piątek, 18 grudnia 2020

W Imię .... - reż. M. Szumowska

 
Niestety, film zdecydowanie słabszy od poprzednich dokonań pani reżyser. Najwyżej sobie cenię "33 sceny z życia". Nie będę się wielce rozpisywać, bo emocje już dawno wybrzmiały, opowiem tylko o kilku scenach, które mnie urzekły.

Na przykład ta, gdy Adam, czyli ksiądz (A. Chyra) i Szczepan, wiejski chłopak (M. Kościukiewicz) ganiają po polu kukurydzy - sama w sobie świetna, takie zaintonowanie ludzkiej zwierzęcości, upewnienie się w swoich popędach i radość jaką można z tego faktu odczuć. Może i dobrze, że była niedokończona, ja bym jednak ją pociągnęła dalej, bo udało się zbudować świetne napięcie i nagle ... wielkie nic, a byłaby bardziej fascynująca, ekscytująca a i dla samych bohaterów bezpieczniejsza, gdyby ją jednak jakoś stosownie wykończono. No bo przecież, przyznajcie - uprawianie seksu przez mężczyzn, czy choćby tylko przytulanie się w samochodzie, na poboczu publicznej drogi,  z czym mamy do czynienia kilka scen dalej jest o wiele bardziej ryzykowne, wręcz grozi śmiercią lub kalectwem. No, ewentualnie... w przypadku księdza zsyłką na jeszcze głębszą prowincję. Pole dojrzałej kukurydzy, szczególnie dla facetów, wydaje się o ileż bardziej bezpieczne, choć oczywiście nie tak komfortowe, jak samochodowe fotele.

Genialna była sekwencja upijania się Adama, a taniec z portretem papieża(niestety, nie był to Jan Paweł II) - boski. Piękny symbol umęczenia księży celibatem i tym obsesyjnym sztucznym wyjaławianiem ich z seksualności. Tak jakby życie w celibacie było mniej absorbujące od życia w miłości i partnerstwie. Przecież ci niewyżyci, za przeproszeniem, księża o niczym innym nie myślą tylko o seksie, jak zresztą każdy przeciętny człowiek, podobno. Byliby żonaci - problem mieliby, choćby po części, z głowy. Wiadomo, w przypadku miłości homoseksualnej sprawa się komplikuje bardziej, ale trudno, geje w cywilu też nie mają lekko.

Ważna, choć mocno łopatologiczna, jest  rozmowa Adama z siostrą ("nie jestem pedofilem tylko pedałem", "człowiek potrzebuje się przytulić do drugiego człowieka). Ale dobrze, że ona jest, i może dobrze, że taka prosta i czytelna, bo jestem przekonana, że co najmniej 70 % społeczeństwa myli pedofila z pedałem (na szczęście termin "podolog" nie jest jeszcze dość rozpowszechniony, bo ludzie by całkiem pogłupieli).

Co by tu jeszcze pochwalić? Wiadomo - Chyra, jak zawsze na poziomie, Simlat także; bardzo ciekawy, Schuchardt (apeluję o zmianę nazwiska, żartuję, ale ono jest takie trudne) - przyciągająca oko uroda. Maja Ostaszewska - jako uwodząca księdza znudzona mężatka, poprawna. Epizod O. Łukaszewicza - świetny - ta emanująca fałszem mowa biskupa. Kościukiewicz - hm, nie mam jakichś wielkich słów zachwytu, zrobił dobrze co mu kazano, podejrzewam, że trochę podcięto mu tu skrzydła. Są dwie, trzy sceny homoerotyczne, owszem, nawet nagie, ale takie jakieś bez wyrazu (ach, to pole kukurydzy! To by było coś!) czasem warto pamiętać, że czym mniej widać, tym widać więcej.

 Jak wiemy, albo jak nam usiłowano wmówić, film jest o samotności księdza, jego wyobcowaniu, ale nie oszukujmy się, dlaczego on jest samotny i wyobcowany, a przez to nieszczęśliwy i unieszczęśliwiający innych? Bo mu nie wolno założyć rodziny, nie wolno mu kochać nikogo oprócz Jezusa (uwaga! Jezus to facet!?), nie wolno mu mieć legalnych dzieci, nie wolno mu być spełnionym w każdym aspekcie człowiekiem, mężczyzną i ojcem (ale gdy grzeszy - wtedy się go tłumaczy, że, no jak!  przecież ksiądz to też człowiek, ale jako pośrednik między bogiem a wierzącym jest nadczłowiekiem), a jeśli mu się tego zachce (być mężczyzną), musi się kryć, albo w polu wysokiej kukurydzy, albo w klasztorze - scena wieńcząca film - samo sedno.

