sobota, 29 stycznia 2005

Ukryte pragnienia - każdy je ma

„Tańczę sama” – w wersji włoskiej, „Stealing Beauty” – w angielskiej i wreszcie „Ukryte pragnienia” po polsku. Trzy różne tytuły, każdy zawiera swoją prawdę o filmie. Nawet ten polski, o dziwo, jest trafiony. A kto wie, czy mimo, a może dzięki, swej prostocie i bezpośredniości – jest najbardziej adekwatny.

B. Bertolucci zrobił ten film po 10 letniej nieobecności w swojej ojczyźnie, którą postanowił opuścic z powodów politycznych – głównie korupcji polityków
Może właśnie dlatego ten film to jeden wielki zachwyt nad ziemią włoską, szczególnie jej fragmentem – Toskanią. Także nad młodością, niewinnością – tak, tak nawet tą rozumianą pod pojęciem dziewictwa, nad czasem młodzieńczej inicjacji właśnie, który się z tą niewinnością ściśle wiąże. Ale również nad dojrzałością, doświadczeniem, przyjaźnią, starością. Także sztuką, która w Toskanii jest wszechobecna.

To przepiękna kraina, swoją naturą, ale i sztuką którą tu pozostawił człowiek – stare kamienne zabudowania, ozdobione równie starymi, przedstawiajacymi sceny rodzajowe freskami. No i są też dzieła ( na pewno nie zawsze udane, współczesnych artystów, którzy ściągają tu z całego świata, by kradnąc i żywiąc się czarem Toskanii tworzyć, tworzyć, tworzyć... również poezję.
Tak jak matka Lucy, głównej bohaterki filmu. Lucy, 19-letnia Amerykanka, przyjeżdża tu, bo pod wpływem przeczytanego wiersza matki- poetki, napisanego przez nią tuż przed swoją śmiercią, czuje, ze musi znaleźć prawdziwego ojca, który zamieszkuje właśnie w tej części Włoch.
Pewnego dnia pojawia się więc w starej willi, którą kiedyś zamieszkiwała wraz z przyjaciółmi matka. Zresztą Lucy też, tu kiedyś już raz była, gdy miała 15 lat. Z tym dawnym pobytem wiąża się jej rzewne wspomnienia pierwszej miłości i pierwszego pocałunku. Lucy (Liv Tyler), mimo że piekna jak sama Toskania, ciągle jest dziewicą. Po prostu czeka na prawdziwą miłość, i ma nadzieję, że może teraz się ona spełni. Dziewictwo Lucy bardzo intryguje nieco starszego umierającego pisarza. Bo Lucy, mimo, że bardzo romantyczna, to jednak nie zahukana i lubi rozmawiac na wszystkie tematy, również seksu, i również z dojrzałymi mężczyznami.
Pisarza gra, jak zwykle REWELACYJNIE, Jeremy Irons. To jest prawdziwy popis z jego strony – tak pieknie przedstawił postać stojącego nad grobem mężczyzny, ale ciągle jeszcze zafascynowanego życiem, młodościa, miłością, nawet seksem. Zresztą sam przytacza na swoje usprawiedliwienie myśl któregoś z francuskich literatów: „Człowiek czym bliżej śmierci, tym staje się bardziej frywolny”. Ale nie ma w nim za grosz jakiegoś niezdrowego podniecenia, obleśności, która wywoływałaby niesmak u widza.
Pisarz, jak wszyscy przebywajacy w willi, jest zauroczony Lucy i szczerze martwi się, by jej „pierwszy raz” zasługiwał na to, by pozostać pięknym dziewczęcym wspomnieniem w jej pamieci. A może też po cichu skrywa w sobie to słodkie pragnienie, skazane z góry na niespełnienie, by być tym pierwszym? Kto wie? Wyraz jego oczu pozwala czasem snuc takie domysły.
Zresztą podobne skryte pragnienia mają niemal wszyscy mężczyźni na "farmie". Ale Lucy ciągle tańczy sama ...
Taki jest mniej więcej główny wątek filmu. Drugim jest próba odgadniecia przez Lucy, który z żyjacych przyjaciół matki może być jej ojcem. A poza tym, ilez tu innych najrozmaitszych uczuć, całe morze – ale wszystkie obracaja się wokół miłości, piękna i przemijania życia.

Uwielbiam takie filmy z klimatem, w których na pozór nic wielkiego się nie dzieje – ktos się opala, ktoś pływa, ktos rzeźbi, ktoś spaceruje, ktos kogoś obserwuje itd., Tak, ale pod tą pokrywką czuje się, że życie aż kipi, że mimo pozornego spokoju, leniwego wręcz nastroju, życie tych ludzi jest bardzo zagmatwane i całkiem burzliwe, o wiele bardziej, niż by się to mogło wydawać.

