wtorek, 30 sierpnia 2011

Essential Killing - reż. J. Skolimowski

Jedna z osób odwiedzających mojego bloga poleciła mi polski film „Ewa” autorstwa Adama Sikory i  Ingmara Villqista (reżyseria i scenariusz), zdjęcia Adama Sikory. Nazwisko pierwszego kojarzy mi się oczywiście z J. Skolimowskim i jego „Czterema nocami z Anną” oraz  „Essential Killing” a także z „Młynem i krzyżem” L. Majewskiego, na planie których działał jako operator. A drugiego, czyli Ingmara Villqista kojarzę z Teatrem Polskim w Poznaniu i sztukami jego autorstwa na które nie zdążyłam pójść, czyli „Nocą Helvera” I „Helmucikiem”. Może przyjdzie mi znajomość  z tym panem rozpocząć trochę nietypowo jak na niego, bo od filmu, którym debiutuje na ekranie. A tymczasem, zanim jeszcze zobaczę „Ewę”, wrócę na chwilę do „Essential Killing”. Filmu nadzwyczajnie docenionego przez krytykę (chociaż nie gremialnie) czy innych fachowców od kina i nadzwyczaj niedocenionego, jak mi się wydaje na podstawie tego co czytałam w internecie, przez widzów.

Jak już zapewne wszyscy wiedzą, Essential Killing” to film niezwykły. Dialogi sprowadzone są do minimum, jako, że głównym bohaterem jest Afganistańczyk, który ucieka z konwoju więziennego na terenie Polski (pamiętamy słynne obśmiane przez wszystkich Polaków Klewki śp. A. Leppera?). Pomysł znakomity, wydaje mi się, że także niezbyt kosztowny, wykonany moim zdaniem doskonale przez głównego aktora, Vincenta Galllo, którego zarówno uroda, jak i osobowość świetnie wpisują się w postać zbiega ze Wschodu. A przy okazji, jakże świetny przyczynek wyszedł do ostatnich politycznych rozważań czy nasza niechlubna pomoc  dla USA przy manipulowaniu z islamistami rzeczywiście posunęła się do aż tak obrzydliwej współpracy, jak osadzanie ich w tajnych więzieniach na terenie naszej ojczyzny, tak bardzo przecież kochającej wolność. Jak było naprawdę i tak się nie dowiemy, nie warto sobie tym zaprzątać głowy, lepiej wrócić do filmu.

Mnie się bardzo spodobał ten, jakże poetycki, obraz o agresji rodzącej agresję i o tych, którzy ją wyzwalają na swoją własną zgubę, czyli mężczyznach. Autorzy filmu nie odmawiają im, po obu stronach konfliktu, sporych pokładów wrażliwości . Mamy w filmie malownicze marzenia (zazwyczaj senne, ale nie tylko) Afganistańczyka, jego tęsknotę za zbrukaną wojną ojczyzną, kobietą, dzieckiem, meczetem. A z drugiej strony, przysłuchujemy się rozmowie żołnierza amerykańskiego z żoną, która dopiero co urodziła dziecko.  Za chwilę, ten sam Mohammed wspominający z takim rozrzewnieniem swoją rodzinę, zabije tego szczęśliwego ojca. Jak to jest, że ci sami wrażliwi przecież w jakiś sposób, mężczyźni potrafią wyzwalać z siebie iście mordercze instynkty i zabijać na zimno, z wielkim okrucieństwem i bez opamiętania tych, którzy przecież tak samo jak oni, są czyimiś ojcami, mężami, synami.  Ten łańcuch zbrodni rodzących zbrodnie (Mohammed uwalniając się z konwoju i wędrując przez Polskę zachowuje się jak ranione zwierzę, na wszelki wypadek atakuje zawsze pierwszy) przerywają kobiety napotkane po drodze przez uciekiniera.  Niestety, mało kto, jeśli w ogóle, zauważył ich rolę w filmie, a jeśli już wspomniał o nich, to tylko po to, żeby wyrazić wzgardę, ewentualnie oburzenie, że są nieładnie i bardzo nie po polsku (bo brzydko) ubrane. Te dwie kobiety, jedna na rowerze z dzieckiem przy piersi i druga samotna w domku na uboczu, także mogły się poczuć zagrożone, w końcu Mohammed celował w nie z pistoletu. A jednak, każda z nich zareagowała nadzwyczaj spokojnie i każda na swój sposób udzieliła mu pomocy. Jedna nakarmiła, a druga zaopatrzyła, zarówno rany, jak i na dalszą drogę. Wtedy to po raz pierwszy ten twardziel zapłakał. Może nad złem, kórego tyle ludziom wyrządził? Może spodziewał się nienawiści , a spotkała go łagodność. A może przypomniał sobie  swoją matkę i jej   trud wykarmienia go i wychowania, który teraz pójdzie na marne. Może pomyślał o jej łzach wylanych po jego śmierci? A może Skolimowski chciał zawołać o większe docenienie kobiet przez mężczyzn i ich rolę w budowaniu pokoju, czy w ogóle w ulepszaniu świata? Ja to widzę w tym filmie bardzo wyraźnie. Szkoda, i mówię to poważnie, że mężczyźni na ogół tak nie doceniają kobiet, nie liczą się z nimi, traktują je najczęściej instrumentalnie , świat wiele na tym traci.

Na początku filmu byłam nieco poirytowana, może ta ciężka atmosfera , śledztwo, tortury w Guantanamo tak na mnie podziałały, ale czym dalej w las szedł Mohammed, ścigany przez hordy mężczyzn, tym bardziej mnie film wciągał, a spokojne zimowe pejzaże polskiej wsi, wyciszały.  Warto było towarzyszyć Mohammedowi w jego ucieczce, ale nie dlatego, by doczekać się jego porażki, a dla rewelacyjnego obrazu kończącego film, wręcz w swym pięknie kiczowatego, by poczuć ten niesamowity smutek, ciszę i to pytanie nasuwające się samo na usta - czy warto, po co się tak bezsensownie nawzajem  zabijać , skoro świat jest taki piękny? I życie też takie by mogło być.