 Dźwięk, jak zwykle w polskim filmie, beznadziejny, słyszalność i zrozumienie tekstów wypowiadanych przez młodych amatorów aktorów prawie zerowa. Dźwięk, niedorobiony, makabryczny, to naczelna techniczna wada polskiego kina. Wynika z braku wykształcenia dźwiękowców, czy z mizernego sprzętu? Czy z braku porządnych lekcji dykcji? 

 Podsumowując - nie jest źle, ale mogło być zdecydowanie lepiej, no właśnie - mogło bardziej zdecydowanie i odważniej, dramatyczniej, bo film wielce nie zaskakuje, ani wielce nie porusza, obrazuje to o czym i tak wiemy, albo czego się domyślamy, a na tle bezczelności kościoła jest zbyt subtelny i mało określony, jego intencje są rozmyte, a może ich wcale nie ma. Ale chwała pani Małgośce, że go zrobiła. Wreszcie, ktoś, oczywiście - kobieta!,  przetarła szlaki dla tematu "świętej krowy"(olaboga! ksiądz - jest sexy! a czasem nawet gej!), bo żaden reżyser-facet jakoś się jeszcze na ten temat nie skusił. Był kiedyś taki pan Markiz de Sade, którego jedną z książek z mnichami w roli głównej, nie pamiętam już tytułu, czytałam kiedyś, kiedyś będąc niewinną dziewczyną, w poczuciu, że jest ona wytworem jego perwersyjnej fantazji. Jak się okazuje, nawet kilka wieków po nim, życie często prześciga fikcję (ot, weźmy chociaż obrazki z polskie misji chrześcijańskiej na pogańskiej kiedyś Dominikanie).

 To co wyżej, napisałam dość dawno (2014 rok).  "W imię..." kupiłam na DVD, bo przecież wiadomo było, że w naszym kraju na ekranach kin ten tytuł nie pociągnie długo, jeśli w ogóle, a tym bardziej na ekranach telewizorów w naszych domach. Później chciałam tę płytkę przekazać koleżance, niestety, odmówiła twierdząc, że o „takich” rzeczach woli nie wiedzieć. Typowe, prawda? Nie widzę, nie słyszę, nie mówię i wszystko jest super.

środa, 27 grudnia 2017

Wołyń - reż. Wojtek Smarzowski, zwany przez wielbicieli "Smarzolem"



Nie podważam wartości historycznej czy faktograficznej filmu, ani potrzeby jego nakręcenia, szczególnie dla młodych ludzi, których rodzice nie wysłuchiwali opowieści jak to z rzezią na Ukrainie było od swoich przodków i nie mogli jej podać dalej, swoim dzieciom. Podejrzewam, że gdyby nie było kina, internetu, pisma, a byłaby rzeź, pamięć o niej i tak by przetrwała, właśnie w tych opowieściach czy pieśniach bitewno-wojennych. Jak to drzewiej bywało. Ale mamy XXI wiek i dobrze się stało, że nakręcono film o Wołyniu, tak samo, jak dobrze się stało, że powstało "Pokłosie". Tylko, tak jak byłam pewna, że Pasikowski jest w sam raz reżyserem dla historii o Jedwabnem, tak mam wątpliwości, czy aby Smarzowski powinien się zabrać za Wołyń. Ale - skoro nikt inny nie miał odwagi, czy chęci...

Moim zdaniem Smarzol poszedł na łatwiznę (co zdarza mu się nie pierwszy raz), wybierając na głównego bohatera filmu, młodziutką matkę Polkę, przewijającą się przez cała akcję z dzieciątkiem na ręku. Wiadomo, że taki zabieg jeszcze bardziej wznieci polską widownię i wzbudzi nacjonalistyczne nastroje. Wystarczy sobie poczytać komentarze w miejscach, w których recenzuje się ten film . Paradoksalnie Wojtek zarzeka się, że jego celem, było między innymi wystąpienie przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi i wszyscy entuzjaści tego filmu tak mówią, że taki jest przekaz. Ale życie pokazuje co innego. Polacy w dużej mierze, i często, wytykają drzazgę w oku innych, nie widząc belki w swoim. Pamiętamy, z jakim oburzeniem i nienawiścią spotkali się twórcy "Pokłosia"? Jak Kali ukraść krowę - jest ok. Ale jak Kalemu ukraść krowę, to ojojoj.
Wracając do głównej bohaterki, matki Polki z dzieciątkiem na ręku. Ta kobieta jest po prostu nudna. Cały czas ta sama mina, strach na twarzy wykrzywionej niemym krzykiem. A propos, w tym miejscu ukłony dla Wojtka, że w odróżnieniu od Róży, Zosia już nie krzyczy wniebogłosy, w zamian raczymy się całkiem dobrą ścieżką dźwiękową. Nikt już nie może zarzucić Smarzowskiemu, że się powtarza.

