środa, 27 lipca 2011

"80 dni" czyli starsze panie są fajne! - reż. Jon Garaño, José María Goenaga

Film niezwykły pod wieloma względami – 80 dni z życia dwóch kobiet, mało tego – 70letnich! Wyobraźcie sobie te zmarszczki, tę niełabędzią szyję, tę niedoskonałą figurę, a w dodatku panie mają skłonności lesbijskie – tego jeszcze nie było! Axun i Maite pochodzą z tej samej, niedużej miejscowości w Hiszpanii. Przyjaźniły się jako nastolatki. Po szkole każda z nich poszła w swoją stronę. Axun wyszła za mąż, osiadła na wsi. Maite skończyła konserwatorium muzyczne, wykłada w wyższej szkole, daje koncertyi wybiera się na emeryturę. Żyje samotnie, jest lesbijką. Po ponad 50 latach, przypadek sprawia, że obie panie spotykają się w szpitalu u wezgłowia leżących w śpiączce krewnych. Axun odwiedza zięcia, który miał ciężki wypadek drogowy, a Maite pielęgnuje brata po wylewie. Ich przyjaźń zaczyna pomału odżywać. Maite jest kobietą światową, otwartą, szczerą, nie kryje swoich uczuć, choć nie ładuje się nikomu do życia z butami – jest bardzo subtelna, taktowna, nienachalna. Axun natomiast to kobieta wycofana, czasem nawet zacofana, nieśmiała, zakompleksiona. Co prawda, pamięta pocałunek jaki dawno temu złożyła na jej ustach Maite, ale ze strachem przywołuje go w pamięci – czuje się nieswojo z myślą, że może za nim tęsknić. Maite wyznaje przyjacielowi, że kiedyś podkochiwała się w Axun, ale taktownie nie wspomina o tym swej przyjaciółce, nie chce jej spłoszyć. Wie, że jednym niewłaściwym gestem może popsuć ich przyjaźń. Ale i Axun odkrywa, że w obecności Maite czuje się wspaniale, jest sobą, śmieje się, promienieje, jest zupełnie inna niż w swym domu, w towarzystwie męża, z którym praktycznie nie rozmawia, spożywając tylko wspólnie posiłki – to one są ich największą namiętnością. Częstotliwość spotkań kobiet, jak również ich intensywność, nabiera tempa. Niestety, dla nobliwego małżonka oczekującego grzecznie co wieczór na przybycie żony z miasta, przychodzi czas próby – zaczyna podejrzewać swą połowicę o zdradę. Oczywiście z mężczyzną. Jak potoczą się losy przyjaciółek, czy miłość okaże się najważniejsza, czy zwycięży rutyna życia i strach przed kompromitacją? Powiem tylko jedno, wiele ludzie tracą, gdy decydują się żyć w ramach narzuconych im przez społeczeństwo, gdy wypychają z życia miłość, która grozi rozsadzeniem tych ram. Niestety, bardzo często wybiera się święty spokój, stabilizację, tym bardziej, gdy ma się 70 lat, a szkoda, chciałoby się powiedzieć. Starość ciała rzadko przecież idzie w parze ze starością duszy, serca, umysłu. Choć czasem stan duszy, niestety bywa, że niewydolne fizycznie ciało warunkuje. Ludzie przekorni, ktorzy macie dość zalewającej nas plastikowej młodości, oglądajcie ten film! Wreszcie możecie popatrzeć na stare kobiety, na ich roziskrzone oczy, uśmiechnięte od ucha do ucha usta, na ciała, które pragną dotyku... erotycznego. Jest rewelacyjny, nie tylko ze względu na to, że ukazuje miłość starszych pań, ale także na świetnie rozpisane role – kobiety są swoimi przeciwieństwami, na dodatek obdarzone inteligencją i wspaniałym poczuciem humoru. Twórcy filmu z wyjątkowym smakiem poruszaja się w tak delikatnych tematach, jak: miłość starych ludzi, w dodatku lesbijska, starości w ogóle, różnicy statusów kobiet, że nie musi on być przeszkodą w uczuciach itp. Niestety, film także pokazuje jaki wielki rozdźwięk istnieje między światem emocjonalnym mężczyzn i kobiet, jak wiele panowie tracą nie rozmawiając otwarcie ze swymi kobietami, wstydząc się swych uczuć, kryjąc emocje. Być może niejedna miłość lesbijska poczyna się z zawodu, jaki mężczyźni sprawiają kobietom w tym względzie?

