niedziela, 23 stycznia 2011

Funny People - J. Apatow

Pod  lupę zostaje wzięte środowisko stand-up comedians, czyli ludzie, komicy, którzy chcą, stawiają sobie za zadanie  rozśmieszyć zgromadzoną przed sobą publiczność za pomocą wygłaszanego  monologu. Sztuka tego typu  opiera się bardziej na charyzmie wykonawcy oraz na jego dobrym kontakcie z publicznością niż na  artystycznych wartościach słowa ku niej skierowanego."Nazwa stand-up pochodzi z Ameryki, gdzie, jeśli chodzi o popularność, stand-up zajmuje miejsce, które w Polsce mają kabarety. W Stanach istnieją specjalne kluby zaopatrzone w miejsca do siedzenia i stoliki, oraz scenę. Podczas tzw. "open mike" (otwarty mikrofon) prawie każdy może wejść na scenę i rozpocząć swój występ. Dzięki takiej formule ten gatunek jest niezwykle przyjazny dla początkujących artystów – bardzo łatwo jest tam zacząć." (wikipedia)

George Simmons (Adam Sandler) to właśnie taki jeden z przedstawicieli gatunku wyżej opisanego rodzaju komików. Bardzo popularny, rozpoznawalny na każdym kroku, uwielbiany przez społeczeństwo amerykańskie. Ma już swoje (średnie) lata, spore zawodowe doświadczenie, duży i piękny dom,  każdą dziewczynę na zawołanie, mnóstwo kasy...  brakuje mu tylko kogoś bliskiego. Jego życie, podobnie jak życie każdego przeciętnego śmiertelnika, jest prawie tak samo monotonne i tak samo narażone na różne bardzo poważne choroby. Ktoregoś dnia dowiaduje się, że jedna z nich postanowiła wydać mu wojnę. George Simmons zaczyna poszukiwania kogoś, kto mógłby wyręczyć go w pisaniu skeczy, a także komu mógłby przekazać część wiedzy zawodowej. Myśli o przyjaźni, oczywiście odrzuca.  I znajduje - Irę Wrighta (także świetny Seth Rogen).
"Funny people" to komediodramat, żadna tam głupia komedia, z jakimi niesłusznie niektórzy kojarzą nazwisko Adama Sandlera. Bardzo, bardzo go lubię, i cenię, za spory potencjał dramatyczny, który potrafi ujawnić, jeśli tylko da mu się ku temu okazję . Polecam, przy okazji, oprócz  szerzej znanego  "Lewego sercowego" także mniej głośny, ale równie wart poznania -  "Spanglish".
"Funny people" to rzeczywiście film o zabawnych ludziach, ale nie tylko dlatego, że pracują w rozrywce. Także dlatego, że są samotni a wcale przecież być nie muszą. Obrażają się jeden na drugiego  za jakieś mniejsze czy większe (rzecz względna przecież) błędy, zrywają ze sobą, by potem cierpieć i tęsknić przez całe życie. To film o sztuce kompromisu, o wybaczaniu, o wielkoduszności, jaką możemy sobie wszyscy nawzajem, ku obopólnej korzyści, darować. Wystarczy tylko zechcieć, schować  do kieszeni urażone ego i... spróbować, a życie od razu wyda się piękne! Ten film powinni obowiązkowo zobaczyć wszyscy ludzie na Ziemi.

"Funny people" to także film o współczesnej sztuce dowcipu, skeczu. Niestety,  sięga ona coraz częściej dna.  Ja na przykład w ogóle czegoś takiego jak kabaret, stand-uu (nadaje HBO) nie oglądam.  Ludzie na ogół są coraz bardziej zmęczeni codzienną bieganiną, zarabianiem pieniędzy, kupowaniem, sprostaniu wymogom przeróżnych konkurencji.   Po pracy, więc, chcą spędzić czas przyjemnie i  bez wysiłku. Coraz mniej czytają, najczęściej oglądają , najłatwiej ich rozśmieszyć niewysublimowanym dosłownym dowcipem kloacznym.  Dowcip intelektualny, odnoszący się do pewnych znaków kulturowych, wydarzeń towarzyskich,  ale nie tych brukowych, bardziej salonowych,   wymaga publiczności jednak bardziej oczytanej i obytej w różnych tematach i środowiskach (a poza tym, jak ktoś się już wybrał na taki występ, zapłacił, to musi sie obowiązkowo za wydane pieniędza bawić, no i żeby nie wypaść na ponuraka). Nawet Allenowi już się coraz mniej chce w tej dziedzinie. W filmie, George Simmons bardzo czesto  zwraca uwagę swemu uczniowi uwagę, by się na prostacki dowcip mniej wysilał, a raczej by się w ogóle nie wysilał. By bardziej był sobą, czyli "niegłupkiem", niż udawał pod publikę, że nim jest.