Bardzo dobry film z mocno pacyfistycznym wydźwiękiem, mimo "zabijania" w tytule.  Może dlatego tylu zawiedzionych widzów, przecież wiadomo, że nic tak dobrze się nie sprzedaje jak wojna (a tu masz, taki zawód - tylko bieg na przełaj przez las, wieczne zmęczenie, ujadające psy - swoją drogą jedna z lepszych symbolicznych scen, jacyś wieśniacy i wiejskie baby, których na dodatek nikt nie gwałci, jak tak można?

Wielu zadziornych widzów zarzuca filmowi banał, opowiadanie o oczywistościach.   A ja się pytam, czym w takim razie są filmy o których ci sami młodzi panowie potrafią godzinami dyskutować , jacyś Conanowie Barbarzyńcy, jacyś Terminatorzy i inne plastikowe męskie stwory. Poza tym, trudno nie zauważyć, że życie jest ciągle tą samą historią powtarzaną przez setki czy tysiące lat.  Także tą o odwiecznej agresji i wojnach, jakie wywołują panowie i władcy tego świata, niestety, rzadko na swoją zgubę, a na zgubę niewinnych i uczciwych ludzi, czasem tak jak to ma miejsce w naszych czasach, zupełnie przypadkowych, rozsianych po całej Ziemi,  nie zaangażowanych bezposrednio w ich wojnę (co też widzimy na filmie ), a co kojarzy się z terroryzmem.  Akurat "Essential Killing" ukazuje, ten jak to mówią zgorszeni widzowie, „banał” (a swoją drogą, to ciekawe, jak łatwo jest obecnie wojnę, czy terroryzm, przemianować w banał!) w sposób wyjątkowy. Taki, że ludzi przyzwyczajonych do stereotypowego obrazu wojny na ekranie, ten film kłuje wyjątkowo mocno po oczach. Najlepszy to dowód na to, że   z „banałem" nie ma on  wiele wspólnego.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Brzezina - reż. A.Wajda

Przepiękny film o tańcu godowym życia i śmierci, walczących nawzajem ze sobą o posiadanie  człowieka. Nie bez powodu Jacek Malczewski, jego obrazy, są malarskim motywem przewodnim filmu. Malarz, po śmierci ojca, stworzył cykl dzieł poświęconych śmierci, z tym, że w przeciwieństwie do innych artystów – symbolistów, nie przedstawia jej w sposób makabryczny. U Malczewskiego Śmierć jawi się jako pełna erotycznego uroku, dorodna kobieta z kosą w ręku. Oto co napisał sam reżyser (na swoim blogu) na temat inspiracji motywem śmierci w obrazach Malczewskiego „Jarosław Iwaszkiewicz był zdumiony, kiedy oglądając film Brzezina dostrzegł w nim obrazy zaczerpnięte z malarstwa Malczewskiego. Dla niego, piszącego Brzezinę w latach trzydziestych, był to już tylko malarz przeszłości: dawno wyschnięte źródło jakiejkolwiek inspiracji.
Były to lata, kiedy Malczewski, ten niezwykły w polskiej sztuce artysta, zniknął całkowicie z pola widzenia, aby powrócić do nas dopiero razem z poznańską wystawą w roku 1968. Ale dla mnie, studiującego w Krakowie, tych kilka płócien wystawionych w Sukiennicach wystarczyło, aby nie ulec powszechnemu wtedy przekonaniu, że Malczewski przestał istnieć w naszej sztuce. Czyż mogłem filmując Brzezinę nie dostrzec obrazu śmierci w pełnych życia przedstawieniach młodych kobiet?”.

Myślę, że nie powiem nic mądrzejszego, czy oryginalniejszego, na temat tego filmu, czego by już nie napisano. Ale nie mogę nie oddać hołdu naszym wielkim polskim aktorom Olgierdowi Łukaszewiczowi i Danielowi Olbrychskiego (kolejnośc wg alfabetu). Jak oni to robią, że gdy się słucha, patrzy na nich, chce się człowiekowi płakać. I to nie z rozpaczy, a ze wzruszenia. Oto zostaje spełniony cel artysty, gdy doprowadza odbiorcę do łez szczęścia. Wspaniali aktorzy, każda ich kreacja to majstersztyk gry, że wspomnę choćby „Dzieje grzechu”, czy „Wierną rzekę” w przypadku Łukaszewicza, a „Ziemię Obiecaną” czy Trylogię przy nazwisku Olbrychski. Nie można pominąć Emilii Krakowskiej, jako kuszącej Maliny, czy Marka Perepeczko, który jako Michał, szczery i prosty chłop (konkretnie drwal), z krwi i kości, stanowi przeciwieństwo dwóch braci, starannie wychowanych i wykształconych, ale za to spętanych konwenansami, nie potrafiących otworzyć się przed drugim człowiekiem. A i kilkunastoletnia Ela Żołek, jako Ola, córka Bolesława (?), czy Danuta Wodyńska, jako gosposia Katarzyna, te dwie kobiety, mała i duża, krążące w ciszy, podszytej strachem, wokół Bolesława, jeszcze bardziej podkreślają przepaść, jaką sobie wykopał, oddzielając się od ludzi i życia, zbolały po śmierci żony, pogrążając się w samotności i wyrzutach sumienia.
„Brzezina” nie jest tylko pieśnią na cześć życia, któremu jeszcze bardziej ma się na życie (o czym daje znać  wzmocnione libido) gdy śmierć zagląda życiu w oczy. Jest także filmem bardzo dobitnie ukazującym brak porozumienia między ludźmi, którzy wydawałoby się, nie mogą być już bardziej bliżej siebie, będąc braćmi, z krwi i kości. Stanisława i Bolesława, głównych bohaterów filmu, dzieli prawie wszystko. Mają zupełnie odmienne charaktery, usposobienie. Wybrali zupełnie różna drogi życiowe. Bolesław to skromny leśniczy, Stanisław zaś bon vivant, obracający się towarzysko w zamożnej Szwajcarii, snobujący i używający życia ile się da. O bracie, jego żonie i córce, przypomina sobie dopiero wtedy, gdy podczas ostatniego etapu suchot, szwajcarski lekarz zaleci mu wieś i świeże powietrze. Braci łączy tylko, oprócz wspólnych korzeni,  zamiłowanie do muzyki i do kobiet. Obaj są sobie obcy i tacy pozostają do samego końca, mimo wielokrotnych prób, a raczej ich pozorów, zbliżenia się do siebie. 

