sobota, 10 marca 2012

Wierna kopia. Zapiski z Toskanii - reż. Abbas Kiarostami

Uwaga, uwaga! Abbas Kiarostami, klasyk irańskiego kina, reżyseruje w Europie! Do współpracy zaprosił jedną z najjaśniejszych gwiazd kina europejskiego - Juliette Binoche i, być może, przyszłą wschodzącą gwiazdą - Williama Schimella, który tuż po debiucie kinowym u Irańczyka, zagra u Haneke'go w jego najnowszej produkcji "Amour". Już trzymam za niego (i oczywiście za film także) kciuki. Ten 60-letni aktor, o którym poza tym, że (jak się gdzieś w sieci przebąkuje) dobrze włada swym barytonem, nie wiemy nic, ma olbrzymią szansę zdobycia dużej popularności i uznania także w świecie filmu.
Kiarostami, będący także autorem scenariusza, zajął się tym razem problemem powielania, powtarzalności.  Rewelacyjny pomysł na scenariusz, taki, o którym nie powiemy tuż na wejściu "to już było!".  Miejsce na akcję filmu trafione w 10-tkę. Nie tylko dlatego, że Toskania jest naturalną kopalnią dla mistrzów kopiowania, nie tylko dziel sztuki, ale zachowań czy ludzkich upodobań - któż nie chciałby spacerować po wąskich uroczych uliczkach toskańskich miasteczek, marząc o przytulnym toskańskim domku z  małą winniczką za płotem, czy chociażby ślubie z nocą poślubną w zacisznym toskańskim pensjonaciku.

 Punktem wyjścia do opowieści jest wieczór autorski Jamesa Millera, angielskiego pisarza, autora książki "Wierna kopia. Zapiski z Toskanii". Jak sam mówi, wolałby inny tytuł, ale musiał ulec specom od marketingu i dystrybucji. Na spotkaniu pojawiła się właścicielka sklepu z antykami, nazwana po prostu Elle/ Ona. Niestety, towarzyszy jej głodny syn, w związku z czym opuszcza ona salę, prosząc organizatora wieczoru o przekazanie pisarzowi jej numeru telefonu, z zapewnieniem, że Brytyjczyk będzie zainteresowany, z racji jej profesji, rozmową z nią.
 I rzeczywiście, tak się dzieje, pisarz dysponuje kilkoma godzinami do wyjazdu z Włoch, zagospodarowuje je więc, ulegając owej intrygującej propozycji Włoszki, która tak naprawdę okazuje się Francuzką. Dochodzi do spotkania, wyjazdu poza miasto, wymiany kilku uwag na temat książki, z czasem temat rozmowy zostaje poszerzony o sprawy życiowe, wychowania dzieci, aż po problemy małżeńskie. Okazuje się, iż nie na próżno Kiarostami nie nadał imienia głównej bohaterce filmu, jest Ona bowiem kopią milionów kobiet na świecie, borykających się z samotnością, a może raczej z poczuciem samotności w małżeństwie, czy w ogóle w związku.
 Podobne problemy zauważa w swym małżeństwie James. Dochodzi do tego, i to jest kapitalne, że już sami nie wiemy, czy na ekranie oglądamy oryginał, czyli czy są oni małżeństwem, które postanowiło spotkać się i pogadać w Toskanii, przy okazji promocji książki, (bo tylko wtedy Miller ma czas). Czy pisarz oraz Elle kopiują swe małżeństwa, biorąc udział w grze, odtwarzając role małżonków, których problemy pokrywają się w ich rzeczywistym życiu.  Po prostu mistrzostwo świata - tak wymyśleć scenariusz, i tak go zagrać (wielkie brawa dla tej pary!), by widz nie był do końca pewny, czy ogląda oryginał czy kopię. Niesamowita precyzja ( z podobną mieliśmy ostatnio do czynienia w dziele innego Irańczyka, Fahradiego w "Rozstaniu"),  dbałość by najmniejsza nawet scena miała swój wyraz, będąc kolejnym klockiem idealnie dobranym w budowaniu wieży melancholii,  z powodu przemijania, nieuchronności zmian i różnic jakie niesie przynależność do płci.

