wtorek, 17 kwietnia 2012

Martha Marcy May Marlene - reż. S. Durkin


Sekta, z czym mi się kojarzy? Niekoniecznie z religią. Kojarzy mi się przede wszystkim z uzależnianiem i, co za tym idzie, z wykorzystywaniem uzależnionych.  Wystarczy mieć minimum wiedzy psychologicznej o osobowościach podatnych na uzależnienie, np. pesymizm, brak odporności psychicznej na stres, brak umiejętności radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych nie wspominając już o problemach dnia codziennego itp. Jeśli do tego dodać jeszcze samotność, czy poczucie osamotnienia, poczucie wykluczenia ze środowiska, w którym się żyje – mamy rysunek delikwenta (czyli tak po prawdzie większości z nas),  którego za pomocą pewnych zabiegów manipulacyjnych, typu stworzenia pozorów bezpieczeństwa i zaopiekowania, zainteresowania, pozornego wzmocnienia jego ego, można od siebie uzależnić społecznie, tworząc grupę podobnych  osób i obejmując nad nią przywództwo. 

Dla wzmocnienia swej przywódczej pozycji dobrze jest obstawić się jakimiś księgami, sprawiać wrażenie erudyty, mędrca, człowieka posiadającego swoją filozofię, może nawet religię, boga, a najlepiej to nim zostać. Jeden bóg więcej, jeden mniej, co to ma za znaczenie.   

A najważniejsze, to stworzenie ścisłego kanonu zasad i obyczajów jakie mają panować w grupie czyli sekcie i bezwzględnie ich przestrzegać, a jedną z głównych uczynić bezwzględne posłuszeństwo wobec przywódcy.  Osoba uzależniona od grupy i jej przywódcy (celowo nie używam tu słowa „guru”, gdyż kojarzy się ono m.in z buddyzmem, do którego mam wielki szacunek, zaznaczam - bez uzależnienia) w miarę pogłębiania się choroby, rezygnuje z wcześniejszych aktywności życiowych (jeśli takie posiadała), wypada z ról społecznych jakie dotychczas pełniła, np. utrata pracy, usunięcie ze szkoły, rezygnacja z życia rodzinnego, zainteresowań. Z czasem, w miarę jak przywódca grupy utwierdza swą gromadkę w swojej boskości, może dochodzić do kryminalizacji takiej grupy, co jeszcze bardziej ją scala i uzależnia jej członków wzajemnie od siebie – strzeżenie wspólnej tajemnicy, strach przed jej ujawnieniem i odpowiedzialnością karną. 
 Bardzo ważne jest przy tym wszystkim zachowanie pozorów, że poddani są wolni i sami decydują o swej przynależności do grupy, że mogą ją opuścić, choć tak faktycznie nie mogą, bo albo są już tak silnie uzależnieni, albo paraliżuje ich strach, albo będą przez grupę ścigani.
A ci, którzy ewentualnie się wyłamią, będą chcieli wyjść z uzależnienia, tak jak Martha, tytułowa bohaterka filmu Durkina, niech wiedzą, że tak jak każdy uzależniony podczas odwyku, czekają ich niesamowite męki i nie uda im się odzyskać  mentalnej wolności bez pomocy osób bliskich i specjalistów psychiatrów i psychoterapeutów.

Film zaczyna się jak klasyczny thriller. Martha (Elizabeth Olsen) tuż nad ranem ucieka z farmy, gdzie żyje z grupą młodych ludzi i ich przywódcą Patrickiem (John Hawkes). Ścigana, biegnie przez las, w końcu dociera do miasteczka. Zmęczona, wystraszona dzwoni do jakiejś kobiety, jak się za chwilę okaże, do starszej siostry. Nie potrafi dokładnie określić miejsca gdzie się znajduje. Nie stanowi to jednak przeszkody dla Lucy (Sarah Paulson), która po kilku godzinach dociera do uciekinierki i zabiera ją do swego pięknego, dużego, świetnie wyposażonego domu letniego na jeziorem, gdzie akurat spędza urlop z dopiero co poślubionym mężem Tedem (Hugh Dancy). Gnębiona poczuciem winy, że po śmierci matki nie zajęła się dostatecznie siostrą, postanawia nadrobić zaległości i zaopiekować się Marthy, której nie widziała dwa lata. Bo tyle czasu minęło, odkąd nieszczęsna Martha opuściła dom po śmierci matki, bez powiadomienia gdzie się udaje i gdzie mieszka. Martha była idealną kandydatką na członka sekty – samotna (matka zmarła, starsza siostra była jeszcze za mało dojrzała, by mogły stanowić dla siebie wsparcie), co skwapliwe wykorzystał wspomniany Patrick, dając jej schronie w swej komunie, bez prawa komunikowania się z nikim z zewnątrz. I nie wiadomo jak długo by ta dziewczyna wegetowała pod „opieką” Patricka, spełniając wobec niego i kilku pozostałych mężczyzn, wszelkie posługi, na czele z seksualnymi, gdyby nie pewne wydarzenia, do jakich sekta pod wpływem Patricka się posunęła.  Ale o tym „sza”, bo myślę, że co niektórzy w obecnej dobie rozkwitu wszelkiego kalibru sekciarstwa, zdecydują się na seans i zobaczą ten film. Z pewnością nie wzbogacą swej wiedzy w temacie, ale myślę, że nie będą żałować decyzji.