Mnie by się bardziej podobało i bardziej by mi zaimponował jako scenarzysta, gdyby bohaterem Wołynia był na przykład młody Ukrainiec (mógłby być ten, który się zakochał w Zosi - bardzo ładny chłopak), niewinny, naiwny, wierzący w miłość, dobro, uczciwość itd., mający jako takie układy z polskimi sąsiadami, który jednak pod wpływem cerkwi, polityki (wojna, Armia Czerwona - jej uczestnictwo na ziemiach ukraińskich, Bandera), ale również buty i pychy tychże polskich sąsiadów (którą wykazujemy się nieustannie w czasach współczesnych także) młodzieniec zmienia się, twardnieje, przechodzi metamorfozę, może niekoniecznie o 180 stopni. Może mieć do końca filmu wątpliwości, niech się męczy, albo i nie. No, w każdym razie, dobrze by było, zobaczyć jak ten nacjonalizm rodzi się w tych czasach na tej Ukrainie. A nie, że spada z nieba. Brakowało mi trochę wyjaśnienia dlaczego Ukraińcy tak poszli za Banderą. To były przeokrutne czasy, ale i bardzo ciekawe, pod względem historycznym. I w tym także przypadku sprawdza się siła chińskiego przekleństwa "obyś żył w ciekawych czasach".

Jak może już wiadomo, nie cenię sobie Smarzowskiego jako reżysera, może inaczej, nie jako reżysera, bo filmy to on umie robić, wie jak chwycić za serce i podbrzusze polskiego widza, czyli jak go uwieść, ale artysta z niego żaden. Jego filmy są jak cep, proste w budowie i mocno walą w łeb. Emocje jakie przekazuje są zero-jedynkowe, żadnych niuansów, albo ktoś dobry, szlachetny (Polacy - Tadeusz w "Róży" to chodzący ideał, biedna Zosia z dzieckiem także - nawet ratuje małego Żyda!), albo zły i głupi(na pewno Rosjanie, wieśniacy, komuna, policja). Niczego, co by pozostawiło widza (przynajmniej takiego jak ja) z niepewnością, wątpliwością, po prostu uczuciami różnorodnymi.

Aktorstwo - tylko Jakubik mógł się wykazać. Miał sporo emocji do przekazania. Aktorka grająca Zosię miała za zadanie ładnie i wzruszająco wyglądać, na początku filmu, a potem robić tylko wystraszone miny.
Jej twarzy nie splamiły żadne inny grymasy. Nie mogę powiedzieć, czy jest dobrą aktorką, raczej nie dano jej pola do popisu.

Podobało mi się zakończenie filmu. Scen rzezi nie było aż tak dużo, na szczęście, dało się wytrzymać, tym bardziej, że nie były one zaskoczeniem, mówi się o nich od lat, a ostatnio, przed premierą bardzo. A poza tym nasz obecny świat -  środki przekazu, codziennie, bez przerwy bombardują nas takimi obrazami. Raziło mnie trochę przedstawienie krajobrazu po rzezi, te porozwalane członki, wybebeszone brzuchy (scena, gdy Zosia zachodzi do rodziców swojego ukochanego Ukraińca, a tam na kanapie, prawdopodobnie polscy (?)goście, siedzi para ludzi z kiszkami na wierzchu. Na Boga takich scen, nie oglądało się nawet w filmach o konflikcie między Hutu a Tutsi w Rwandzie. To było moim zdaniem niepotrzebne. O wiele więcej, przynajmniej w moim przypadku, reżyser osiągnie, gdy opowie o rzezi w sposób bardziej subtelny. Np. niedawno widziałam film "Cudowny dzień" tyczący konfliktu na Bałkanach. Tam scena mordu etnicznego wyrażona jest opustoszałym domostwem, poprzewracanymi meblami w pokoju, i widokiem nóg powieszonych rodziców małego chłopca. On na szczęście tego nie widzi. Widzą to wolontariusze z Zachodu, którzy pomagają chłopakowi szukać piłki i w tym celu weszli do tego domu. A chłopiec jest przekonany, że rodzice żyją, że wyjechali do innego miasta (bo jego oddali dziadkowi). Wiemy to, czego on nie wie. I teraz widz do końca filmu pozostaje z tą myślą, co to będzie jak ten chłopak dowie się w końcu jak zginęli jego rodzice.