Musimy bowiem pamiętać o najważniejszym, mimo, że należymy do tego samego gatunku, jesteśmy ludźmi, kopiami swych oryginałów - przodków, ale mężczyzna i kobieta w stosunku do siebie, to ciągle dwa oryginały, które nigdy nie staną się swymi kopiami. Może warto o tym pamiętać, zdaje się mówić, Kiarostami, wywodzący sie z kultury, gdzie ów podział między płciami jest wyjątkowo mocno zaznaczony. Może warto pamiętać i pogodzić się ze słabościami obu stron, być bardziej dla nich wyrozumiałym, a wtedy może poczucie osamotnienia będzie mniejsze? Konkretny przykład, jeśli mężczyzna przysypia po powrocie z pracy, to nie myśl kobieto, że on cię nie kocha, czy ma kochankę, on jest po prostu zmęczony. Albo, gdy nie chwali twoich wystrzałowych klipsów w uszach, które założyłaś tylko dla niego, to nie znaczy, że on cię nie kocha, czy nie zauważa, że jesteś piękna - on kocha i widzi, ale nie zwracając uwagi na szczegły, nie rozumie, że to z powodu właśnie tych nowych klipsów. I nie martwmy się kobiety, jeśli jedynym problemem naszego małżeństwa, jest praca waszego męża, którą traktuje jak kochankę. Wiśta wio, łatwo powiedzieć, nie martw się, nie smuć i nie płacz... skoro nam pewne gesty są potrzebne do życia jak powietrze.  Ale czy faktycznie jest to nieosiągalne, może zamiast gniewać się, że mąż przysnął w dzień rocznicy,  położyć się obok niego?  Albo, gdy gdy ty leżysz (niczym Elle) na hotelowym łóżku rozmarzona wspomnieniami poślubnej nocy sprzed 15-tu lat,  a on w tym czasie obserwuje w skupieniu swoją twarz, odbijającą się w lustrze wiszącym nad pisuarem, nie załamuj się, mimo, że to tak tragicznie smutne, żyj i ciesz się kopią swoich dziewczęcych marzeń! 

Film Kiarostamiego jest naszpikowany wieloma życiowymi mądrościami, zawartymi w zwyczajnych opowieściach, jakie snują, spacerujac po toskańskim miasteczku, Elle i James.  Dla mnie jedną z ważniejszych jest pochwała prostoty, radości z życia, bedącego czasem marną kopią oryginału, jaki chcielibyśmy posiadać. Bo czy nie szkoda czasu, by żyć ciągle w dążeniu do niego, do doskonałości, nieosiągalnego ideału - co ilustruje w filmie świetna opowieść o Marie, siostrze Elle (jąkający się mąż). Może lepiej być prostym człowiekiem, choć o to też trudno i zadowolić się kopią (także życia), czasem może i nie tak doskonałą, ale czasem bywa, że piękną jak oryginał i cieszyć się nią, bez lęku, że stracimy coś cennego. Co z tego, że ktoś sięga wyżyn, będąc ciągle niezadowolonym z tego co może mieć, i tak wszyscy umrzemy (w filmie opowieść o beztrosce i mądrości dzieci).  I tu dochodzimy do kwestii najważniejszej, wszystko w życiu, tak jak i w sztuce, zależy od tego jak i z jakimi intencjami na nie spojrzymy (scena z małżeństwem, które interpertuje pomnik na rynku miasteczka).

Film "Wierna kopia. Zapiski z Toskanii" polecam, a jakże by inaczej, mimo że nie jest za bardzo optymistyczny. Z każdego kadru przebija ogromny smutek,  jesteśmy zdani na życie w otoczeniu podróbek, które zastępują nam często marzenia, ale przecież tak jak wspomniałam na końcu, wszystko zależy od spojrzenia i nastawienia, można żyć w pustce i smucić się brakiem oryginału, można też radować się samym dążeniem do niego,  ale można również cieszyć się z posiadania kopii. Wybór należy do nas.
Tak czy siak,  jestem pewna, że wielu, wielu widzów zakończy oglądanie westchnieniem, iż zobaczyli wierną kopię swojego życia.

niedziela, 4 marca 2012

Trzy minuty. 21:37 - reż. Maciej Ślesicki

Pamiętacie, dokładnie, co robiliście w wieczór 2 kwietnia 2005 roku? Ja pamiętam. Zmęczona niemiłosiernie wielodniowymi, wręcz całodobowymi, sprawozdaniami znad łóżka umierającego papieża, NASZEGO, POLSKIEGO, papieża, sięgnęłam, zupełnie niechcący, ot akurat był w wypożyczalni,  po mini serial "Anioły w Ameryce" w reż. Mike Nicholsa. Tak mnie ten genialny film, na podstawie sztuki T. Kushnera, wciągnął, że spędziłam z nim całą noc. A rano dowiedziałam się, że Jan Paweł II nie żyje. No cóż, trochę to może i głupio, ale jakże przewrotnie, wyszło,  że noc, którą powinnam poświęcić na lament (ale przecież, gdy inni ludzie umierają w wieku 85 lat, uważa się to za rzecz jak najbardziej oczywistą), spędziłam wśród amerykańskich gejów, chorych na AIDS, w towarzystwie wspaniałych aktorów takich jak Meryl Streep, Emma Thompson, Jeffrey Wright, Al Pacino czy Patrick Wilson. o reszcie nie wspominając. Ale przecież, to był przypadek, nie wiedziałam, że akurat tego wieczoru umrze ON, którego cała Polska wielbi (głównie słowami, rocznicami, pomnikami, ale broń Boże nie czynami),  a czy ma inne wyjście(?), niechby ktoś spróbował nie, to tak po staropolsku, na pohybel z nim by poszli.