No bo, „Martha Marcy May Marlene” (pisane bez przecinków! bo to nie jest wyliczanka) jest sprawnym debiutem fabularnym Amerykanina Seana Durkina. Napisałabym „bardzo sprawnym’, gdyby film skrócił o jakieś 15-20 minut. Wtedy mielibyśmy do czynienia z trzymającym mocno w napięciu, od początku do końca, thrillerem społeczno - psychologicznym. A tak, otrzymaliśmy dość ciekawe studium początków wychodzenia z uzależnienia. 

Po ucieczce z komuny ta nieszczęśliwa dziewczyna znowu jest pod czyjąś opieką! Znowu jest od kogoś zależna, znowu od mężczyzny – to Ted, mąż siostry, ją utrzymuje, to pod jego dachem śpi i je jego jedzenie, co  zresztą w chwili gniewu jej wymawia. Czyli jej status osoby zależnej czy uzależnionej,  nie zmienia się tak bardzo.  A sprawa wolności mentalnej też nie jest tak oczywista. Będąc teraz pod opieką siostry i jej męża, nie może wyzwolić się od obrazu i strachu przed Patrickiem. To właśnie jego bardzo często widzi zamiast Teda, czy innych mężczyzn w otoczeniu (kulminacyjna scena wybuchu szału  na przyjęciu). 

Tak, trzeba przyznać, dobrym i fundamentalnym, zabiegiem formalnym, urozmaicającym seans, jest mieszanie się rzeczywistości, czasów, w psychice Marthy. Podczas codziennych czynności, do których próbuje wdrożyć ją siostra, Martha widzi obrazy z pobytu gdy była na farmie, często odzywa się do siostry czy Teda tak, jakby była ciałem z tamtymi ludźmi. Martha, a wraz z nią i my, tracimy orientację kto jest kim, czy dziewczyna nie jest zagrożona? Czy zamiast Teda nie pojawił się w domu czy okolicy Patrick? Oprócz celowego wzrostu napięcia, być może otrzymujemy także sygnał, iż obaj panowie, ich role w rodzinach, niewiele się różnią?  Obaj są zresztą do siebie także fizycznie bardzo podobni (Hugh Dancy i John Hawkes). Wszyscy, i my, i ci na ekranie, czujemy podskórnie jakieś zagrożenie.

 I o to chodzi, zarówno w przypadku filmu, jak i o sekty, której istota zasadza się na poczuciu zagrożenia i strachu. Najpierw kandydat trafia do niej, bo nie rozumie, boi się, świata i życia, później nie może z niej wyjść, bo boi się przywódcy, który czasem obiera imię Boga lub jego pośrednika.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Chodorkowski - reż. Cyril Tuschi

 "Sprytny to ten, który potrafi znaleźć wyjście z każdej trudnej sytuacji, mądry zaś ten, który potrafi ich uniknąć."  Taką oto konstatacją na swój temat, kończy film jego tytułowy bohater, człowiek, który się Putinowi nie kłaniał,  czyli Michaił Borysewicz Chodorkowski.

Kim jest ten człowiek, a może raczej kim był, Chodorkowski. Celowo użyłam  dwóch czasów, bo on, owszem, żyje, ale jakoby umarłym jest. Będąc zesłanym jak za dawnych czasów, na syberyjskie pustkowie, oddalone o ponad 5000 km od Moskwy, a do tego przewożonym co rusz z miejsca na miejsce dla dezorientacji swojej i bliskich , jest się skazanym na niebyt.  Nawet jeśliby czas, którego ma się tak dużo, przeznaczyło na pracę naukowo-twórczą (o czym zapewnia więziony), licząc, że ujrzy kiedyś światło dzienne.  Nawet jeśli, to czy po upływie kilku, kilkunastu lat, będzie się jeszcze chciało komulkolwiek sięgać w biednej Rosji do przemyśleń byłego oligarchy,  bogacza, który pewnego dnia postanowił zagrać wg swoich reguł?
O jego działalności gospodarczej (a także charytatywnej), o drodze do tytułu najbogatszego człowieka Rosji (najpierw był bank, później nafta), możemy dowiedzieć się klikając jego nazwisko w Googlach. Niemiecki film (bo że cudzoziemcy, a nie Rosjanie, kręcą filmy dokumentalne o współczesnej Rosji, jest już regułą) Cyrila Tuschi, jest próbą refleksji i zrozumienia dlaczego ktoś taki jak Chodorkowski zostaje wtrącony do syberyjskiej tiurmy, tiurmy z tradycją, z której nie ma powrotu, niczym za stalinowskich czasów.  Gdy kończy ci się jeden wyrok, dostajesz następny, nieważne, że irracjonalny, siedzisz tam, do śmierci, albo swojej, albo tego, którego stałeś się wrogiem, czyli ... ludu.  Bo władza zawsze, wszystko jedno czy nazywana po swojsku  "ludowa", czy bardziej uczenie, z grecka "demokratyczna", zawsze wyciera sobię gębę interesem ludu, czyniąc z niego przykrywkę dla  swych osobistych interesów.