niedziela, 24 lipca 2011

Witajcie w mroku - reż. H. Dederko

Nie znam, niestety, poprzedniego osławionego procesami sądowymi, filmu Henryka Dederko pt. „Witajcie w życiu” („Amway’ jako sekta?), ale mam wrażenie, że reżyser nawiązując do tego właśnie tytułu, chciał w swym ostatnim filmie znowu pokazać grupę ludzi "opętanych", manipulowanych i manipulujących.  A wszystko to w celu poczucia bycia kimś wyjątkowym,  w przypadku „Witajcie w życiu” – na płaszczyźnie materialnej, w  „Witajcie w mroku” – emocjonalnej W „Witajcie w mroku” młodzi ludzie manipulują mieszczanami, wykorzystując symbolikę śmierci,  strach i fascynację jaka się z nią wiąże, tajemniczość okultyzmu, wszelkich wiedz tego rodzaju, na czele z bajkowością wampiryzmu, bawią się szokiem, jaki wywołują swymi praktykami i wyglądem w zwykłych śmiertelnikach. 

Nie wiem jaki osobisty stosunek do gotów ma Dederko, ale sądząc po filmie, wygląda na to, że chyba nie za bardzo ich lubi, czy ceni. Nie wiem nawet, czy kręcąc ten film, był nimi szczerze zainteresowany. Czy nie wykorzystuje ich egoistycznie tylko i wyłącznie dla własnych celów, chcąc zachęcić przeciętnego widza do włączenia telewizora, by z wypiekami na twarzy mógł zobaczyć tych dziwaków, co to piją krew, śpią w trumnach, zaglądają do grobów, przebijają sobie ciała ćwiekami, mają swoje tajemnicze zloty (tutaj festiwal w Bolkowie – jakiś czas temu,  przejeżdżając, miałam sposobność zobaczyć jak fajnie ich czarne sylwetki wpisują się w krajobraz tego miasteczka i jego zamku), noszą ostry czarny makijaż itd, itpl. I jeśli ktoś na to liczył, to się naprawdę nie zawiódł. Napatrzył się na to wszystko do woli. I tyle, nic poza tym. Z ekranu wiało przerażającą pustką, ludzie wypowiadający się do kamery nie szokowali wyglądem (przynajmniej mnie), lecz bezdenną nicością, mentalną pustką, wyrzucając z siebie pseudo intelektualny bełkotu, sprawiali wrażenie, jakby sami dobrze nie wiedzieli o czym mówią, a raczej - co recytują. Zobaczyliśmy ludzi znudzonych życiem, ociężałych, bawiących się tylko wyłącznie w bal przebierańców. Bo jeśli ktoś faktycznie, czuje potrzebę samookaleczania z powodu bólu psychicznego, robi to w ukryciu, skrzętnie chowając  ślady po ranach przed otoczeniem. Jest to jego głęboką intymną tajemnicą, rodzajem autoterapii, a nie powodem do chwalenia się tym przed światem. 

Właśnie, największym zaskoczeniem był dla mnie udział w tym filmowym projekcie pana doktora etnografa Jana Witolda Suligi, lecz po przeczytaniu napisów objaśniających, iż jest on załozycielem Centrum Terapii Uzależnień Duchowych, doskonale rozumiem pobudki jego wystąpienia w tym filmie (reklama dźwignią interesu). Ale czy bycie gotem, nabijanie  ciała metalem, ubieranie się na czarno, różowe dredy, spanie w trumnie to uzależnienie? Wg mnie to raczej rodzaj buntu, krzyku „halo! widzicie mnie? Jestem tutaj”, z którego się wyrasta niczym z przysłowiowych krótkich spodenek. To akurat mija z wiekiem, nie spotkałam się raczej z tego typu przebierańcami w średnim wieku. Jedynie co, to tacy ostają się w kapelach muzycznych, ale to jest ich sposób zarabiania na życie, na żony i dzieci, a więc coś co z buntem nie ma nic wspólnego. 

 A może pobudką nakręcenia filmu „Witamy w mroku” było wywołanie niechęci do gotów, ukazanie ich mentalnej pustki, pozerstwa, jeśli tak, to reżyser odniósł w tym względzie niewątpliwy sukces. Nie twierdzę, że takie są moje poglądy, mówię o emocjach,jakie ten film wywołuje. Osobiście nic nie mam do tych ludzi, wręcz przeciwnie, jak wspomniałam kilka wierszy wcześniej, budzą oni moje zainteresowanie, lubię czarny kolor, nie wierzę w Boga Jedynego (ale także w szatana, wampiry etc. jedyne w co wierzę to w siłę natury, czyli najbliższy byłby mi animizm),wzbudzają nawet mój pewnego rodzajut podziw – mieć tyle odwagi w taki akurat sposób chcieć wyróżnić się z szarego motłochu. Zabierając się za film Dederki, liczyłam jednak na cos więcej niż tylko na fasadę, niestety nie poglębia on mej wiedzy na ich temat, a może, po prostu, na to wygląda, że nie ma o nich nich za wiele do powiedzenia?  Ot taka przypadłość, jakich wiele, lat chmurnych i durnych, niezgoda na mieszczańską egzystencję, sposób na zagubienie, samotność, nudę i prozę życia, która mija z wiekiem jak  młodzieńczy trądzik. 