Jest tylko jedna jedyna scena, gdy bracia uśmiechają się szczerze do siebie, są przez chwilę szczęśliwi, gdy obaj wspolnie pochylają się nad raną brata Maliny. Ale to dlatego, że w obliczu nieszczęścia, ratując zdrowie mężczyzny, nie mają czasu, nie zdążyli pomyśleć, tak jak wcześniej to miało miejsce, by zniszczyć zawczasu rodzącą się więź. 
 
"Brzezina" to także obraz człowieka cywilizowanego, który nauczył się kontroli swych uczuć czy emocji.  Tu świetna scena, gdy Staszek gra na fortepianie strojąc miny, ćwicząc jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – „keep smiling”, ćwiczy grymas, z jakim chce się pokazywac ludziom, na przekór, albo mimo, rozpaczy i bólu, zarówno fizycznego jak i psychicznego, z powodu śmiertelnej choroby. Taki człowiek bywa zimny , wystudiowany i tak naprawdę niedostępny dla ludzi. W przeciwieństwie do Maliny i Michała, wieśniaków,  którzy poddają się uczuciom, podążają za nimi, są przykładem ludzi wyzwolonych, szczęśliwych, nawet jeśli mają powody do smutku. Żyją tu i teraz, zgodnie z rytmem natury, przyjmując z pokorą ale i radością to wszystko czym ich obdarza, dobre i złe, i na dobre i na złe. 
 
Tak się świetnie złożyło, że tuż po filmie, przeczytałam wywiad z filozofem, Janem Hartmanem, gdzie odnalazłam dobre sformułowanie na jedno z, moim zdaniem, przesłań „Brzeziny”, ku któremu się jak najbardziej skłaniam i popieram. Oto co J.H. mówi o żonie:  Jest „radykalnie przywiązana do przyrody, przekonana, że ucywilizowana ludzkość jest nieautentyczna. Prawdziwe życie to życie ze zwierzętami, roślinami. Nie chodzi o jakieś „powracanie do natury” – żona pochodzi ze wsi i obca jest jej mieszczańska egzaltacja. Dla niej przyroda ma wartość etyczną, a człowiek nie jest w niej wyróżniony.”
 
I dalej filozof mówi: „Człowiek to istota przynależna do przyrody, krzątajaca się wokół swoich spraw, zabiegająca o przetrwanie, o rozmnażanie. Widząc w człowieku zwierzę jest się wolnym od złudzeń. Sprawy ludzkie stają się od razu prostsze i naturalniejsze.  Nie trzeba tak bardzo sytuować drugiego człowieka w jego kulturowych manifestacjach, personach, które wytwarza, które musi wytwarzać, żeby utrzymać swą tożsamość i swoje role społeczne. Dzięki tej postawie wiem, że miejsce człowieka nie jest w raju, w zaświatach, tylko tutaj wśród tej przyrody, w tej pianie, która pokrywa kamienną kulę”.

piątek, 26 sierpnia 2011

Passione - reż. J. Turturro

Takie filmy, jak „Passione” Johna Turturro mnie uszczęśliwiają. Wędrówka po mieście, wsłuchiwanie się w jego rytm, a przede wszystkim poznawanie jego mieszkańców, bo czymże byłoby miasto, choćby z najciekawszą i najpiękniejszą i najcenniejszą architekturą, zabytkami muzeami, bez ludzi, dzięki którym ono pulsuje, oddycha, żyje? Gdybym była filmowcem – podróżnikiem to właśnie takie filmy bym robiła – ludzie i miejsca, gdzie żyją, muzyka i pieśni, żywe słowne zapisy ich wzlotów i upadków, opisy namiętności, lęków, emocji i uczuć w najróżniejszych odcieniach, będących odzwierciedleniem dziejów ich ukochanego miasta na przestrzeni wieków. A łatwo Neapolowi nie było - ciągłe najazdy obcych plemion, wojny, w tym także ostatnia światowa, odcisnęły piętno nie tylko na psychice kolejnych pokoleń, ale także na ich wyglądzie.