piątek, 21 stycznia 2005

Jestem jak John Malkovich

Jestem jak John Malkovich
Jak John Malkovich vel Port w „Pod osłona nieba” i vel Valmont w „Niebezpiecznych zwiazkach”.
Kiedyś rzuciłam hasło – „Jestem taka szczęśliwa bo...” i rozwinęłam je jak głupia nastolatka - ... bo kupiłam płytkę z „Arizona Dream”.
A przecież najwieksze szczęście to rodzina, mąż, dzieci, zdrowie – jednym slowem to o czym marzy każdy dziewczyna, kiedy kochać zaczyna. No tak, ale ja nie zaczynam. Chyba kiedyś zaczęłam – nigdy niczego w zyciu nie jestem niczego pewna. I chyba nawet jeszcze nie skończyłam. Znowu brak pewności? Czy strach przed prawdą? To dlaczego pisząc o szczęściu wspomniałam film za 10.00 zł? Może dlatego, że jestem spokojna (?), kochana (!), bezpieczna (?!) i mogę się cieszyć takimi głupstwami. Tylko dlaczego czuję się jakbym była Valmontem czy Portem? Dlaczego nie mogę się wreszcie poczuć jak te kobiety, które ich kochały? Może właśnie dlatego? Bo wiem, czuję, że grozi to zagładą? To dlaczego zawsze chciałam umrzeć z miłości? Właśnie dlatego jestem jak John Malkovich/Port/Valmont.

poniedziałek, 10 stycznia 2005

Hiroszima moja miłość

Coś wspanialego. Alain Resnais, 1959 r. Kilkanaście, może kilkadziesiąt, godzin z życia francuskiej aktorki Elle (E. Riva) będącej „na zdjęciach” w Hiroszimie, która niespodziewanie zaczyna czuć po raz drugi w życiu, że kocha znowu młodzieńczą miłością. Dzieje się tak za sprawą pewnego Japończyka Lui (E. Okada), mieszkańca tego miasta. Pierwszą miłość przeżyła w czasie wojny we Francji w rodzinnym miasteczku Nevers. Miała wtedy 18 lat i zakochała się w o 5 lat starszym Niemcu.
Teraz, w czasie akcji filmu, jest już kobietą w pełni dojrzałą, ma pracę, ma męża. O tamtym pierwszym, szalonym, zakończonym tragicznie uczuciu prawie zapomniała. Dopiero spotkanie z Japonczykiem sprawiło, ze wspomnienie i miłość zaczyna się odradzać. Przeżywa chwile szczęścia, ale jednocześnie strachu. Przeraża ją myśl, że znowu, tak jak kiedyś, to uczucie z góry skazane jest na zapomnienie. Że z czasem, wszystko po kolei, każdy szczegól związany z obecną wielką namietnością będzie zacierał się w pamieci. A przecież o prawdziwej miłości, tak jak i o wojnie, na której ślady potyka się w Hiroszimie, nie można, i nie wolno zapomnieć.

Bardzo ciekawy jest sposób przedstawienia miłości w oparciu o temat wojny. Mimo, ze akcja filmu dzieje się jak najbardziej w czasach pokoju, II wojna światowa jest jednak cały czas obecna. Po pierwsze – w retrospekcjach z francuskiego Nevers nad Loarą, których kadry uporczywie powracają w powojenną japońską teraźniejszość podczas zwierzeń miłosnych Francuzki. . I po drugie – w zapisach dokumentalnych o Hiroszimie (filmy, fotografie) oraz eksponatach muzealnych będących tragiczną pamiątką skutków ataku i przestrogą przed kolejnym wybuchem bomby atomowej. Bardzo zręczne połączenie fabuły z dokumentem.
Tak się sklada, że wojna w tym filmie jest silnie powiązana z miłością. Być może dlatego, że jej wspomnienie jest cały czas jeszcze żywe zarówno u twórców filmu i bohaterów jakich oni stworzyli. Tak się stało, ze ich młodość, pierwsze uniesienia przypadły akurat na taki czas. I trudno wyprzeć ten fakt z pamięci. A może dlatego, ze miłość i wojna – to takie przeciwne stany uczuciowe, ale mocą i zamętem do siebie jakby podobne? .
Na pożegnanie kochankowie nadaja sobie imiona swoich miast – ona zostaje dla niego Nevers, on dla niej – Hiroszimą. Teraz ona już wie na pewno – ta miłość, pamięć o niej, zostanie ocalona na zawsze, tak jak pamięc o Hiroszimie.

Interesujacy film, może nie ze względu na sam temat, ale na sposób w jaki został on pokazany. Nie ma tu ciągłej fabuły. Teraźniejszośc przeplata się z przeszłością, ale nie za pomocą scen o wartkiej akcji, mocnych słów. Są to spokojne, wyciszone obrazy na których tle snuje się piekna opowieść o miłości, o cierpieniu, szaleństwie, porażce.
Poza tym bardzo oszczędna gra aktorska. O tym, że dwoje ludzi się kocha, wiemy ze zblizeń ich twarzy, spojrzeń, grymasów, czułych gestów dłoni. Film bardzo ascetyczny, ale bardzo sugestywny, w wyrażaniu zarówno uczucia miłości, jak i niezgody i buntu na to, co stało się w Hiroszimie w wyniku braku miłości jednego narodu do drugiego. I może dlatego, ze ten obraz tak cicho i subtelnie przemawia, słychać go tak głośno?
Polecam – warto ten film poznać. Nie tylko ze względu że jest pierwszym filmem fabularnym A. Resnaisa, jednego z prekursorów tzw. Nowej Fali kina francuskiego. Także dlatego, ze jest całkiem inny od rozbuhanych, widowiskowych, kiczowatych, bogatych wizualnie, ale biednych w treści obecnych filmów, szczególnie amerykańskich.