Po takich scenach, jakimi nas darzy w swoich filmach Smarzol, pozostaje tylko złość, nienawiść, pogarda - sceny bardziej subtelnie wyrażające przemoc, paradoksalnie mocniej, ale i dłużej bolą. Ale nad nimi trzeba się więcej napracować, jako scenarzysta, reżyser, czy aktor.
Oczywiście, każdy w kinie szuka czegoś innego, jedni dużej dawki adrenaliny, uderzenia w łeb - dla nich filmy Smarzola są ok. Drudzy - wątpią, szukają odpowiedzi, na różne pytania, a przy jej braku smutnie konstatują, cytuję: "Wiem, że nic nie wiem".
PS. Jako uzupełnienie jeszcze jeden cytat, znaleziony w sieci:
„To historia bez bohaterów, po której wychodzi się z kina z poczuciem krzywdy i chęcią skopania jakiegoś Ukraińca” napisał jakiś dziennikarz. Krótko i bez ogródek.  Przeczytałam tuż po napisaniu tego co wyżej.

środa, 11 maja 2016

Kraina miodu i krwi - reż. Angelina Jolie

No cóż, kiedy Jolie zabierała się za ten film, było sporo szumu wokół jej przedsięwzięcia. Pisało się nawet, że premiera filmu może być zagrożona ze względu na wściekłość Serbów, których przedstawia w bardzo niekorzystnym świetle. Przypuszczam, że bardziej chodziło o zabieg marketingowy, niż o faktyczne zagrożenie.
Jolie stara się opowiedzieć amerykańskiemu widzowi, na czym polegał konflikt narodów byłej Jugosławii, skupiając się na trudnej, niedozwolonej w czasie wojny, miłości, miedzy Serbem a muzułmanką, czyli przedstawicielami dwóch wrogich obozów. Na początku nawet wydaje się to trochę wzruszające. Niestety, po pewnym czasie, robi się nudno, widz (czyli ja) czekając na zakończenie tego niebezpiecznego związku, głowi się w jaki sposób ono nastąpi.

Film ma być ładny, mimo, że o wojnie. Jolie usiłuje pokazać, zadać pytanie, czy podczas wojny, a dokładnie czystek etnicznych, jakie miały miejsce na Bałkanach pod koniec XX wieku, można ocalić człowieczeństwo. Daniel, główny bohater daje przykład, że można się o to było przynajmniej postarać. Nie zabija, na ten przykład, snajperskim strzałem byłych znajomych Bośniaków. Dba o swoją kobietę, chroni ją przed gwałtami swoich podwładnych. Pewnego dnia nawet ubiera Alję w eleganckie ciuchy i wiezie do zdemolowanej galerii w Sarajewie, gdzie wiszą jej obrazy (Alja przed wojną była dość cenioną malarką) - to było strasznie sztuczne. Mamy kilka eleganckich scen erotycznych. Stylowy taniec nagiej Alji z Danielem w mundurze, w malowniczej izbie i z malowniczymi cieniami ich postaci na ścianie. Doceniam ten trud, ale jego efekt jest mało autentyczny. Bardziej niż emocje bohaterów, czuje się wysiłek Jolie, żeby było ładnie, godnie, na przekór wojnie.

Z utęsknieniem wyczekiwałam końca filmu. Mimo, że reżyserka oszczędza widzowi typowych mocnych scen przemocy, bardziej skupia się na aktach upokarzania muzułmanów przez Serbów. Dla osłody, od czasu do czasu raczy nas ekranową poezją, tytułowym miodem, który jak to na wojnie miesza się często z krwią.

Widać i czuć, że Jolie, niczym pilna uczennica stara się napisać bardzo dobre wypracowanie na temat wojny bałkańskiej, największej w Europie po II wojnie światowej. Robi to z przejęciem i zaangażowaniem, chcąc przybliżyć problem amerykańskiemu widzowi (i nie tylko amerykańskiemu, podejrzewam, że wielu Europejczykom także). Rzuca m.in. parę zdań, ustami ojca głównego bohatera, serbskiego generała, tłumaczącemu synowi temat genezę nienawiści Serbów do Bośniaków. Wzmiankuje o błękitnych hełmach nadzorujących oblężenie Sarajewa. Coś tam przebąkuje o niechęci prezydenta Clintona do do interwencji. Rzuca nazwą Srebrenica, a jakże. 