Neapol to mieszanka wpływów różnych ras, kultur (arabskich, hiszpańskich, portugalskich, afrykańskich, czy północno-amerykańskich), tak, że niektórzy, jak sami powiadają, w istocie nie mogą się identyfikować tylko jedną z nich. Najwyraźniej widać to, i słychać, w muzyce i śpiewie, który w Neapolu rozbrzmiewa całą dobę, na każdej ulicy czy zakątku. A wszystko to w oryginalnym neapolitańskim języku, różniącym się dość mocno od standardowego włoskiego. A pieśni śpiewane w Neapolu, czy w rejonie Campanilii, gdzie jest położone miasto, wyróżniono także ze względu na ich oryginalność, nazywając je po prostu „pieśniami neapolitańskimi”. W filmie każda z nich przedstawiona jest w formie krótkiego widowiska, scenki rodzajowej, czy musicalu. W myśl, czy na pamiątkę dawnych zwyczajów, bo jak przypomina Turturro, będący nie tylko reżyserem, ale i narratorem filmu, kiedyś neapolitańscy pieśniarze płacili wyższe podatki w porównaniu z aktorami, tak więc postanowili swe występy aranżować w mini przedstawienia, by zakwalifikowano ich w podatkowe aktorskie widełki. Włoch, tak jak Polak, potrafi! Film nakręcono w najbiedniejszych, ale i urzekająco pieknych, mimo brudu, zniszczonych fasad kamienic, oszpeconych na domiar złego kiepskim graffiti, dzielnicach miasta, tam gdzie ludziom żyje się najciężej. Bo to właśnie tu, gdzie jest bieda, muzyka jest najbardziej autentyczna, stanowi bowiem, najważniejszą część życia tych ludzi. Tam gdzie ludzie nie mają za dużo pieniędzy, mają w zamian więcej czasu i mogą smakować życie na inne sposoby – uciekając w marzenia, tęsknoty, albo cieszyć się po prostu, tym co mają. A mają rzeczy zawsze niezbywalne, swoje uczucia, emocje, pasje, namiętności, z miłością i cierpieniem ale i euforią, jaką ona niesie, na czele. Dlatego muzyka w „Passione” jest taka rewelacyjna. Bo niesamowicie, podkreślam jeszcze raz NIESAMOWICIE, ekspresyjna i bardzo różnorodna, naznaczona owymi, wspomnianymi już, historycznymi wpływami, od elementów flamenco, fado, poprzez rytmy arabskie, czy starą pieśń praczek (ta szczególnie pięknie sfilmowana), aż do bluesa czy całkiem współczesny hip-hop (też jeden z najlepszych fragmentów filmu).

Oczywiście nie mogło się obejść bez sztandarowej pieśni neapolitańskiej, a mianowicie „O, Sole Mio”, w oryginalnym wykonaniu Sergio Bruni, którego możemy podziwiać w archiwalnym nagraniu z koncertu. Ale także w ciekawych i jakże odmiennych interpretacjach od pierwowzoru, m.in. w wykonaniu wokalistki tunezyjskiego pochodzenia M’barki Be Taleb. Ale mnie jednak najbardziej przypadł do gustu stary dobry Sergio Bruni. Może dlatego, że to jego „O Sole Mio”, pobrzmiewające ze szpanerskiego (jak na tamte czasy) radia „Opera” pamiętam z dzieciństwa. Tak tak, kiedyś dzieci otrzymywały poprzez radio staranną muzyczną edukację, wychowywały się na Faithfull (jeszcze wtedy nie ochrypła), Aznavourze, Adamo, Elli Fitzgerald, Franku Sinatrze czy właśnie na Bruni i Marino Marinim. :)

Warto jeszcze dodać, że oprócz nagrań z żywiołowych koncertów neapolitańskich klasyków, historię miasta w filmie wzbogacają fragmenty nagrań z jego bardziej burzliwych zdarzeń – wybuch Wezuwiusza, czy bombardowanie w czasie II wojny i moment jego wyzwolenia – bezcenne kadry. Jestem bardzo zadowolona z seansu. Odleciałam do Neapolu, zobaczyłam go i nie umarłam, może dlatego, że na ekranie kina. Ale za to, jakiego kina! Poznańskiego Rialto, przedostatni seans przed wielkim remontem (później już była tylko „Melancholia”). Kino Rialto, już nigdy nie będzie takie samo. Mam nadzieję, że Neapol, pozostanie takim jakim jest na wieki, nie zatraci swego klimatu, swej witalności na przekór prztyczkom, jakich nie szczędzi mu los… Turturro nic nie wspomina o społeczno-polityczno-gospodarczych problemach miasta, i dobrze!. I w związku z tym, życzę jego mieszkańcom, choćby ociupinki poprawy bytu, ale nie tak strasznie dużo, by nie zatracili swego "passione", by nadal wzruszali i budzili w ludziach uśpione tęsknoty.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Fryzjerka - reż. Doris Dorrie

"Nadzy", "Oświecenie gwarantowane" i w końcu "Hanami - kwiat wiśni" - znając te znakomite, a szczególnie „Hanami – kwiat wiśni”, filmy Doris Dorrie, nie mogłam nie pójść do kina na jej najnowsze osiągniecie - "Fryzjerkę". Może słowo „osiągnięcie” nie jest  najbardziej adekwatnym w przypadku „Fryzjerki”, ale film, wg mnie wart jest spojrzenia, poświęcenia mu ok. 1,5 godziny czasu. Zwłaszcza, że dotyczy problemu, który w naszych zachodnich społecznościach zaczyna coraz bardziej nabrzmiewać i nabierać monstrualnych kształtów, chodzi o ludzi wykluczonych. Z kolei określenie „monstrualne” pasuje prawie idealnie, bowiem tytułowa bohaterka jest właścicielką bardzo dużej pupy, tudzież innych części ciała (tu uwaga: amatorzy kobiecych krągłości naprawdę będą mieli na co popatrzeć!).

„Fryzjerka” to przesympatyczny komediodramat o przesympatycznej kobiecie, która ze względu na swe gabaryty nie mieści się we współczesnym kanonie estetyki. Ale postanowiła sobie, popłakując czasem z cicha, i w głębokim ukryciu, nie przejmować się, i żyć, a raczej próbować żyć – bo to wcale nie takie proste, po swojemu, nie dostosowując się do obowiązujących, narzucanych wzorców estetyki. Zresztą tak naprawdę,  Kathi nie ma wyjścia. Nie stać jej finansowo na żadne operacje plastyczne, odsysanie tłuszczu, diety, czy wczasy odchudzające.  Jest kobietą, samotnie wychowującą dorastajacą córkę. Właśnie odeszła od męża, który po kilkunastu latach pożycia zdradził ją z jej najbliższą przyjaciółką. Oprócz męża, musiała porzucić także obszerny wygodny dom na wsi, samochód, wybierając w zamian skromne malutkie mieszkanko w wieżowcu na jednym z berlińskich blokowisk, dojazdy miejskimi środkami lokomocji i poczucie krzywdy córki, pozbawionej ojcowskiej ręki. Teraz Kathi musi sama zacząć zarabiać na siebie, córkę i na mieszkanie.  I nie chce się zmieniać i dostosowywać do tzw. kanonów estetyki, by mieć pracę.  Jej tusza bywa czasem kłopotliwa, ale ona lubi siebie, a przede wszystkim kocha swój zawód, będący jednocześnie jej pasją.  Kathie jest fryzjerką, czyli jak to się obecnie górnolotnie nazywa – "stylistką fryzur". Bo teraz nic nie nazywa się po po prostu, tak jak dawniej. Listonosza przechrzczono na „doręczyciela”,  zamiast śliniaczków dla niemowląt matki kupują (całe szczęście, że nie u rzeźnika) „podgardla dziecięce”, sklepy zastąpiły galerie, a poczciwe zakłady fryzjerskie „salony fryzur” z uwijającymi się w nich „stylistkami”.