niedziela, 3 lipca 2011

Wszystko o mojej matce - reż. P. Almodovar

Fascynację, czy zainteresowanie,  twórczoscią Almodovara, jak i jego filmy, odłożyłam, jak widać, już do lamusa. Jakiś czas temu przemknęło mi przez myśl, że dobrze by było przypomniec sobie  te jego stare klimaty i specyficzną pogodę ducha wynikającą z  akceptacji i bezwarunkowej miłości człowieka. I czyż może być lepszy przykład filmu spełniającego te wymagania, jak  „Wszystko o mojej matce”? Matka, jej miłość do dziecka, kojarzy się bowiem z miłością bezwarunkową. I taka też miłość, bezwarunkowa  - bez względu na płeć, śmiertelne choroby, różnego rodzaju  dziwactwa, starość, a nawet gatunek żyjącej istoty  – pies Sapik też jest bardzo kochany - przepełnia ten obraz Almodovara, który kończąc swój film, składa dedykację wszystkim (sic!), którzy pragną być matkami, życząc im spełnienia, by mogli doznać tego właśnie matczynego uczucia, czystego bezinteresownego, zdolnego przenosić góry.

 Almodovar w zasadzie nie pokazuje nigdy w czystej formie przemocy, prześladowań, a już szczególnie  ze względu na orientację seksualną swych bohaterów.  Tak jakby  w ogóle przemocy na świecie nie było.. A jeśli już pokaże, to raczej w zabawnej, często gorszącej widzów, formie (np. Kika).  Transwestyci i transseksualiści – każdy ma prawo do życia, skoro zostali do niego powołani.  Jeśli już pokazuje problemy tej grupy ludzi, to są to zazwyczaj problemy miłosne.  Czasem delikatnie zaznaczy brak ich akceptacji, wyrzucenie poza nawias (ich miejsca schadzek) postrzegania jako monstra – reakcja matki, gdy zauwazyła, że Lola tuli jej wnuka „To to monstrum przyczyniło się do śmierci mojej córki”. Jednak odżegnuje się od scen stricte okrutnych - w jego filmach króluje miłość i radość życia, na przekór jego smutkom.

„Wszystko o mojej matce” to królestwo kobiet – które również, jak wszyscy ludzie, bywają wobec siebie nieprzyjazne, zazdrosne (Nina), ale w obliczu prawdziwego nieszczęścia budzi się w nich owa tzw.  "solidarność jajników", której tak zazdroszczą im mężczyźni, czego dowodem jest ów złośliwy, ukuty przez nich termin, na kobiece współodczuwnaie i współdziałanie. Jeśli w tym filmie pojawia się mężczyzna, to jest to typowy macho, prostak Kowalski ze sztuki „Tramwaj zwany pożądaniem”, przekładający się w życiu realnym na podobnego do siebie faceta, aktora, błagającego jak pies o „laskę” tę,  która ma na imię „przyjemność” – Agrado. Albo – jest nim zniedołężniały, także umysłowo, ojciec Rosy. No, niestety...

Kilka słów o wspomnianej/wspomnianym Agrado. Jej ukierunkowanie siebie tylko i wyłącznie na przyjemnosć, przeradza się  w misję i powołanie,. A zabawna opowieść, wygłoszona w teatrze,o tym jak budowała swój kapitał czyli ciało, może, ale nie musi, rozwiać wątpliwości tych, którzy traktują operacje plastyczne, jako wyłącznie  spełnianie pustych zachcianek.

Najpiękniejsza scena to scena triumfu miłości -  dwie kobiety, jedna straciła syna w wyniku jego fascynacji tą drugą kobietą, ta śmierć obróciła się w koleją miłość i fascynację tych obu kobiet sobą nawzajem.
Miłość bliźniego do bliźniego wręcz wylewa się z ekranu (że dorzucę jeszcze temat transplantologii). To nawet może zakrawać na kicz, ale jeśli przyjmiemy, że kicz jest zaprzeczeniem istnienia gówna ("Nieznośna lekkość bytu"),  to wyjdzie nam, że Almodovar poddaje nas, i siebie, nieustannej psychoterapii.

