poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Afryka po belgijsku i Turcja uniwersalnie choć w oryginale. Czyli rodzina, ach rodzina.

„KIEDY WIATR UNIESIE PIASEK” – reż. Marion Hansel (ta od „Między złem a głębokim błękitnym oceanem”). Zapowiadało się dosyć ciekawie. Gdzieś w Afryce, na pustyni, w małej wiosce, zanika ostatnie źródło wody.Jedna z nielicznych rodzin, postanawia opuścić swe domostwa i poszukać innego miejsca do życia. Jak się można domyślić, będzie ciężko, niebezpiecznie – tereny na ich szlaku często są dotknięte wojną, co niesie czasem tragiczne konsekwencje. Niestety, jest jakoś mało autentycznie. Nieszczęściem tego filmu, jest to, że twórcy chcą bardzo pięknie pokazać Afrykę i jej mieszkańców, tak żeby wzruszyć do głębi serca ewentualnych sponsorów budowania nowych studni. Ogląda się to jak kolorową pocztówkę z pozdrowieniami od wędrowców szukających wody na pustyni. Owszem, nie szczędzi się nam nieszczęść po drodze, to prawda, ale jakoś mi to wszystko za czysto wygląda, dosłownie i w przenośni. Mąż i żona wraz z trójką dzieci, są piękni, mają czyste, kolorowe szaty, mimo, że nie myją się ani razu, krajobrazy są urocze, a uczynki złych ludzi spotykanych po drodze są okrutne, ale jakieś takie.... za „eleganckie”, nie przerażają. Właśnie, cały film jest za „elegancki”, zbyt „wymuskany”, to chyba dobre słowo. Ogólnie – idea szczytna, ale jakoś mało poruszająca. A szkoda. Na szczęście film ratuje i nadaje mu zupełnie inny wymiar, taki bardziej ludzki, dość wątle zaznaczony, ujawniający się z większą siłą dopiero pod koniec filmu, wątek specyficznej, afrykańskiej hierarchii wartości, wyznawanej w przeciętnej wiejskiej rodzinie, którą to wymuszają ciężkie warunki bytowe. Porażające jest, gdy kolejny raz dowiadujemy się, że zwierzę hodowlane jest bardziej cenne od dziecka. I dzieci o tym wiedzą. I kochają swych rodziców.


A skoro już jestem przy egzotycznym temacie. Bardzo, ale to bardzo urzekł mnie film turecki"CZASY i WICHRY". Misternie, subtelnie skonstruowana, podzielona wg pór dnia (i nocy), opowieść o rodzinie. O tym jak dzieci na pewnym etapie swego życia nienawidzą swoich rodziców, bojąc się, że mogą być do nich podobne. Tak samo jak oni zacofani, zachowawczy, bez szerszych horyzontów, żyjący w kołowrocie dnia codziennego. I co gorsze, oni, czyli chłopcy – dwójka bohaterów filmu, widzą, że są już na dobrej drodze by powielać ojcowskie schematy. Są przerażenie do tego do tego stopnia, że pragną śmierci swych ojców. Jest to pewna metafora uwarunkowania rozwoju, postępu: by narodziło się nowe, musi umrzeć stare.
Przepiękna historia, osadzona w XXI wieku w górskiej tureckiej wiosce, gdzie życie płynie leniwie, tradycyjnie, niczym w kilkaset lat temu. Życie, którego każdy dzień wyznacza rytm modlitewnego rytuału – choćby się świat walił, w godzinę modłów duch we wsi zamiera. I dobrze – w tym czasie wszelkie burze ustają i życie toczy się, chwała Bogu, dalej. Nowe trzeba budować na pewnej, trwałej opoce.
Choćby wiały wichry, życie ludzkie toczy się tak samo, pewne rzeczy są niezmienne i powtarzalne, także owe trudne relacje "dzieci - rodzice", bez względu na upływający czas.
Jeden ze ścisłej czołówki festiwalowych filmów. A reżyser nazywa się Reha Erdem. A "Czasy i wichry" to jego czwarty film. Aż się chce zobaczyć poprzednie. Może się uda.

Słowa zaklęcia, wypowiadane niemal codziennie: "nie będę taka..., nie będę tak żyć, jak...., nie dam się zrobić tak, jak..., nie pozwolę, by... jak moja matka. Już ich nie wypowiadam, ale nie daję się i ciągle walczę, by się spełniały.