Myliłby się ten, kto na podstawie wyglądu, posądziłby Kathi o słabość charakteru i brak wiary w siebie. Tak jak wspomniałam, Kathi wie czego chce i wie, że jej powołaniem jest uszczęśliwianie ludzi, poprawiając ich wizerunek i dobre samopoczucie poprzez niebanalne fryzury. I Kathi zrobi dosłownie wszystko, żeby dopiąć celu. Niestety, ze swoją figurą, nie ma szans na zatrudnienie na salonach, postanawia więc, otworzyć swój własny interes. Dołączyła do niepoddających się żadnemu dyktatowi mód, trendów narzucanych przez koncerny czy to kosmetyczne,  czy spożywczo-żywieniowe, czy w końcu odzieżowo-modowe, ludzi wykluczonych. Poza nią, przez ekran przewijają się, wręcz tabunami, ludzie starzy, tacy z domów starców, zaniedbani i pomarszczeni jak im pan Bóg przykazał, a także – przedstawiciele imigrantów, Wietnamczycy, żyjący i pracujący w swych miejskich enklawach. I w tym momencie, na usta ciśnie się dobre stare hasło, które dla promocji filmu można by przetransponować na „Wykluczeni wszystkich krajów łączcie się”.

Film zobaczyłam z prawdziwą przyjemnością, nie zaśmiewając się, co prawda, do rozpuku, zresztą znając Dorrie, nie liczyłam wcale na to, ale jednak z uśmiechem na ustach.  Choć często był to niestety uśmiech przez łzy współczucia dla Kathi. Twórcy nie poszli bowiem na łatwiznę i nie zrobili kolejnego filmu „ku pokrzepieniu serc”. Wręcz przeciwnie, droga tej skromnej fryzjerki do wymarzonego celu, jest drogą przez mękę,  ale nie można było nie uśmiechnąć się,  widząc jak Kathi walczy z szarością życia (to blokowisko w którym mieszkała, jej sytuacja rodzinna, ludzie z wymaglowanymi przez reklamy młodości mózgami), nie tylko pogodą ducha, ale także pogodnym wizerunkiem, ubierając się w neonowe obcisłe sukienki,podkreślające jej wydatne wypukłości, wpinając sobie co dzień rano kolorowe pasemka we włosy, a w uszy spore kolczyki w kształcie owoców.

Kończąc, żeby nie było tak słodko, to chciałabym zaznaczyć, że film ostrożnie polecam Prawdziwym Polakom i Prawdziwym Polskim Patriotom. Niestety, mogą się zniesmaczyć, a może nawet oburzyć i wystosować jakiś list protestacyjny do Angeli Merkel w obronie wizerunku polskiej wsi. Mnie też było trochę przykro, ale godnie przyjęłam na klatę smutny obrazek ojczystej prowincji, widzianej oczyma niemieckiej (!) artystki. Jest w filmie sekwencja, gdy Kathi przemyca grupę Wietnamczyków nielegalnie przekraczających granicę polsko-niemiecką. Tak, tak, Kathi to zdesperowana kobieta, która żadnej pracy się nie boi, by zarobić parę marek na swój salon fryzjerski. Pejzaż polskiej wsi przygranicznej nie wypada imponująco  -  siąpiący deszcz, błoto na bitej drodze, szare domki, szara knajpka,  na całe szczęście brak zataczających się po alkoholu rodaków. A za chwilę przenosimy się na wieś niemiecką - jest znaczne lepiej, pogoda ładniejsza, ładniejsze i większe domy,  ogródki z kolorowymi kwiatkami. Trochę poczułam się jak w filmie Dorrie, tym filmie, o ludziach wykluczonych, brzydszych, niedocenianych, wyrzuconych poza nawias. Mogła przecież wybrać lepsze miejsca, a przynajmniej nie kręcić w deszczu i błocie. :) :)

 Swą opowieść o filmie zakończę nietypowo, bo mottem, słowami Kathi, otwierającymi historię pewnej niemieckiej fryzjerce, na dowód, że dla niektórych ludzi (czyt. wykluczonych) nie ma lepszego wyjścia, jak iść przez życie z uśmiechem na ustach: „Siwe włosy u mężczyzny świadczą o sile jego charakteru. U kobiet, wręcz przeciwnie”. Cudowne.:)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kret - reż. Rafael Lewandowski