Film jest serią mini wywiadów z ludźmi którzy mieli w jakikolwiek sposób do czynienia z Chodorkowskim, począwszy od matki, pierwszej żony, jego pierworodnego syna mieszkającego w USA, poprzez współwłaścicieli Jukosu, mieszkających obecnie, na wygnaniu, za granicą, aż po polityków rosyjskich, a także światowych, np. Joshka Fisher. Wywiady przetykane są zdjeciami i filmami ze spotkań z Georgem Bushem, tuż przed aresztowaniem, gdy Chodorkowki być może przemysliwał już o interesach na gruncie amerykańskim, Jukosu, połaczonego co dopiero umową fuzji z inną wielką rosyjską firmą naftową Abramowicza. Niestety, skończyło się tylko na wielkich planach bycia czwartą co do wielkości prywatną firmą wydobywczą świata.
I za co? Za brak pokory wobec batiuszki Władmira Władimirowicza? Za jego krytykę? A może za utratę instynktu samozachowawczego - Chodorkowski, jak mówi się w filmie, nie został zaaresztowany nagle i niespodziewanie, dostawał wiele sygnałów ostrzegawczych.

Zgubiła go pycha, tupet, arogancja? A może patriotyzm? Hurra-odwaga, że da radę i postawi na swoim.  A może naiwność, wiara, że świat nie pozwoli na jego niebyt? Może liczył na wielki światowy odzew? Owszem, ale przecież granice państw są nienaruszalne. Chyba nie liczył, że Amerykanie wypowiedzą Rosji wojnę w imię obrony praw człowieka? Nawet jeśli jest to człowiek od ropy. Rosja to nie Irak, nie ta skala, za duża potęga, nie ta religia... nie może posłuzyć za przykrywkę wojny w imię obrony przed religijnym terrorem.:)

A może, jak sugeruje jeden z polityków rosyjskich, chodziło Michaiłowi  Borysewiczowi tym więzieniem o zbicie kapitału politycznego do przyszłych wyborów o fotel prezydencki? Póki co, to Władimir Putin został  oficjalnie wybrany na fotel na 4 lata. I zrobiło się ciekawie. Chodorkowski (wraz z biznesowym partnerem  Płatonem Lebiediewem) odsiaduje już drugi wyrok, z grudnia 2010 roku -  13,5 roku pozbawienia wolności. Za co tym razem? Przypomnę, że pierwszy z roku 2005, opiewał na 8 lat za domniemane oszustwa podatkowe i uchylanie od płacenia podatków.   Tym razem, wyrok 13,5 lat zapadł  za rzekome przywłaszczenie 218 mln ton ropy naftowej i wypranie uzyskanych w ten sposób pieniedzy. Po czym, wyrok został łaskawie zmniejszony do 13 lat, bo jakoby ilość skradzionej ropy była mniejsza o 130 mln ton.

Przewiduje sie, że obaj panowie na wolność wyjdą w 2016 roku (na poczet ostatniego wyroku zaliczono im odsiedziane lata z pierwszego wyroku). W tym samym roku kończy sie kadencja Putina. Ano, pożyjemy, zobaczymy, kto pożyje, kto przeżyje i jak.  Podejrzewam, że Chodorskowski nie przewidział, przy całej swej inteligencji, takiego obrotu sprawy, tym bardziej, że realni przeciwnicy polityczni Putina spychani są co raz bardziej na margines życia politycznego. I może nawet już Michaił żałuje, że nie wyjechał, a mówiąc kolokwialnie, nie uciekł z kraju w odpowiednim momencie, a wcześniej, że zamarzyło mu się być niepokornym sługą rządzącego.  Słowa, które cytuję na początku, mogą świadczyć, że być może dziś, mając te doświadczenia jakie ma, nie zadarł by w tak bezczelny sposób z najważniejszą, co nie znaczy największą duchem, osobą w państwie rosyjskim.