Jednym słowem, Jolie daje nam do obejrzenia pracę, wyglądającą na solidnie wykonaną, starającą się dotknąć wielu zagadnień, niestety, absolutnie nie chwytającą za serce.

wtorek, 10 maja 2016

Strach na wróble - reż. Jerry Schatzberg

To jeden z filmów, który mogłabym zaliczyć do przysłowiowej dziesiątki filmów, które kocham i powracam do nich, gdy tylko nadarzy się okazja. Nie muszę go oglądać w całości, mogę choćby kawałek i jestem szczęśliwa.

Jednym z powodów, dla którego warto zobaczyć ten film, jest m.in. aktorski duet A. Pacino - G.Hackman. Jakże wspaniale i przekonywująco, wzruszająco a przy tym wszystkim zabawnie, i ani odrobinę nieckliwie, ukazali oni przyjaźń mężczyzn, których drogi zetknęły się zupełnie przypadkowo - podczas powrotu z długiej włóczęgi do miejsc, gdzie chcieliby już osiąść na dłużej. Reprezentują oni dwie bardzo odmienne postawy życiowe. Max (G. Hackman) wszelkie problemy rozwiązuje pięścią, "Lione" (A. Pacino) zaś żartem, bo jak twierdzi - "ludzie, jeśli się śmieję, to przechodzi im ochota na kłótnie".

Mężczyźni, podczas wspólnej podróży uczą się wiele od siebie nawzajem, ich postawy przenikają się, każdy z nich przekonuje się, że nie ma jednej recepty na życie.
Piękny film o bolesnym późnym dojrzewaniu i o jednej z najważniejszych cech człowieka - o odpowiedzialności, za czyny i słowa.

A końcowa scena z fontanną miażdży (emocjonalnie) i zachwyca (wizualnie), choćby tylko dla niej warto na ten film popatrzeć - pozostanie w pamięci na zawsze. 







czwartek, 16 stycznia 2014

Prisoners (Labirynt) - reż. Denis Villeneuve

Ojcze nasz,
któryś jest w niebie:
święć się imię Twoje,
przyjdź Królestwo Twoje,
bądź wola Twoja jako w niebie,
tak i na ziemi.
Chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj.
I odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
I nie wódź nas na pokuszenie,
ale nas zbaw ode złego.Amen.
Każdy szanujący się katolik z dziada pradziada zna tę modlitwę. Jeden odklepuje ją bezmyślnie, bo to się Bogu należy, jak za przeproszeniem, psu zupa. Drugi zaś odmawia ją bardziej refleksyjnie, starając się na co dzień zasłużyć u Boga na odpuszczenie grzechów i grzeszków, odpuszczając winy swoim winowajcom, choć to nie jest takie proste. Życie czasem ludzi przerasta, stawiając ich przed nie lada dylematami, próbami odporności na ból, rozpacz, wystawiając ich wiarę na nieludzkie wręcz doświadczenia. Tak jak np. Keller Dover (Hugh Jackman), prowincjonalny stolarz, przykładny mąż i ojciec dwójki dzieci. 