W pierwszych słowach mojej recenzji chciałabym ostro zaprotestować i zaapelować: skończcie drodzy Polacy filmowcy z produkowaniem filmów otematyce lustracyjnej. Skończcie z obsadzaniam w roli grzebiących w przeszłości byłych współpracowników z SB  Borysa Szyca! Ludzieeee! Więcej fantazji w pisaniu scenariuszy  i więcej pomysłowości w zakresie obsady. Mamy tyle pięknych i ciekawych tematów, leżących wręcz na ulicy, w sensie dosłownym (bezdomni, żebrzący Rumuni, pobici geje, zgubione pieniądze, zwiędły kwiatek na mrozie, po który sięga kobieta w latach przejściowych - sama widziałam! ... itd.) i przenośnie leżących – na przykład powodzie,dręczące ostatnio nasz kraj. A wy ciągle tylko lustracja, lustracja. Temat wyobracany i wykorzystany  już na wszystkie strony. No chybaaaa, że ktoś odważy na film o jakimś prominentnym duchownym, skuszonym przez diabła.  Protestując i złorzecząc w duchu na monotematyczność kina polskiego, jednak wybrałam się na „Kreta”. Bo akurat miałam chwilę czasu, bo liczyłam na cud, bo lubię, jeszcze,  Borysa Szyca,  bo ciekawią mnie nowe nazwiska naplakatach, w tym przypadku - Rafael Lewandowski. „Kret”, jak się dowiedziałam, to debiut fabularny tego pana. Do tej pory nakręcił kilka dokumentów. Mając w pamięci niedawny wspaniały debiut innego dokumentalisty Borysa Lankosza i jego „Rewers”, miałam nadzieję, że ten będzie równie udany. Niestety. „Kret” co prawda nie jest beznadziejny, ale nie porywa, nie olśniewa, nie budzi większych emocji, a także nie odkrywa Ameryki w temacie lustracji. Mnie już nie podnieca już kolejne biadolenie nad jej brakiem tuż po roku 1989. Wiadomo, przecież, nie od dziś, że Polak mądry po szkodzie, a i to rzadko.  Już dawno przestało być sensacją, że czym bardziej znana i ceniona postać życia publicznego, tym większe prawdopodobieństwo, że był „umaczany”.  Nie grzeszyli z SB najczęściej ci, którzy za czasów komuny żyli jak mysz pod miotłą, nic ciekawego nie robili, nigdzie nie jeździli, nie działali, nie tworzyli, a chodzili grzecznie do pracy i zarabiali zgodnie z regułą:  „czy się stoiczy się leży 1000 zł się należy” na skromne i spokojne życie. Oczywiście były sławne wyjątki „nieumaczania”, jak choćby Piotr Fronczewski, który niczego nie podpisał, gdy go milicja złapała na jakims złym uczynku, ale być może wcale im na nim aż tak nie zależało.  W „Krecie” podobało mi się jedno - w końcu pokazano  jasno metody naboru do służb:  straszenie, szantaże, groźby zemsty na najbliższych. Trzeba było być człowiekiem ze stali, żeby się nie ugiąć. Zresztą w filmie pada kilka razy wyraźne „Ty też takim mogłeś być”. Jednym słowem, ukazano ludzką twarz człowieka sprzedanego SB i, co najważniejsze -  nieludzką tych, którzy nękali. Tu świetna kreacja Wojciecha Pszoniaka, jako Garbarka,  etatowego esbeka, który momentami przybierał znamiona demona. Trochę może przerysowano tę postać, ale przecież "oni" takim, szatanem, jawili się tym, których gnębili. Jasne, winni są i ci i ci, ale ich winy nie są równoważne, świat nie składa się tylko z czarnych i białych charakterów czy  barw w ogóle, tak jak to niektórym wygodnie jest głosić. Świat zwyczajnych ludzi, takich jak rodzina Kowalów z filmu, nie jest nawet kolorowy, jest przede wszystkim bury i szary. Do zalet filmu zaliczam więc to, że w finale, choć wygląda to na ekranie bardzo  naiwnie (co z kolei jest wielka wadą filmu) karę ponoszą ci, którzy na nią szczególnie zasłużyli.

Podsumowując, warto czy nie warto zobaczyć? Jeśli ktoś jeszcze nie czuje się zaspokojony w temacie lustracji, niech popatrzy, może trochę ochłonie. Jeśli ktoś chodzi do kina „na aktorów” – warto iść przede wszystkim na Mariana Dziędziela – jest genialny jako sterany życiem mężczyzna w średnim wieku, kochający mąż i ojciec, rozpaczliwie broniący dobrego imienia, swego i Solidarności oraz na Wojciecha Pszoniaka, czyli tego, który na tym jego marnym losie korzysta. Warto odnotować także małą rólkę Jerzego Janeczka, słynnego Witii Pawlaka z trylogii „Samych swoich”. To miłe zobaczyć kogoś znajomego na ekranie po wielu latach. Co do Borysa Szyca, który w znacznym stopniu zdopingował mnie do pójścia do kina na „Kreta”, mam mieszane uczucia. Nie poraził mnie swą kreacją, zagrał poprawnie, ale chwilami miałam takie odczucie, jakby nie do końca był pewny tego co robi, jakby go coś uwierało, jakby się źle czuł w skórze swej postaci, albo nie był przekonany do scenariusza. Scenariusza, który uważam, miał duże wady, np. sporo było waty w dialogach, szczególnie tych, prowadzonych na łonie rodziny młodego Kowala (Szyc właśnie). Te scenki rodzinne z nim, jego żoną Ewą i synkiem Tomkiem były mocno drętwe i o niczym. Głównie skupiono się na karmieniu dzieciaka jogurtem. Można to było dopracować, albo w ogóle z tych martwych scen zrezygnować, bo podczas nich wkradała się nuda i zwyczajnie człowiek czuł, że jest w kinie i miewał poczucie marnowania czasu na oczywiste oczywistosci.  I znowu powtarza się kolejny grzech, tak jak w przypadku „Erratum”, gdy dokumentalista bawi się w „Zosię samosię” przy kręceniu fabuły, porywa się i na reżyserię i na scenariusz. Może trzeba było wziąć przykład z Borysa Lankosza i jego „Rewersu”.