Judd Apatow dotyka także, bardzo delikatnie, kwestii otwartości w relacjach między ludźmi i rolę dowcipu,  jako klucza skutecznie zamykającego drogę tym, którzy by chcieli na taką otwartość się odważyć. Jak często nie potrafimy, boimy się po ludzku rozmawiać o swoich emocjach, o wzruszeniu, lęku, pragnieniach. Bardzo często próbę tego typu wynurzeń, jeśli ktoś na nią się zdecyduje, kwitujemy odpowiednim , cięższym lub lżejszym żartem i po sprawie, wracamy do rechotu, znowu jest łatwo i przyjemnie. Ale czy na takim gruncie buduje się jakiekolwiek więzi?  (scena rozmowy trójki chłopaków - Iry i jego kumpli z pokoju - na wzgórzu, gdy jeden z nich opowiada o śmierci dziadka).

I jeszcze jedna rzecz, dla mnie dość istotna, jakiej struny poruszył, takie mam wrażenie, Apatow. Relacje damsko- męskie - jeszcze całkiem niedawno dziewczyny, kobiety rumieniły się, gdy mężczyzna w ich towarzystwie zrobił jakąkolwiek aluzję w kierunku narządów płciowych, teraz mamy równouprawnienie i  to one same wręcz inspirują męską wyobraźnię w tej materii   - scena z dziewczyną, która odstręcza od siebie Simmonsa, pokazując,  jak wygląda kanapka w wędliną.  Tu autentyczna pani komik wystąpiła. Żeby było jeszcze śmieszniej (?). Jeśli ktoś jeszcze filmu nie widział, to powiem, że trochę tu prawdziwych, grających samych siebie, postaci z amerykańskiego show biznesu się uświadczy - oprócz wspomnianej komik Nicole Parker, z tych których zauważyłam,  pojawia się sam Eminem, RZA, a dla lubiących folk rock - James Taylor.

Polecam ten film ze względu na inteligencję, za zwrócenie uwagi na sztukę kompromisu i negocjacji (tu bezcenne słowa: "Na wierzchu jest gniew, pod spodem jest ból, a pod nim miłość") w relacjach międzyludzkich i na przewrotną sztukę opowieści o durnym dowcipie w mądry sposób.

niedziela, 16 stycznia 2011

Fish Tank - reż. A. Arnold

Kilka, może kilkanaście dni, tyle ile trwa przeciętny urlop, angielskiego człowieka pracy,  z życia nastolatki, mieszkanki typowego blokowiska, które pewnie wygląda tak samo w każdym miejscu na Ziemi. Dlaczego na wstępie wspominam o urlopie, dowie się ten, kto film zobaczy. A myślę, że nie pożałuje. Polecam "Fish Tank" miłośnikom filmów Mike'a Leigha, którego reżyserka Andrea Arnold jest  zapewne wierną i pilną uczennicą.  Mia ma 15 lat,  8-letnią siostrę, z którą wiecznie prowadzi wojny. Ma także, a jakże, matkę. Niestety, nie ma ojca, to znaczy ma - gdzieś, ale tak naprawdę nie ma. Dziewczyny wychowują się same, matka zainteresowana jest przede wszystkim sobą, głównie seksownym wyglądem, by zwabić do siebie kolejnego  absztyfikanta. Szkoda, bo o wiele bardziej wartościowe, są jej córki, niż jej amatorzy przelotnych romansów. Pewnego dnia przyprowadza do domu Connora. Ten oprócz zainteresowania mamusią dziewczyn, przejawia także ciekawość, czym zajmuje się starsza Mia. A Mia osamotniona, na każdym kroku poniewierana przez matkę, w wolnej chwili tańczy hip-hop. Ten taniec jest wszystkim co ma, co daje jej poczucie wartości, chce nawet  wziąć udział w jakimś tanecznym konkursie.  Connor daje jej w prezencie płytkę ze swym ulubionym utworem "California Dream". Czyż można nie zakochać się w takim troskliwym facecie? Tym bardziej, jeśli tak bardzo brakuje dziewczynie ojca? Tym bardziej jeśli jeszcze wygląda jak Michael Fassbender? 