sobota, 25 sierpnia 2007

POTOSI: film jak moje marzenie

"POTOSI: czas podróży". Kolejny film festiwalowy niedozapomnienia. Ten 4-godzinny dokument mógłby mieć też podtytuł: „podróż przez życie”. A to ze względu na bardzo mądry i pełen refleksji odautorski komentarz dobiegający zza kadru.
Film ma dwie główne warstwy. Pierwsza - to podróż poślubna szlakiem Inków reżysera Rona Havilio i jego żony Jacqueline. Tę wspaniałą i jakże oryginalną wyprawę (mogli przecież na miodowy miesiąc pojechać do Brazylii i smażyć się na plaży Copacabana albo podziwiać wodospad Iquacu) śledzimy za pośrednictwem dokumentujących ją zdjęć i wspomnień. Druga warstwa – to powtórka tej podróży po 30 latach, do której para podróżników zaprosiła swoje trzy córki, mające w trakcie kręcenia filmu około 20 lat. Tak jak kiedyś – wędrują teraz w piątkę przez boliwijskie Andy, odwiedzając m.in. niezwykłe, położone na wysokości powyżej 4000 m n.p.m, tytułowe miasto - Potosi.
Ron Havilio wykorzystał rewelacyjny pomysł powtórzenia tej podróży jako impuls do różnych przemyśleń m.in. na temat jego długoletniego związku z Jacqueline, o ich rodzinach (oboje mają żydowskie pochodzenie, obecnie mieszkają w Jerozolimie, a korzenie żony sięgają przedwojennej Polski), o cieniu smutku, jaki położyła wojenna historia na ich życie, o jego relacjach z córkami, a także o pewnych przemianach jakie zaszły na przestrzeni lat w relacjach małżonków czy między poszczególnymi członkami ich rodzin. Ten, tak czasem bardzo osobisty, komentarz nie jest absolutnie nachalny. Jest bardzo delikatny, subtelny i świetnie uzupełnia wątek najważniejszy, czyli obraz miasta Potosi i dzieje jego mieszkańców. Mieszkańców spotkanych wtedy, gdy Ron i Jacqueline byli i młodzi i teraz, po latach. Aktualny film przeplata się ze zdjęciami ludzi i zdarzeń sprzed 30 latach. Havilio próbuje rozpoznać młode twarze ze starych fotografii pośród krzątających się na ulicach czy przed swoimi domami starszych Indian. Wymaga to trochę trudu, nieraz trzeba mocno popytać i poszukać, ale czasem warto, bo udaje się odnaleźć bohaterów tamtych lat. Rozmowa z tubylcami należy do żony – Jacqueline cudownie nawiązuje kontakt z nieznajomymi. Jest bardzo ciepła, bezpośrednia, głeboko zainteresowana ich życiem – czuć, że naprawdę żywi do nich niekłamaną sympatię – ludzie rozmawiają z nią szczerze i otwarcie, często bardzo mądrze. Fascynująca jest ta konfrontacja przeszłości z teraźniejszością. Czasy się zmieniły, ale życie Indian nie bardzo, a już na pewno nie ich smutek – Potosi i jego okolice to bardzo piękne, aczkolwiek surowe i smutne strony. Ich historia – nieludzkie wykorzystywanie przez białych okolicznych Indian do pracy w zasobnych kopalniach srebra – odcisnęło piętno na psychice także dalszych pokoleń. Poza tym życie tu i bez białych jest bardzo ciężkie – 4000 m n.p.m robi swoje.
Smutek, melancholia, jakie towarzyszą wspomnieniom, bo choćby były one najpiękniejsze, to jednak wiążą się z nieodwołalnym przemijaniem, połączone jednocześnie jakimś tajemnym sposobem z pogodą ducha, nie odstępują widza od początku do końca filmu. Co jednak nie sprawia absolutnie że jest on przygnębiający. Nie, Potosi to pewien rodzaj konstatacji, pogodzenia się z upływem życia, ze zmianami jakie ono niesie, a jednocześnie podziw dla trwałości i mocy natury, także ludzkiej. No i przede wszystkim – to obraz i historia jednego z najciekawszych miejsc na świecie – miasta Potosi.
Co za piękny film, zaraz po projekcji miałam ochotę przeżyć go jeszcze raz. Tym bardziej, że jest ucztą nie tylko dla oka, komórek mózgowych, ale i dla ucha – obrazom z podróży towarzyszy wspaniała muzyka andyjskich Indian, także tych walczących z wyzyskiem.
Polecam ten film, jeśli będzie okazja, wszystkim, którzy lubią wszelakie podróże z refleksją. Nie polecam turystom, także kinowym. Ci, którym zależy tylko na zaliczaniu tytułów filmów, jak kolejnych znanych zabytków światowej klasy. Niech sobie dadzą spokój, lepiej wybrać się z biurem wycieczkowym pod piramidy Machu Picchu, film też będzie się im dłużył, a 4 godziny, które mu poświęcą przeliczą z żalem na dwa tytuły filmowe, które by mogli w tym samym czasie bezstresowo pooglądać.

wtorek, 21 sierpnia 2007

"Do ciebie, człowieku" - król 7. ENH

Chwilę mnie nie było. Ale zaraz będę. Właśnie wróciłam z festiwalu filmowego Era Nowe Horyzonty. Wspaniała przygoda. Już tęsknię, żeby ją przeżyć w przyszłym roku. Wiele filmów, wiele wrażeń, trochę obserwacji i wniosków, lepszych i gorszych. Będę tu je spisywać. Pozdrawiam tych, którzy to czytają. Już wkrótce wpadnę do znajomych. Tu i ówdzie zaglądnęłam, sporo się działo, gdy mnie nie było. No to narazie. 

