspaniały Fabrice Luchini – ostanio widziany przeze mnie, i także chwalony na babie -o-filmach w „Niebie nad Paryżem). Człowiek bardzo bogaty, lecz niezbyt szlachetnie urodzony, żonaty, ojciec córki na wydaniu, zaniedbujący swe małżeńsko-ojcowskie obowiązki, bo podkochujący się niczym chłoptaś w markizie z sąsiedztwa. Jourdain przelewa swe gorące uczucia na papier i pragnie fachowej oceny swych wypocin, by w końcu przekonać się, że mówi prozą. Robi więc przysługę Molierowi, wprowadzając go wprost z więziennej celi do swego domu, dla niepoznaki przed rodziną, przebranego w strój księdza. I tak oto spotykają i zakochują w sobie oni: on - przyszła  duma Francji i ona - pani Jourdain, żona wybawiciela Moliera, która potrafiła te przyszłe zaszczyty przewidzieć....  
 
Chyba nie mamy pewności, że filmowe fakty tyczące tych dwojga są autentyczne. Ale to w niczym nie umniejsza wartości tego słodkiego dzieła o latach durnych i chmurnych tytułowego bohatera. Jest to obraz nadzwyczaj przyjemny dla oka i ucha. A dla wytrawnych znawców dorobku Moliera może być dodatkowo zabawą znajdowanie bezpośrednich odniesień w scenariuszowych dialogach do scen z wielu komedii sławnego Francuza.
Dla mnie dodatkową wartością filmu jest Romain Duris, odtwórca głównej roli. Aktora owego lubię, cenię oraz patrzę nań z wielką przyjemnością od pierwszego wejrzenia, a było nim...  chyba film Exils, albo Gadjo Dilo, już nie pamiętam. Pomijam, że z szelmowskim wąsikiem i długimi włosami, poza tym obutym w stylowe "kozaczki" z szerokim mankietem, tudzież odziany w coś a la szarawary weń wpuszczone, wygląda nadzwyczaj zachęcająco i atrakcyjnie, to poza tym jeszcze świetnie gra! Tak jak trzeba, jego młody pan Poquelin jest zabawny, inteligentny, czasem jeszcze zbyt małej wiary w siebie, zakochany, spłoszony, pociągający, fascynujący, utalentowany jako pisarz i jako aktor – świetna scena, gdy uczy pana Jourdaina przeistaczać się w konia, a nawet w rasy koni, podsumowując swą krótką lekcję sentencją będącą kwintesencją istoty sztuki aktorskiej – "aktorstwo nie jest udawaniem lecz wczuwaniem się i przeżywaniem". 
 
Ale co najważniejsze – „Zakochany Molier” to film o nagłych i niespodziewanych spotkaniach  , które mogą wpłynąć na całe nasze przyszłe życie.  To film o ludziach i inspiracji,  jaką nam spotkania z nimi niosą. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak ważne jest byśmy pewnych spotkań nie przegapili, jak potrzebni nam są ludzie, którzy by nas pchnęli na odpowiednią ścieżkę, dali znak, odrobine wiary w siebie, aby można rozwinąc skrzydła.  Nie każdemu jest dane spotkać w swoim życiu mądrych, bezinteresownych, właściwych ludzi.  Często musimy sami błądzić, potykać się, wstawać bez pomocnej dłoni, czy palca wskazującego „tam jest twoje miejsce”.  „Zakochany Molier” to wreszcie film o miłości, o jednej z jej odmian, tej najszlachetniejszej, nieegoistycznej,  dla której ważne jest dobro osoby kochanej bardziej od dobra kochającej. Czy taka miłość jest możliwa? „Niczym są łzy wylane z tęsknoty za tobą wobec łez szczęścia z powodu twego sukcesu” mówi pani Jourdain po latach.  Być może jest możliwa, szczególnie gdy kobieta kocha mężczyznę, szczególnie, gdy dojrzała kobieta kocha młodego mężczyznę. Szczególnie w XVII wieku.... :)