Film robi wrażenie.  Pod wieloma względami. Fabuła, sposób jej poprowadzenia, aktorstwo.  Z początku powolny, z czasem nabiera coraz szybszego tempa, aż do zakończenia, które dla niejednego widza może być dość zaskakujące. Niektórzy mogą wątpić, czy możliwe jest, by istniay takie rodziny, takie matki.  Ja osobiście nie mam średniej przyjemności takich bezpośrednio  znać, ale sądząc po wielu nieszczęśliwych i agresywnych obliczach współczesnych nastolatków, śmiem twierdzić, że takich patologii jest sporo.

Wspaniała jest postać głównej bohaterki. Mia to dzielna dziewczyna, wyrazy podziwu, że mając taką matkę w ogóle chce jej się żyć, zabiegać o jakąkolwiek akceptację, o uczuciach nie wspominając. Na każde dobre słowo, najmniejszy okruch zainteresowania swoją osobą rzuca się jak wygłodniały pies na byle jaką kość. To i się nie ma co dziwić, że pokochała Connora, bardziej pewnie jako uosobienie postaci brakującego ojca, niż mężczyznę.

Strasznie żal tych wszystkich dziewczyn, pochodzących (jak Mia) z zimnego wychowu, niekochanych, nie przytulanych przez rodziców.  Każdy ochłap męskiego zainteresowania przypominający uczucie, a będący tak naprawdę tylko zakamuflowanym pożądaniem, biorą za dobrą monetę i idą za nim jak w dym. 

Jeśli  ktoś twierdzi, że dzieciństwo to najlepszy okres w życiu, niech sobie zobaczy "Fish Tank". Wcale nie potrzeba pochodzić z czarnej rodziny, zamieszkałej w nowojorskich slumsach, mieć matkę pijaczkę, gwałcącego co noc ojca i być z nim w ciąży, jak to na przykład było w "Hej, skarbie" ("Precious: Based on the Novel Push by Sapphire", który to film momentami mi Fish Tank przypominał), by poczuć gorzki smak życia. Oba filmy, opowiadają o tym samym, pomijając już tak fundamentalną sprawę jak brak odpowiedzialności, to także, jak bardzo ludzie dorośli, nie tylko rodzice, nie liczą się z uczuciami dzieci. Egoistyczni, nieempatyczni, zakleszczeni w pretensjach do całego świata, /w tym także nie wiedzieć czemu, do swych dzieci, które powołali do istnienia/ za swój marny los, skazują siebie i swe potomstwo na przeraźliwą samotność, hodując bez końca na swoje podobieństwo kolejne emocjonalne kaleki. A wcale tak wiele nie potrzeba, by te relacje mogły być choć trochę lepsze, dotyk (ten dobry) i odrobina prawdziwego zainteresowania, czym zajmuje się i co czuje mały człowiek. Najpiękniejsza scena filmu to ta właśnie poświęcona dotykowi.  Pożegnalny taniec matki i córki, przed wyjazdem z domu, być może już na zawsze, tej drugiej. Te dwie najbliższe sobie kobiety, nie potrafią nawet w takiej chwili zbliżyć się do siebie. Jedyne do czego są zdolne, to taniec hip-hop. Taniec marionetek, osobny (nie bez powodu taki jest hip hop ), w milczeniu i w bezpiecznej odległości.
 
A jeśli jeszcze pomyśleć o tytule filmu, nie poczujemy się pocieszeni perspektywami opuszczającej "rodzinny" dom  dziewczyny. Symboliczne "Akwarium" (Fish Tank), nie dające nadziei uwięzionej w niej w nim rybce na wypłynięcie na szersze wody. Czyżby piękną, mądrą, dobrą Mię czekał taki los? Czy uda jej się wyrwać z ograniczeń w jakie wpędziło ją pochodzenie i byle jaka, zimna matka? Na szczęście nie dostajemy odpowiedzi na to pytanie, możemy więc mieć nadzieję, że kiedyś jej  marzenia nie zmienią się w gorycz i utracone złudzenia.

sobota, 15 stycznia 2011

Głód - reż. S. McQueen

Rzecz dzieje się w Irlandii Północnej.  Jest rok 1981. Miejsce akcji to więzienie, w którym wraz z innymi członkami organizacji IRA, odsiaduje karę Bobby Sands. Staje on na czele protestu głodowego i czystościowego, ktorego celem jest uzyskanie dla osadzonych statusu więżnia politycznego, miast kryminalnego, pod jakim zostali uwięzieni podczas zamieszek z policją.
Sprawa ta odbiła się bardzo szerokim echem w Wlk. Brytanii, a Sands w czasie strajku został wybrany na posła do Izby Gmin. Zmarł po 66 dniach. Oprócz Sandsa - zanim strajk został przerwany - zmarło także 9 innych głodujących więźniów.