Otóż, pewnego dnia, pobożny (a przynajmniej sprawiający takie wrażenie) bohater, po odmówieniu "Ojcze nasz" i jednoczesnym zabiciu w towarzystwie młodocianego syna niewinnej sarenki oraz skonsumowaniu jej na kolację w towarzystwie sąsiadów, nagle i niespodziewanie ma możliwość przekonania się, że jego ulubione powiedzenie - "pragnij tego co najlepsze, ale spodziewaj się najgorszego" jest jak najbardziej zasadne. Jego córka, wraz z córką przyjaciół, zostaje porwana. Podejrzenie (nieudowodnione) pada na opóźnionego w rozwoju młodego mężczyznę, mieszkającego z ciotką w domu za miasteczkiem. Oszalały z rozpaczy Kelly porywa chłopaka, więzi go w starej rodzinnej, niezamieszkanej posiadłości, chcąc wymusić torturami zeznania o miejscu ukrywania dziewczynek.
W proceder wciąga małżeństwo sąsiadów. Jego żona, na szczęście (w nieszczęściu), otumaniona przez leki, leży po całych dniach w łóżku. Nie muszę chyba dodawać, że tortury prowadzone są w tajemnicy i w taki sposób, żeby podejrzany mocno cierpiał, ale nie na tyle, by umrzeć. Znęcania takiego nie powstydziłyby się nawet służby specjalne w Guantanamo (począwszy od  zastraszania psychicznego po wyrafinowane naprzemienne kąpiele typu lód - ukrop. 
W chwilach największego zwątpienia i zmęczenia oraz dla dodania sobie otuchy, Dover posiłkuje się.. . oczywiście modlitwą "Ojcze nasz". Głos mu więźnie na chwilę w gardle, przy słowach, "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...", po czym naprawdę bez zachwytu, ale jednak ogarnięty obsesją myśli,  że to właśnie ten chłopak wie, gdzie znajduje się porwana córka, kontynuuje swoje przesłuchanie. I bardzo nienawidzi lokalnego detektywa Loki'ego, który prowadząc śledztwo w sprawie, nabiera podejrzenia wobec niego, zrozpaczonego ojca, że zachowuje się on dokładnie samo, jak porywacz jego córki - uprowadza, więzi, i torturuje.
Widz, oczywiście nie śmie oceniać Dovera, choć słowa potępienia ma na końcu języka, bo przecież nie wie, jak by się sam zachował w takiej sytuacji. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że podobnie.

No i tak, przez 2 i pół godziny, bez cienia znużenia, towarzyszymy obłędowi jaki ogarnia nawzajem ludzi w labiryntach ich psychiki i zawirowaniach życia. No właśnie, polski tytuł to "Labirynt" - od biedy, można go zaakceptować, ale bardziej trafny jest jednak oryginalny "Prisoners"". Mamy bowiem na ekranie paradę więźniów, w sensie dosłownym, czyli fizycznym, jak i mentalnym - więźniów swoich obsesji, przeżytych traum, lęków, leków (i innych polepszaczy życia, patrz wstęp notki) przymusów moralnych, zawodowych, wszyscy tu są, albo stają lub staną się więźniami.

Jako, że jestem sceptykiem w kwestii całkowitego porozumienia i nadzwyczajnego zbliżenia świata przeżyć, uczuć i emocji kobiety i mężczyzny, za bardzo ważny uważam w filmie wątek możliwości rozpadu więzi małżeńskich w momencie utraty dziecka. Pamiętam, mój szok, gdy po raz pierwszy przeczytałam o takim przypadku wiele lat temu, w reportażu opisującym losy rodziców dziecka, które też zostało porwane (a działo się to w jednym z większych miast Wielkopolski), a następnie po wielu dniach odnalezione martwe, już nie napiszę, jak zabite i w jakich warunkach. Będąc, bowiem bardzo młodą i jeszcze bardziej naiwną dziewczyną, wierzyłam w nadorzyrodzoną moc miłości, która jest w stanie przezwyciężyć wszystkie przeciwności i nieszczęścia. Niestety, miłość miłością, a życie życiem, relacje między rodzicami ulegaja rozchwianiu, bo sposób radzenia sobie z rozpaczą nie jest jednakowy,a wręcz jest skrajnie różny, i każdy obstaje przy swoim (we wspomnianym przypadku z reportażu matka chciała jak najszybciej się wyciszyć, a ojciec szukał zemsty).
 Przy okazji, polecam wspaniały film "W kręgu miłości", który bardzo dobitnie, a jednocześnie w sposób naprawdę poruszający ukazuje rozpad pięknej miłości i osobność światów męskiego i kobiecego w obliczu utraty ukochanego dziecka. 

Jakie jeszcze plusy mają "Więźniowie"? Oczywiście - obsada. Rewelacyjny Jake Gyllenhaal jako detektyw Loki. Życzyłabym każdej jednostce policyjnej na świecie takiego detektywa - oddany sprawie, baczny obserwator,  żaden podejrzany ruch nie ujdzie jego uwagi. Poza tym, uczciwy, z poświęceniem, a nawet narażeniem życia, badający każdy trop (nie tak jak nasi fachowcy, a może krętacze, którzy guzik na samochodzie Papały "przeoczyli"). No i... jaki ładny on ci jest!   Szczególnie, gdy się uśmiecha (taki by nie musiał dwa razy prosić o pokazanie dokumentów), co prawda rzadko to robi, śledząc bezustannie ciężkie kryminalne sprawy, wiadomo!  Ba, nabawił się wręcz nerwowego tiku - mrugające powieki. Ale to mu nawet dodaje uroku.  Jak to mówią...  ładnemu ze wszystkim ładnie... Ale mówiąc już poważnie - Lokiego możemy oceniać tylko jako pracownika policji, natomiast nie wiemy jakim jest człowiekiem, nie wiemy skąd pochodzi, co go ukształtowało, jak żyje prywatnie. Może dlatego właśnie tak ciekawe jest zakończenie filmu, całkiem nie takie jednoznaczne jak się niektórym może wydawać. Ten film ma to do siebie, że nie możemy, albo nie mamy prawa, oceniać żadnego z bohaterów. I tego też powinniśmy się trzymać w życiu.