Myślałam, że uda mi się na potrzeby bloga stworzyć oddzielne, nazwijmy to - impresje filmowe, poza tymi, które zamieściłam na forum. Niestety, czas tak szybko biegnie, tyle jest ciekawych rzeczy do zrobienia, zobaczenia, przeczytania, przeżycia, przegadania, że nie dam rady.
Nie lubię robić przeklejek tekstów spłodzonych przeze siebie w różne internetowe miejsca, kojarzy mi się to brutalnie z najstarszym zawodem świata. Ale przecież nie jestem z kolei jego pępkiem /świata/ i nie wszyscy w necie odwiedzają zarówno moje forum jak i blogi. A poza tym, blog traktuję teraz po trosze jako wyjście zapasowe w razie zamknięcia forum, co zresztą widać. Tyle tytułem tłumaczenia się. A teraz do rzeczy.

Podobało mi się wiele filmów na festiwalu. Na pewno więcej było tych, które znalazły moje uznanie niż dezaprobatę. Tak naprawdę zawiedziona byłam dwoma, trzema tytułami. Ale - jest, może nie 10, a 5 filmów, które wstrząsnęły, a przynajmniej bardzo poruszyły, basią podczas 7. ENH: "DO CIEBIE CZŁOWIEKU" , "CZASY i WICHRY" (prod. tureckiej), "TO JEST ANGLIA" i dwa gigadokumenty, 240-minutowe: "POTOSI: czas podróży" i "ANDY WARHOL - biografia". Ten ostatni, o Warholu - może nie tyle wstrząsnął, co świetnie uzupełnił i uporządkował od A do Z wiedzę o twórczości i sztuce tegoż.

"DO CIEBIE, CZŁOWIEKU" – reż Roy Andersson (ten od „Pieśni z drugiego piętra”). Temat filmu stary jak świat - pustka egzystencjalna, samotność ludzi wśród ludzi, tęsknota za prawdziwym dialogiem i porozumieniem, która nigdy nie zostaje zaspokojona. Wszyscy chcą być szczęśliwi, ale nie potrafią wyrwać się z zaklętego kręgu swego ego. Nie potrafią, bo są zbyt leniwi, obojętni wobec świata i innych jego mieszkańców, krzątają się niemrawo wokół swoich drobnych i drobniutkich spraw, żyją na ćwierć gwizdka, organizując sobie namiastki namiętności, które tak bardzo chcieliby przeżyć w swoim mało ciekawym życiu. Czasem wołają, pytają, próbują, zbliżają się do siebie, po to, by zaraz się rozminąć. Szczęście, wolność i kontakt z drugim człowiekiem mogą sobie znaleźć jedynie w marzeniach, także sennych.
Ale jak to jest pokazane! Jak prawdziwie a jednocześnie niebanalnie, aż ciarki przechodzą. Ten film to swoisty zlepek scen z życia całej galerii zwyczajnych bohaterów dnia szarego: apatycznych, trwoniących bezustannie swój potencjał, wypełniających mechanicznie swe małe codzienne rytuały, które nimi do cna zawładnęły. Czasem wykonają wysiłek i spojrzą w niebo, licząc na jakiś cud? Niestety, nic samo nie przychodzi. Szczęście, na które składają się również bliskie więzi z bliźnim, to ciężka praca. Bóg za nas jej nie wykona.
("Do ciebie człowieku" - to wg mnie najlepszy film festiwalu, także pod względem formalnym. Jedyny konkursowy, któremu dałam 6/6.)

Uwaga osobista: W okresie tego magicznego filmowego święta rządziły nami jakieś tajemnicze fluidy. Na film trafiłyśmy z Anią, po dłuższej rozmowie, na ten sam temat, którym uraczył nas Roy Anderssson, przybite jak ludzie na ogół strasznie samotnie i powierzchownie żyją, zabiegani, zaaferowani i zainteresowani tylko sobą, bez ciekawości, bez szczerej chęci zatrzymania się na dłużej przy kimś drugim, a jednocześnie jak bardzo są uzależnieni od innych, od ich akceptacji, opinii, dobrego humoru, jak ludzie kochają.... przeglądać się w oczach innych. Często o tym rozmawiamy.... Z tym, że ja już jak ta matka z „Arizona Dream” jestem z pewnymi faktami pogodzona, już przestało mi zależeć, częściej się teraz śmieję (czasem trochę gorzko) niż płaczę, chcę żyć i cieszyć się życiem takim jakie ono jest, trudno. Ona jeszcze cierpi, czasem prawie śmiertelnie.... ale na „Do ciebie człowieku” (w oryginale było mniej wiecej „Do was, żyjący”) płakałyśmy jak bobry obie. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła o tym Roy’owi powiedzieć, pewnie by się ucieszył, ale nie znam szwedzkiego, mogłabym po angielsku, ale to wymagałoby trochę trudu, poza tym, musiałabym poszukać adresu, trzeba by trochę na dłużej przysiąść.... ech, Roy masz rację. :)

Nemo, dzięki za mobilizację. :)