Happy Together - reż. Kar Wai Wong

Ho Po-wing (Leslie Cheung ) i  Lai Yiu-fai  (Tony Leung) to para kochanków z Hongkongu, rzuconych przez los, a może bardziej przez marzenia i pogonią za nimi, na drugi koniec świata, do Buenos Aires (zabijając tęsknotę za ojczystą metropolią bawią się czasem  wyobrażeniami o niej stojącej dosłownie na głowie). Motorem napędowym ich karkołomnych życiowych poczynań staje się nie tylko przemijająca namiętność, ale także przypadkowo zakupiona przez jednego z nich kiczowata lampka nocna z widokiem baśniowego wodospadu Iguazu. Wyprawa marzeń nie okazuje się łatwa, a mężczyźni dochodzą do wniosku, że czas zacząć wszystko od nowa. Bieda tylko w tym, że każdy z nich inaczej rozumie zwrot „od nowa”. Dla jednego z nich oznacza on odnowę ich związku, a dla drugiego początek życia od nowa każdego z nich z osobna. Miłość nie jest równoznaczna bowiem z porozumieniem czy zrozumieniem, a co najważniejsze, z czasem i związanym z nim przemijaniem nie gwarantuje wiecznego natężenia emocji i napędu do życia. Wiadomo, wszystko co się narodzi musi kiedyś umrzeć. Miłość nie stanowi w tym względzie wyjątku. Można próbować ją regenerować, jak każdy silnik, i jak próbują to czynić chińscy kochankowie na obczyźnie,  ale wiemy, że żadna regeneracja nie zastąpi nówki. Czas robi swoje, a przemijanie tego co najpiękniesze boli  tym bardziej.

Takiego klimatu wszechogarniającego smutku i tęsknoty dawno w filmie nie widziałam . Lars von Trier może się schować ze swoją "Melancholią". I tym lepiej, że wyprodukowano go tu między mężczyznami, bo to (chyba) oni skazani są bardziej na samotność, to ich ciągle gdzieś gna, to oni wstydzą się mówić wprost o swoich uczuciach i emocjach i przez to jeszcze bardziej cierpią, zabijając poczucie osamotnienia i pragnienia miłości przypadkowymi i powierzchownymi związkami, albo romantyczno-męskimi wędrówkami przed siebie, w poszukiwaniu nowych miejsc, nowych zajęć, pasji, nowych związków (scena pożegnania w Yiu-Faia z nowopoznanym przyjacielem kucharzem, tuż przed jego wędrówką na inny koniec świata – tym razem jest nim miasteczko Usuaia).

A może my wszyscy, tak jak mówił S. Lem w jednym ze swoich wywiadów już tak mamy, że jako ludzie „różnimy się od innych naczelnych przede wszystkim tym, że wiecznie dokądś zmierzamy i jesteśmy wiecznie niezaspokojeni. Człowiek jest już tak skonstruowany, że nasze najwieksze szczęście jest zawsze między wyciągniętą ręką a owocem z drzewa”. I z tym się zgadzam w 100%. Zawsze i wszędzie mówiiłam, że wiekszą rozkoszą jest czekanie niż samo spełnienie ( w filmie mamy tego dowod w scenie nad Iguazu). Być może mężczyźni bardziej odczuwają ów niepokój, a może nawet w takim samym stopniu jak kobiety, tylko kobiety spętane narzuconą im /przez mężczyzn, rzecz jasna :)/, rolą służebną, wiekowymi kulturowymi przypisaniami  do domu, męża, dzieci ogniska domowego itd. itd., jeszcze do niedawna, nie śmiały, bały się, nie czuły się godne, jako przyszłe i obecne, matki rodzicielki,  rościć sobie pretensji ku temu ludzkiemu prawu poszukiwania nowych doznań, ciągle nowego mocno bijącego blasku (oryginalny tytuł filmu brzmi podobno mniej więcej „krótki moment blasku”) życia. Wszelkie wyprawy wiążą się z niewygodami, destabilizacją, niepokojem, ryzykiem, czasem cierpieniem, ale jak się to ma proporcjonalnie do perspektywy radości  odkrywania  nowych, nieznanych bijących kuszącym blaskiem, obszarów – to już każdy musi sobie określic sobie sam.

A film polecam. Nie wszystkim. Głównie nałogowcom melancholikom, znajdą tu, jak to u Kar Waia Wonga, sporo pożywki, za którą przepadają.