Druga ważna i dobra rola to Keller Dover w kreacji Hugh Jackmana. Zupełne przeciwieństwo opanowanego (zazwyczaj, bo raz nerwy puszczają) Lokiego. Tak jak żona Dovera, która by nie czuć bólu, całymi dniami leży bez czucia w łóżku, tak jej mąż nie może wytrwać bez ruchu ani minuty. Rola zdecydowanie wyczerpująca fizycznie, bardzo wyrazista, dynamiczna mimika twarzy, gwałtowne ruchy ciała. Podczas, gdy Gyllenahaal pracuje oszczędnie, kamienne oblicze, wymowne milczenie,  ruch gałek ocznych, jedynie tik powiek daje sygnał, że nerwy są prawdopodobnie z nadszarpnięte.
Byłabym niewdzięczna, gdybym nie zauważyła w tych kilku słowach o seansie, postaci Paula Dano - jak zawsze w swoim żywiole. No i Melissa Leo - jako jego ciotka. Dobra charakteryzacja.  Maria Bello, Terrence Howard. Viola Davis (pamiętamy "Służące" prawda?). Jest naprawdę dobrze, w ich towarzystwie można zapomnieć o całym świecie i przeniknąć przez ekran, być tam gdzie oni.

Do uświetnienia klimatu tej dość ponurej opowieści, przyczyniają się też w ogromnym stopniu zdjęcia R. Deakinsa (och! jego niezapomniane "Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda"). A nie ma on łatwo. Smętne, małe prowincjonalne miasteczko, na tle jesiennej szarugi, nie jest raczej wdzięcznym obiektem do filmowania, niełatwo takimi pejzażami zachwycić przeciętnego widza. Ale za to świetnie pomagają budować klimat rozpaczy, beznadziei życia człowieka, któremu dla dodanie otuchy i poczucia sensu zaleca się wiarę w Boga.  Mniejsza o wiarę w człowieka, kto by się nim przejmował?  Trzeba się pomodlić "Ojcze nasz...." i robić swoje. 



9/10

czwartek, 5 grudnia 2013

U niej w domu - reż. Francois Ozon


F. Ozon należy do reżyserów, którzy każdym swoim kolejnym filmem, mniej („Ricky”) lub bardziej pozytywnie, jak np. „U niej w domu”, zaskakują. „Dans la Maison” wyróżnia  bardzo  oryginalny pomysł na scenariusz. Fikcja literacka przeplata się z rzeczywistością, a granice między nimi zacierają się do tego stopnia, że tracimy orientację, co jest prawdą a co dziełem wyobraźni. Tym bardziej, że głównym bohaterem jest młody, dojrzewający chłopak o przeróżnych niezaspokojonych potrzebach, i mam na myśli nie tylko te ze sfery seksualnej, ale także np. socjalnej, z czym wiąże się takie a nie inne poczucia własnej wartości, a w związku z tym wybujałość marzeń i ambicji.