To co się rzuca w oczy przede wszystkim po zobaczeniu "Głodu" to to, że jest to film przepięknie nakręcony (zdjęcia -Sean Bobbitt). Pełna asceza jak na obraz o więzieniu przystało. Z kolorów dominują szarości, do tego stopnia, że musiałam chwilę pomyśleć, przed pisaniem tych słów, czy był kolorowy. Tak, był. Krew była czerwona, woda w więziennej wannie, w której obymwano po przesłuchaniu ciało Bobbyego Sandsa, była różowa. Bobby Sands (rewelacyjna rola Michaela Fassbendera) miał niebieskie oczy i rudawy zarost itd.

Statyczne i długie ujęcia, wspaniałe artystyczne wręcz kompozycje kadrów, z których wiele mogłoby brać udział w jakichś wystawach fotograficznych. Na dodatek estetyzacja ludzkiej  fizjologii - przed protestem głodowym osadzonych (tak jak wspominam we wstępie) ma miejsce protest za pomocą nagości i brudu - zamknięci w celach nie godzą sie na założenie więziennych uniformów, załatwiają się na podłogę, a z ekskrementów tworzą kompozycje malarskie na ścianach. Wszystko to w zestawieniu jeszcze z praktykami potwornego poniżania i upodlania człowieka przez aparat państwowy, w majestacie prawa, robi niesamowite wrażenie.

A idzie tylko, albo aż, zależy z czyjego (irlandzkiego czy brytyjskiego) punktu spojrzeć na sprawę, o dwa słowa "więzień polityczny", jakich domagają się pojmani terroryści, czy dla innych -  bojownicy IRA, na określenie powodów ich osadzenia.

Nie chcą, by ich zabójstwa były podciągnięte pod pospolite przestępstwa kryminalne. Hm, tu jest sprawa sporna, każdy spojrzy na nia po swojemu. Ja nie będę stała ani za IRA ani za panią M. Thatcher - bo żeby kogoś oceniać, jak mówią Anglicy, trzeba pochodzić jakiś czas w jego butach.
Nie wiem jakie intencje kierowały twórcą (debiutujący reżyser i współscenarzysta czarnoskóry Steve McQueen, wcześniej znany jako artysta plastyk, malarz), nie można ich jasno odczytać z filmu, czy jest za, czy przeciw tym protestom głodowym, zakończonych przecież śmiercią 9 osób.  W brytyjskim więzieniu nie karmiono głodujacych na siłę (tak jak to miało miejsce w przypadku np. strajkujacych głodowo członków Baader-Meinhof w Niemczech, tam karmiono ich, wbrew ich woli,  jak gęsi, wpychając jedzenie do przełyku), patrzono jak umierali, dbając,  by im niczego nie brakowało przed śmiercią, na przykład ich wychudzone, zamierajace ciała, okrywano, o ironio!, ciepłymi bielutkimi, kołdrami, czy futrami.

Niektórzy, być może, odbiorą ten film jako obraz męczeństwa "za sprawę". Ja nie miałam takiego wrażenia. Mimo, że nie pokazano w ogóle działalności terrorystycznej Sandsa i jego kompanów. Cały czas pamiętałam, jednak, że znalazł się w więzieniu za zabójstwa. Wszystko jedno czy polityczne, czy nie. Zresztą, wiadomo, jak łatwo jest podszyć wszelką działalność zbrodniczą pod etykietkę politycznej. Widać, ci faceci, nie mogli przestać walczyć, nawet w więzieniu. Narażali sie na straszne szykany, później w okropnych cierpieniach umierali z głodu, w imię tytułów, nazw, mianowań. Ja w każdym razie, nie czułam jakiegoś wielkiego poparcia dla Sandsa i  akcji głodowej. Bardziej stałam po stronie jego przyjaciela księdza (Liam Cunningham). Ich rozmowa to istny majstersztyk aktorski. Jedna scena, jedno ujęcie - trwało 22 minuty, nie chciałam wierzyć, że aż tyle, bardzo szybko minęła. Nie czułam poparcia dla Sandsa,  ale też i nie potępiałam (przypominam - buty!), że skazał siebie i swoich współwięźniów na taką śmierć. Na usta jednak cisnęło się pytanie, czy to było konieczne?