Sekta, z czym mi
się kojarzy? Niekoniecznie z religią. Kojarzy mi się przede wszystkim z
uzależnianiem i, co za tym idzie, z wykorzystywaniem uzależnionych. Wystarczy mieć minimum wiedzy psychologicznej
o osobowościach podatnych na uzależnienie, np. pesymizm, brak odporności psychicznej
na stres, brak umiejętności radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych nie
wspominając już o problemach dnia codziennego itp. Jeśli do tego dodać jeszcze
samotność, czy poczucie osamotnienia, poczucie wykluczenia ze środowiska, w
którym się żyje – mamy rysunek delikwenta (czyli tak po prawdzie większości z nas), którego za pomocą pewnych zabiegów
manipulacyjnych, typu stworzenia pozorów bezpieczeństwa i zaopiekowania,
zainteresowania, pozornego wzmocnienia jego ego, można od siebie uzależnić
społecznie, tworząc grupę podobnych osób
i obejmując nad nią przywództwo.
Dla wzmocnienia swej przywódczej pozycji
dobrze jest obstawić się jakimiś księgami, sprawiać wrażenie erudyty, mędrca, człowieka
posiadającego swoją filozofię, może nawet religię, boga, a najlepiej to nim
zostać. Jeden bóg więcej, jeden mniej, co to ma za znaczenie.
A najważniejsze, to stworzenie ścisłego
kanonu zasad i obyczajów jakie mają panować w grupie czyli sekcie i
bezwzględnie ich przestrzegać, a jedną z głównych uczynić bezwzględne
posłuszeństwo wobec przywódcy. Osoba uzależniona od grupy i jej przywódcy
(celowo nie używam tu słowa „guru”, gdyż kojarzy się ono m.in z buddyzmem, do
którego mam wielki szacunek, zaznaczam - bez uzależnienia) w miarę pogłębiania się choroby,
rezygnuje z wcześniejszych aktywności życiowych (jeśli takie posiadała), wypada
z ról społecznych jakie dotychczas pełniła, np. utrata pracy, usunięcie ze
szkoły, rezygnacja z życia rodzinnego, zainteresowań. Z czasem, w miarę jak
przywódca grupy utwierdza swą gromadkę w swojej boskości, może dochodzić do
kryminalizacji takiej grupy, co jeszcze bardziej ją scala i uzależnia jej
członków wzajemnie od siebie – strzeżenie wspólnej tajemnicy, strach przed jej
ujawnieniem i odpowiedzialnością karną.
Bardzo ważne jest przy tym wszystkim zachowanie pozorów, że poddani są
wolni i sami decydują o swej przynależności do grupy, że mogą ją opuścić, choć
tak faktycznie nie mogą, bo albo są już tak silnie uzależnieni, albo paraliżuje
ich strach, albo będą przez grupę ścigani.
A ci, którzy
ewentualnie się wyłamią, będą chcieli wyjść z uzależnienia, tak jak Martha,
tytułowa bohaterka filmu Durkina, niech wiedzą, że tak jak każdy uzależniony
podczas odwyku, czekają ich niesamowite męki i nie uda im się odzyskać mentalnej wolności bez pomocy osób bliskich i
specjalistów psychiatrów i psychoterapeutów.
Film zaczyna się
jak klasyczny thriller. Martha (Elizabeth Olsen) tuż nad ranem ucieka z farmy,
gdzie żyje z grupą młodych ludzi i ich przywódcą Patrickiem (John Hawkes).