Na zakończenie, warto wspomnieć jeszcze o ciekawym wątku w filmie, a mianowicie ukazanie środowiska polonijnego we Francji. Bardzo dobra sekwencja,  poprowadzona brawurowo przez Sławomira Orzechowskiego, jako lidera polonusów w departamencie Nord – Pas – de - Calais (jedno z większych skupisk Polaków we Francji – tam też zadomowiła się kiedyś rodzina I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, stamtąd prawdopodobnie pochodzi także sam reżyser filmu, pół Francuz pól Polak). Trochę smutno było patrzeć, że oni, Polacy, kochają się tam i są radośni na tej obczyźnie bardziej niż my w ojczyźnie, ale jednocześnie cieszyło, że rodzina Kowalów, ojciec i syn, mimo problemów, mimo dźwigania wielkich moralnych bagaży, przekazywanych z ojca na syna,  jednak nie zrezygnowała z życia w kraju. Chociaż... kto wie, czy z czasem nie zmienią zdania?  A dlaczego, dowiedzą się ci miłośnicy polskiego kina pod wezwaniem „mimo wszystko”, którzy wybiorą się na „Kreta”.

sobota, 13 sierpnia 2011

Wiano - reż. Jan Łomnicki

Bardzo głęboki PRL. Czas akcji - lata 60-te ub. wieku. Miejsce - wieś gdzieś. Taka prawdziwa, jakiej teraz nie uświadczysz – bite drogi, wozy konne, baby w chustkach na głowach, marszczone kwieciste spódnice, procesje z obrazem świętej Panienki od domu do domu, czasem nawet, jeśli ktoś mocno zgrzeszył - na kolanach, a w soboty potańcówki w wiejskiej izbie klubem szumnie zwanym. Jedynym zwiastunem „nowego”na wsi, jaskółką, która przyfrunęła z miasta, jest Edek (wspaniały Tadeusz Łomnicki, brat reżysera filmu), nauczyciel, nasłany przez PZPR, co okaże się być mu kłodą rzuconą pod nogi w niedalekiej przyszłości, gdy przyjdzie mu zdawać egzamin z lojalności wobec partyjnego statutu. Ale najpierw Edek nieźle zamiesza, uwodząc dziewczynę miejscowego supermana – Staszka (wspaniały, do złudzenia przypominający Marlona Brando – Roman Wilhelmi), odsiadującego karę w więzieniu za potrącenie człowieka. Czas kary się kończy i Staszek, wracając na wieś, liczy na czas nagrody. A tu masz babo placek – jego Ula (urocza i subtelna jak zawsze Marta Lipińska) prowadza się po wsi z miastowym nauczycielem, takim co to się jeszcze po drogach skuterem nowiutkim obwozi, terkotem i tumanami kurzu drażniąc zazdrosnych. Ale, żeby tylko to jedno nieszczęście na Staszka spadło! W domu rodzinnym też mu się nie najlepiej wiedzie. Całe gospodarstwo zostało przepisane na brata, u którego teraz Staszek za parobka musi robić, śpiąc kątem w stodole, obok ojca. Któregoś dnia, droga Stacha splata się z drogą, którą, wlokąc jedną nogą, idzie Bronka . Gra ją Zofia Kucówna (kiedyś żona Adama Hanuszkiewicza), nie mająca na filmwebie żadnej, choćby najkrótszej notki biograficznej, nie wspominając o zdjęciu (jak tak można!?), ale to tylko tak nawiasem. Bronka jest półsierotą, mieszkającą z kochającym ją ponad życie ojcem. Od słowa do słowa i Staszek zawraca w głowie ułomnej na ciele Bronce. To bardzo wartościowa dziewczyna, wrażliwa, mająca tę samą potrzebę miłości i zaspokojenia pożądania, jak wszyscy inni w jej wieku. Niestety, jak do tej pory bez szans spełnienia. Bronka to wiejskie popychadło i pośmiewisko, nie mogła nie ulec urokowi przystojnego Staszka, tym bardziej, że dziewczynie niczego oprócz zdrowia w nodze nie brakowało. A tak się wcześniej broniła przed ślepą namiętnością, rojąc sobie, tak naiwnie, po kobiecemu, że to przed nią powinni do szaleństwa zakochani mężczyźni klękać. Ale największą pokusą dla Staszka były jednak morgi Bronki, co to je jej tata wcześniej na spółdzielnie przepisał. Staszek poczuł szansę, by odegrać się na całej wsi i zostać gospodarzem, co prawda tylko trzech mórg, ale zawsze. Zanosiło się więc na raj na ziemi: Bronka, wiejska pokraka miałaby za męża najprzystojniejszego chłopaka we wsi, on – czyli Staszek byłby wreszcie panem na swych morgach, Ulka jego ukochana, najpiekniejsza dziewczyna we wsi (co nie znaczy, że najgłupsza, o nie, w ten stereotyp autor scenariusza Jerzy Pomianowski na szczęście nie poszedł) miałaby również to co czego była godna – męża nauczyciela, jego mieszkanko przy szkole i skuter, no i oczywiście, co najważniejsze – miłość Edka, o której była przekonana do pewnego momentu…. Niestety, jak się okazało wszystkich poróżnił Bóg, Partia i obraz świętej Panienki, kiedy to miłość Edka do Ulki została wystawiona na ciężką próbę.