Co prawda Chodorkowski pociesza się, że nigdy nie czuł się tak wolny jak w więzieniu, dopiero tam pojął jak bardzo był zniewolony przez pieniądz, który nie pozwalał mu być sobą, obligował jego sądy i poglądy. Być może...  ale dziś nie dosyć, że nie ma wolności, a przynajmniej tej fizycznej,  nie ma także przyjaciół, wszyscy się od niego odwrócili, dawni współpracownicy złorzeczą, że przez niego musieli udać sie na banicję, nie mogą wrócić do ojczyzny, gdzie czekają na nich wypielęgnowane i wychuchane jak za dawnych czasów, piękne posesje, które obecnie zamieszkują byłe żony, ewentualnie dozorcy.  Jeden z nich (współwłaścicieli Jukosu) nawet mówi wprost, bez ogródek, w wielkim uniesieniu, że gdyby teraz spotkał Michaiła naplułby mu w twarz. Bardziej spokojny stosunek ma pierwsza żona Chodorkowskiego i jego syn, który sam się dziwi swemu spokojowi w takiej sytuacji, gdy nie może zobaczyć ojca (a błagał go na kilka przed aresztowaniem, by został u niego w Stanach).

Nikt nie płacze, nie rozpacza, nie żałuje tego człowieka, pewnie w duchu myślą sobie "ma to, na co sobie zasłużył". Dodam, że realizatorzy filmu w ogóle nie wspominają o drugiej żonie i jej dzieciach z Chodorkowskim.  Nie rozumiem dlaczego, bo tego nie wyjaśniają, czy nie potrafią do niej dotrzeć, a jest przecież na każdej rozprawie, czy raczej jej postać i postawa nie wpisuje sie w koncepcję filmu, który ma pokazać przyjazną obojętność wobec bohatera, a nie zażartą walkę o niego. A może takiej walki po prostu nie ma. Może tak ma być, że to widzowie bardziej niż jego bliscy, którzy już poniekąd i jakkolwiek to okrutnie brzmi, przyzwyczaili się do danej sytuacji, wzruszają się losem więźnia? 

Jeśli chodzi o mnie, czułam bardziej niedowierzanie i zdziwienie niż podziw nad dziejami Chodorkowskiego. Jak dziecko chciał poczuć smak wolności, wyzwolić się z personalno-politycznych uzależnień, zachowując jednocześnie status jednego z pierwszej dziesiątki najbogatszych ludzi świata? Czy to może wzruszać? Co najwyżej ramiona. Ale mimo wszystko żal człowieka, mówi się przecież, że pięknie jest zachować w sobie naiwność dziecka. Pięknie, ale czasem może być i niebezpiecznie.

Czeski błąd - reż. Jan Hřebejk

Film zaczyna się pytaniem "czy większymi głupkami byliśmy przed aksamitną rewolucją, czy po"? I to są właśnie Czesi, za to ich kocham. Pytanie nie do pomyślenia w polskim filmie rozrachunkowym (teczki!), bo do takich "Czeski błąd" należy. Jeśli już by jakieś miało paść, toz pewnością brzmiało by ono: 'Kiedy byliśmy większymi bohaterami, przed 1989 czy po...? ". I dlatego czasem mam dość pyszałkowatości Polaków. Nie, nie powiem, że ich nie kocham, bo to rodzina.

Bardzo  przyzwoity film, o ludzkiej nieprzyzwoitości, słabości, która prędzej czy później da znać o sobie w życiu każdego z nas. Nie ma ludzi bez skazy, wielcy bohaterowie pojawiają się tylko w bajkach, głównie propagandowych. A kto wie, czy największą odwagą ze wszystkich odwag, i najbardziej niedocenianą, nie jest przyznanie się do swojego tchórzostwa.

Oryginalny tytuł filmu brzmi "Róża Kawasakiho". Prawda, że brzmi tajemniczo?
Kawasakiho, artysta malarz, stracił żonę słynnym zamachu w tokijskim metrze w 1995 roku (rozpylenie sarinu, gazu bojowego przez sektę, ktorej nazwą nie warto sobie zaprzątać głowy). Z rozpaczy emigruje do Szwecji. gdzie zaprzyjaźnia się z innym emigrantem, Czechem, niepokornym Borkiem, zmuszonym do opuszczenia swej ojczyzny na skutek działalności innego, ale pokornego Czecha, kolegi ze studiów, Pavla. Poznając ich trudną historię, po raz pierwszy, po wielu latach twórczej niemocy, sięga po pędzel, tusz i maluje dla zdrajcy Pavla czarną różę. Jest ona dla nich trzech, dla Kawasakiho (który jako jedyny z nich stracił bliską osobę), Borka i  Pavla, symbolem pojednania z tragiczną przeszłością i  przejściem ponad nią  do teraźniejszości. To nie jest łatwe, ale od czego są papierosy? Piękne.