Ścigana, biegnie przez las, w końcu dociera do miasteczka. Zmęczona, wystraszona
dzwoni do jakiejś kobiety, jak się za chwilę okaże, do starszej siostry. Nie
potrafi dokładnie określić miejsca gdzie się znajduje. Nie stanowi to jednak
przeszkody dla Lucy (Sarah Paulson), która po kilku godzinach dociera do
uciekinierki i zabiera ją do swego pięknego, dużego, świetnie wyposażonego domu
letniego na jeziorem, gdzie akurat spędza urlop z dopiero co poślubionym mężem
Tedem (Hugh Dancy). Gnębiona poczuciem winy, że po śmierci matki nie zajęła się
dostatecznie siostrą, postanawia nadrobić zaległości i zaopiekować się Marthy,
której nie widziała dwa lata. Bo tyle czasu minęło, odkąd nieszczęsna Martha
opuściła dom po śmierci matki, bez powiadomienia gdzie się udaje i gdzie
mieszka. Martha była idealną kandydatką na członka sekty – samotna (matka
zmarła, starsza siostra była jeszcze za mało dojrzała, by mogły stanowić dla
siebie wsparcie), co skwapliwe wykorzystał wspomniany Patrick, dając jej
schronie w swej komunie, bez prawa komunikowania się z nikim z zewnątrz. I nie
wiadomo jak długo by ta dziewczyna wegetowała pod „opieką” Patricka, spełniając
wobec niego i kilku pozostałych mężczyzn, wszelkie posługi, na czele z
seksualnymi, gdyby nie pewne wydarzenia, do jakich sekta pod wpływem Patricka
się posunęła. Ale o tym „sza”, bo myślę,
że co niektórzy w obecnej dobie rozkwitu wszelkiego kalibru sekciarstwa,
zdecydują się na seans i zobaczą ten film. Z pewnością nie wzbogacą swej wiedzy
w temacie, ale myślę, że nie będą żałować decyzji.
No bo, „Martha
Marcy May Marlene” (pisane bez przecinków! bo to nie jest wyliczanka) jest sprawnym debiutem fabularnym Amerykanina Seana Durkina.
Napisałabym „bardzo sprawnym’, gdyby film skrócił o jakieś 15-20 minut.
Wtedy mielibyśmy do czynienia z trzymającym mocno w napięciu, od początku do
końca, thrillerem społeczno - psychologicznym. A tak, otrzymaliśmy dość ciekawe
studium początków wychodzenia z uzależnienia.
Po ucieczce z komuny ta
nieszczęśliwa dziewczyna znowu jest pod czyjąś opieką! Znowu jest od kogoś
zależna, znowu od mężczyzny – to Ted, mąż siostry, ją utrzymuje, to pod jego
dachem śpi i je jego jedzenie, co zresztą w chwili gniewu jej wymawia. Czyli jej status
osoby zależnej czy uzależnionej, nie zmienia się tak bardzo. A sprawa wolności mentalnej też nie jest tak
oczywista. Będąc teraz pod opieką siostry i jej męża, nie może wyzwolić się od
obrazu i strachu przed Patrickiem. To właśnie jego bardzo często widzi zamiast Teda,
czy innych mężczyzn w otoczeniu (kulminacyjna scena wybuchu szału na przyjęciu).
Tak, trzeba przyznać, dobrym i fundamentalnym, zabiegiem
formalnym, urozmaicającym seans, jest mieszanie się rzeczywistości, czasów, w psychice
Marthy. Podczas codziennych czynności, do których próbuje wdrożyć ją siostra,
Martha widzi obrazy z pobytu gdy była na farmie, często odzywa się do siostry
czy Teda tak, jakby była ciałem z tamtymi ludźmi. Martha, a wraz z nią i my,
tracimy orientację kto jest kim, czy dziewczyna nie jest zagrożona? Czy zamiast
Teda nie pojawił się w domu czy okolicy Patrick? Oprócz celowego wzrostu napięcia, być
może otrzymujemy także sygnał, iż obaj panowie, ich role w rodzinach, niewiele się
różnią? Obaj są zresztą do siebie także fizycznie bardzo podobni (Hugh Dancy i John Hawkes). Wszyscy,
i my, i ci na ekranie, czujemy podskórnie jakieś zagrożenie.
I o to chodzi, zarówno w przypadku filmu,
jak i o sekty, której istota zasadza się na poczuciu zagrożenia i strachu. Najpierw
kandydat trafia do niej, bo nie rozumie, boi się, świata i życia, później nie
może z niej wyjść, bo boi się przywódcy, który czasem obiera imię Boga lub jego
pośrednika.