I na tym skończę moje wprowadzenie w fabułę, może jednak ktoś zaciekawiony, zarówno czasem i miejscem akcji (choć wątpię, żeby znalazło się wielu chętnych do poznawania okresu prawdziwej komuny na wsi, gdzie rzadko sięgały służby SB, i gdzie nie można zaczepić tak ostatnio ukochanego przez filmowców tematu lustracyjnego), a może zachęcony nazwiskiem reżysera (tak jak ja) – Jana Łomnickiego (ukochany polski serial „Dom”), albo tą wspaniałą obsadą aktorką , sięgnie kiedyś po film? Moim zdaniem warto. Ja z wielką przyjemnością, z rozrzewnieniem wręcz popatrzyłam na wieś, którą znam z dzieciństwa, wieś rozmodloną, przepełnioną skrajnymi prostymi namiętnościami, gdzie nie ma owijania niczego w bawełnę, gdzie jak mówi, groźnie marszcząc brwi, jedna z czołowych gospodyń: „Boga można się nie bać, ale żeby nie bać się sąsiadów!??”. Wielkim atutem filmu jest aktorstwo, reżyser zadbał by zagrały u niego największe tuzy polskiego ekranu, i żeby było ciekawiej, czym szacowniejsze nazwiska tym mniejsze epizody grają: Kazimierz Opaliński (dziadek Staszka), Zbigniew Zapasiewicz jako ksiądz. I tu, przy okazji księdza, dobrze jest zaznaczyć na plus dla filmu, że scenarzysta również zadbał, żeby nie było stereotypu jak na czasy komuny, ksiądz jest tu najświatlejszą postacią, niestety, jest bezsilny wobec mentalności ludu. Warto tu przy okazji nadmienić, że film bardzo dobrze ukazuje niełatwe moralne dylematy zwyczajnych ludzi PRL-u, którzy żyją między młotem i kowadłem, z jednej strony tradycja, religia i obrzędy, cała ta duchowa otoczka, a z drugiej partia, z którą łatwiej wyżyć i przeżyć.

„Wiano” ogląda się bez cienia nudy, wręcz przeciwnie, czuje się to zwierzęce buzowanie hormonów, które determinują zachowania ludzkie, które czasem trudno trzymać na wodzy, bo Bóg, sąsiedzi, partia. Ale warto pamiętać o najważniejszym , hormony hormonami, Bóg Bogiem, sąsiad sąsiadem, partia partią, ale najważniejsze, by nie zapominać o godności drugiego człowieka.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Karen płacze w autobusie - reż. Gabriel Rojas Vera

Dlaczego taka duża Karen płacze w autobusie? Może jest chora? Właśnie dowiedziała się o śmierci kogoś bliskiego? A może rozstała się na zawsze z kochankiem? A może mąż ją pobił? Może się czegoś boi? Może czegoś żałuje? Może, może, może… ileż pytań bez odpowiedzi ciśnie się na usta, gdy widzimy kogoś pochlipującego w środku transportu publicznego. Jeśli ktoś nie może się opanować i daje upust swoim emocjom nie bacząc na miejsce, otoczenie, sprawa może być poważna...  Przejechawszy kilka przystanków, Karen wysiada. Jest już późny wieczór, ulice miasta, daleko poza centrum, są puste. Karen łomocze do drzwi zaniedbanej kamienicy, prosi o pokój. Z głębi domu odzywa się głos gospodyni, że takim nie dysponuje. Karen obiecuje, że zapłaci za trzy miesiące z góry. Zostaje zakwaterowana. Domyslamy się, że bohaterka filmu nie jest biedna (na co wskazuje także duże obrzydzenie do brudu i karaluchów), ale może być nieszczęśliwa.  I nie mylimy się, o czym przekonujemy się nazajutrz, gdy telefonuje ona do swojej matki, z prośbą o pomoc.  Lecz nie znajduje Karen zrozumienia u rodzicielki. Wręcz przeciwnie,  namawia ją ona do powrotu do domu, do męża, albo choćby na spotkanie z nim.  Znamy, więc już powód łez Karen.  Tylko nie wiemy jeszcz, czy są to łzy szczęścia, czy radości. Karen godzi się na spotkanie z mężem, dzięki temu mamy okazję przekonać się, że jest on dobrze ubranym, przystojnym i  kulturalnym mężczyzną w średnim wieku, przyzwoicie sytuowanym, mogącym sobie pozwolić na utrzymanie domu i żony. Oczywiście, mąż namawia grzecznie żonę do powrotu, ale  Karen nie ma już ochoty służyć jako szatniarka, pomoc kuchenna, pokojówka oraz pani do towarzystwa w jednym.  Ma ochotę sama zarobić na swoje utrzymanie, żyć na własny rachunek. Podjęła to ryzyko, mimo nie pierwszej młodości, średniej urody i takiejż figury, zaczynając "od zera", ale za to z kilkoma tysiącami pesos w portfelu. Niestety, o pracę dla takiej kobiety, jak ona nie jest łatwo, a torebkę z pieniędzmi ukradziono. Na szczęście za pokój zapłaciła z góry. Aby przeżyć zaczyna żebrać. To znaczy prosić na przystankach autobusowych o parę drobnych monet na przejazd. Ludzie są współczujący i litościwi, dzięki temu Karen egzystuje, cierpliwie szukając pracy. Jej upór zostaje nagrodzony. Karen znajduje jakąś marną pracę, ale i nowych znajomych, i to z całkiem przyzwoitych kręgów, zarówno mężczyzn jak  i kobiety, które śmiało zadają Karen pytanie „czym się zajmujesz”? A ona ciągle jeszcze odpowiada z zakłopotaniem, jak do tej pory: „czytaniem książek”, np. Ibsena. Trudno przecież chwalić sie pracą rozdawacza ulotek. Dzięki znajomej z wynajmowanego obok pokoju, Patricii, osóbki nader wyzwolonej, zaprzyjaźnia się z miejscowym dramatopisarzem, zaczyna bywać, w teatrze, na bankietach, zostaje jego kochanką, dostaje od niego propozycję wyjazdu do Argentyny (sztuki przyjaciela zyskują rozgłos w krajach ościennych) zwieńczoną prośbą o podanie marynarki. Czy Karen ją poda, czy nadal będzie jeździła autobusem, i czy będzie jeszcze w nim płakać? Zobaczcie debiut fabularny kolumbijskiego, 34-letniego reżysera Gabriela Rojas Vera. Film nie poraża tempem akcji, bo i w życiu Karen, która postanowiła być „kimś”, nic specjalnego się nie dzieje, ale cały czas utrzymuje stały poziom zainteresowania zmaganiem Karen z codziennością, jakże różniącą się od tej, którą wiodła u boku męża, i... oczekiwaniem na odpowiedź na pytanie, czy Karen będzie teraz szczęśliwa?