 Kilka dni po zgonie papieża, Polacy wpadli na świetny polski pomysł, by upamiętnić ów smutny fakt, albo wyrazić swój żal (to zależy),  przez zgaszenie o 21:37 w godzinę jego śmierci, wszystkich świateł. I tak,  Polskę ogarnęła ciemność (hm, zresztą nie pierwszy raz), ale w zamian wyzwoliła się energia, która jak to zawsze w Polsce, została zmarnowana, przez głupotę, kłótliwość, nienawiść, zazdrość, zawiść, okrucieństwo, znieczulicę, obojętność, chciwość itd. Polacy są niezastąpieni w spektakularnych gestach, takich jak dawniej  powstania (najpierw doprowadzili do zaborów, a później ginęli jak muchy w powstaniach), a teraz masowe stawianie pomników koszmarów,  ścielenie zniczowych dywanów, zwoływania się na przeróżne modlitewne wiece itp.  Niestety, bojowy patriotyzm, pobożność, narodowe rozmodlenie nijak nie przekłada na codzienną szarą uczciwość, przyzwoitość, szacunek do bliźniego i zwierząt. Jesteśmy tacy fajni od święta, a w dzień powszedni warczymy na siebie, wygrażając: "jeśli nie jesteś ze mną, nie jesteś taki jak ja, to jesteś przeciw mnie, kula w łeb!" W niepamięć idą nauki papieża, nie wspominając już o jego dziełach, masowo wydanych i zakupionych, których nikt nie czyta. W niepamięć poszły obietnice dane w chwili jego zgonu.

I o tym, mniej więcej, zrobił Maciej Ślesicki swoje. "Trzy minuty. 21:37". Konstrukcyjnie wpisujac się w aktualną modę robienia filmowych puzzli, czyli mini fabuł, które układają się w całość, obdarzając nas jakąś światłością, albo happyendem.
 Film jest podzielony na trzy części, których bohaterami są "Reżyser", "Malarz" i "Koń". Ich losy splatają się w rozmaity sposób. A między nimi jeszcze przewija się wątek właściela psa, młodego człowieka, który doprowadzony do ostateczności przez tzw. "realia", niemal wariuje  i popełnia czyny straszne. A na te realia składa się to co sami  doskonale znamy: tępa biurokracja, tępi uliczni chuligani, stępieni lekarze, otępiali przechodnie na ulicy, znieczulone służby porządkowe. Wszystkie te realia, to nie jakiś kosmos, tworzą je ludzie, Polacy Polakom, te same dzieci jednego ojca świętego, którzy solidarnie gaszą światła dnia 5 kwietnia 2005 roku, by wyrazić żal z powodu papieża. W tym samym czasie, w szpitalnej umieralni, gdzieś w piwnicy, leży spatraliżowany malarz, sam ze sobą i swą modlitwą do Boga. Reszta kraju, jak się domyślamy, też się modli (niektórzy tylko klepią), ale jakże różne są to modlitwy.

Nie będę opisywała poszczególnych wątków, ani tego do czego zostaniemy doprowadzeni idąc ich tropem. Nie będę psuła przyjemności tym, ktorzy ewentualnie skusza się na film autora serialu "Posterunek 13" (tak, ten tytuł będzie się za nim wlókł do końca życia). Powiem, że choć nie można zaliczyć tego filmu do dzieł polskiej kinemtaografii, że wyprzedza go o wiele długości Paweł Borowski swym "Zero", także o podobnej konstrukcji, ale jednak bardziej precyzyjnie zbudowanej, to jednak warto ten film zobaczyć. Mnie podczas seansu towarzyszyły duże emocje, a to za sprawą świetnych polskich aktorów (tak, tak, mamy takich cały czas). Reżysera, alkoholika powracającego do nałogu, po okresie abstynencji, za sprawą przyczyn osobistych (żona odeszła) gra Krzysztof Stroiński. W pechowca artystę-malarza wcielił się wspomniany już Bogusław Linda. Konia zagrał koń, piękny zresztą siwek, a u jego boków pojawili się dwaj świetni panowie - Paweł Królikowski, którego po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć w tak dobrej roli i przekonać się wreszcei, że dobrym aktorem jest, bo do tej pory to widywałam go tylko w wywiadach, w których udzielał sie z okazji promocji różnych seriali. No i drugi pan, a właściwie chłopak - Marcin Walewski, grający syna Królikowskiego. Ten młodziutki człowiek ma prawdziwy talent, zresztą dał mu także wyraz u Jana Jakuba Kolskiego w "Wenecji", gdzie wystąpił w głównej roli.

"Koń" - ta współnowelka wydaje mi się najciekawsza w filmie, gdyż dobitnie ilustruje pogląd, iż prawdziwą miarą człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt. Zresztą, podobnie jak wątek właściela psa (gra go, zupełnie przyzwoicie Modest Ruciński). Człowieczeństwo, czyli to jak  odnosimy się tu i teraz, do przeciętnego człowieka, naszego brata (zwróćcie uwagę na tego pijaka i kobieciarza, reżysera), a także braci mniejszych, a nie pusty gest, o godzinie 21:37..

"Wolę zabić rybę, niż człowieka" mówi ojciec kłusownik do syna pomagającemu mu w nielegalnym procedrze. Pod koniec "Konia" syn mówi do ojca "wolę zabić człowieka niż rybę" - zobaczcie co takiego musiało się wydarzyć, by tego typu konstatacja wyszła z ust  wrażliwego chłopca, będącego dopiero u progu życia.