W pewnej szkole nauczyciel języka francuskiego zadaje swoim uczniom wypracowanie na temat „Mój ostatni weekend”. Oczywiście, znając poziom intelektualny i obszar zainteresowań swoich podopiecznych nie spodziewa się wiele po pracach, które przyszło mu sprawdzać w jeden  z wieczorów, mogących być przecież wieczorem poświęconym żonie, prowadzącej galerię sztuki współczesnej (żona i jej praca to też fascynujący wątek tego filmu). Nagle! w jakież wpada zdumienie, nieomal zachwyt, gdy trafia na bardzo nietypową pracę.   O dziwo, nie jest to kolejny opis typowych czynności typowego nastolatka w spędzającego typowy weekend. Uczeń, Claude (w tej roli bardzo obiecujący 24-latek Ernst Umhauer), zwierza się wręcz ze spełnienia swego skrytego marzenia, a mianowicie przekroczenia progu domu jednej z rodzin francuskiej middle class, który miał przyjemność do pory tylko obserwować z pozycji ławeczki umieszczonej na wprost jego okien. Marzenie to łatwo było mu spełnić,  jako że dom należy do rodziców jednego z kolegów Claude’a -  Rafa, mającego olbrzymie problemy z matematyką. Claude postanawia zostać jego przyjacielem, wcześniej przyjmując funkcję korepetytora. I tak oto wślizguje się w rodzinę Rafa, zostaje przyjacielem jej wszystkich członków, umiejętnie wychodząc naprzeciw i spełniając ich potrzeby.   
A przy okazji zdobywa zainteresowanie i fachową opiekę nauczyciela francuskiego, pana Germain (świetny i znany F. Luchini). Nauczyciel z niecierpliwością czeka na każdy kolejny odcinek wypracowania – relacji z penetracji domostwa pani Esther Artole (matka kolegi), bo nie ukrywajmy, że jednak ona, była głównym (choć nie od początku w pełni uświadomionym) obiektem zainteresowania i obserwacji młodego kandydata na pisarza – Claude’a. 

Podglądactwo, ciekawość świata innych ludzi, ich życia, jako główny napęd działalności aktywnego i biernego zaangażowania człowieka, nie tylko w sztukę. Po to czytamy książki, oglądamy filmy, fotografie, by poznać świat drugiego, innego, człowieka, a przy okazji samego siebie. Ciekawość, gdyby nie ona, nadal siedzielibyśmy na drzewie i zajadali jego liście na obiad.  Ciekawość i chęć odmiany, zerwania z rutyną i nudą, sprawia, że czasem ktoś tak szary, jak nauczyciel szkoły średniej, jest gotowy zaryzykować swoją posadę i zdecydować się na małe szaleństwo.  Zresztą nie tylko on.

Akcję na ekranie można odebrać także dosłownie, likwidując granice między fikcją a rzeczywistością, przyjmując, że wszystko co opisuje Claude w swoich cyklicznych wypracowaniach, przeznaczonych tylko dla nauczyciela, jest prawdą,  otrzymamy piękną opowieść o kreacji, nie tylko literackiej, ale przede wszystkim swojego życia i o odwadze z jaką ją należy czynić.

Poza tym, film zawiera cennych, dla jednych oczywistych, dla innych odkrywczych, uwag, porad względem pisania, budowania napięcia fabuły,  relacji między bohaterami, w końcu wyboru stylu, konwencji, który ostatecznie decyduje o gatunku dzieła. Te uwagi, ważne dla przyszłego literata, można sobie wziąć do serca także dla siebie osobiście, w podjęciu kierunku naszego własnego marszu przez życie, jego kreacji.  Czy zechcemy je przeżywać na przykład, jako dramat i każde wydarzenie, nawet to najbłahsze, i najśmieszniejsze ujmiemy w nawias tragedii (patrz np. dział życia pt. „obraza uczuć religijnych, patriotycznych, rodzicielskich, zawodowych etc.). Czy na odwrót, ścieżkę pod wiatr, ewentualne przeciwności losu, potraktujemy jako czarną komedię, groteskę, żart, czy farsę, bo czyż warto inaczej traktować życie w obliczu jego chwilowości, chwiejności, marności i nieuchronnej skończoności?

Komu „U niej w domu” może przypaść do gustu? Ludziom z wyobraźnią na pewno.
Myślę, że niejeden z was, uprzyjemniał sobie czas oczekiwania, czy to na pociąg, autobus, albo na narzeczoną czy narzeczonego w kawiarni,  patrzeniem na otaczających ludzi i rozmyślaniem kim są, skąd przyszli, dokąd idą, czy są szczęśliwi, czy kochają, zdradzają, może kogoś zabili, kogoś okradli, coś wygrali, lub przegrali, że chcielibyśmy choć na chwilę wejść w ich skórę,  do ich domów, zobaczyć jak żyją, może ciekawiej od nas? Jednym słowem snuliśmy przeróżne fikcje, po czym przerywaliśmy, być może w najciekawszym momencie (bo pociąg nadjechał, mało ciekawy narzeczony przyszedł na randkę), wracając do swego życia, nie zdając sobie sprawy, że pan czy pani z przeciwka zerkają na nas i urozmaicają sobie swoją rutynę fantazjowaniem na nasz temat. :)