piątek, 19 lipca 2013

Salo, czyli 100 dni Sodomy - reż. Pier Paolo Pasolini

Na jednym z forów, znalazłam zdanie, które najlepiej określa wartość filmu, a także moje odczucia wobec niego:
"Ja bym się nawet posunął dalej i powiedział, że obraża nie tylko faszystów, ale także ich ofiary. Dlaczego? Bo przemoc w "Salo" przedstawiona jest tak, że może widza poruszyć i obrzydzić, ale na pewno nie wywoła w nim współczucia. Tutaj właśnie nasuwa się druga interpretacja Salo jako manifestu politycznego. Pasolini pokazuje wyłącznie sceny, w których faszyści fizycznie i psychicznie górują nad swymi ofiarami. Nikt nie kwestionuje modelu narzuconej hierarchii."

I ja z tym się zgadzam. Przecież w tym filmie rządzą tak na dobrą sprawę trzy wpływowe osoby, trzy podstawowe władze: burmistrz, książę, biskup, czyli  państwowo, majętni i kościół.  Ludzi przez nich pojmanych i ubezwłasnowolnionych jest o wiele więcej. Niestety, mimo liczebnej przewagi nie stać ich na zjednoczenie, nikt, poza jedną kobietą, nie przejawia żadnego buntu. Wolą jeść pokornie, za przeproszeniem, "gówno", byle tylko żyć (nawet jeśli życie równa się pełzaniu i spełnianiu najbardziej nikczemnych zachcianek władzy). Jedni jedzą te symboliczne ekskrementy ochoczo i z uśmiechem, inni z obrzydzeniem, a jeszcze inni z modlitwą na ustach, z poświęceniem swego upodlenia dla Madonny.
Społeczeństwami, rządzą i manipulują niewiele warte, ale za to bezczelne jednostki, mające, albo kreujące na użytek świata, swój doskonały wizerunek. A miliony pokornie się tym chorym umysłom podporządkowują. Ludzie czasem powinni jednak znać granice posłuszeństwa wobec hierarchii, bo inaczej doprowadzi ich ona do zagłady.

Znamienne, że taki film zrobił człowiek, który wcześniej nakręcił najpiękniejszy wg mnie film z życia Jezusa "Ewangelia wg świętego Mateusza". I wiele innych filmów, bardzo uduchowionych, czasem opartych na wątkach antycznych. A jeśli pokazywał seks, to raczej w kontekście ludycznym i radosnym "Opowieści kanterberyjskie", Kwiat 1000 i jednej nocy" itd.
Wydaje mi się, że fakt, iż przeżywał, obserwował, wojnę jako młody chłopak, odbił się jednak na jego wrażliwej psychice, a i życie w pełnym hipokryzji włoskim społeczeństwie, też mu pewnie już zbrzydło, i w końcu musiał temu dać upust, robiąc takie "Salo, czyli 100 dni Sodomy" Popełnił swoiste artystyczne (i nie tylko - wiedział na co się naraża tym filmem) samobójstwo, tak jak, w filmie, akompaniatorka podkładająca muzykę do orgii - ich obserwatorka, jedyna niewinna, bezstronna, ale samotna, która nie zgodziła się na życie w ciągłym, uwłaczającym godności, poniżeniu.

środa, 17 lipca 2013

Vera Drake - reż. Mike Leigh

Akcja filmu dzieje się ponad 50 lat temu, a jego problem jest wciąż aktualny i jak najbardziej gorący, przynajmniej w wielu krajach, poza Anglią - miejscem historii, którą oglądamy w filmie "Vera Drake".
Aborcja - temat bolączka, przede wszystkim dla mężczyzn, głównie w okresie przedwyborczym. Temat przetargowy i dyżurny w momencie zachwiań politycznych i trudności gospodarczych, od których trzeba odwrócić uwagę znerwicowanego społeczeństwa. Problem moralny dla kobiet - wiadomo, one same to wiedzą i czują, mężczyźni nie muszą im o tym przypominać. Jeśli tak bardzo leży im na sercu dobro kobiety i przyszłego dziecka, niech pomyślą o tym przed albo jeśli są wierzący, niech wypiją szklankę wody (100% środek antykoncepcyjny) zamiast.
Jakkolwiek by się do sprawy legalności aborcji nie podeszło, po której stronie - przeciwników czy jej zwolenników nie opowiedziało, zawsze każda ze stron w sporze - legalna aborcja "tak" czy "nie" - będzie miała swoje racje.
"Vera Drake" to historia prostej, uczciwej z gruntu, i dobrej, kobiety, gospodyni domowej, żony, matki dwójki dzieci, która "pomagała młodym kobietom" - jak sama eufemistycznie określiła swoje zabiegi przerywania ciąży. A oddawała się tej pomocy z takim samym zaangażowaniem, równie spokojnie, mechanicznie, beznamiętnie, jak zabiegom sprzątania, polerowania, czy prania, które wykonywała u różnych bogatych rodzin dorabiając jako pomoc domowa. Była jednak jedna istotna różnica między tymi zajęciami - za prace porządkowe Vera Drake brała pieniądze, a za aborcję - nie. Z czystej życzliwości pomagała "biednym kobietom" - ofiarom swoich własnych, i męskich, chwil zapomnienia, namiętności, słabości, czasem nieświadomości, głupoty, czy wreszcie gwałtu.

Może sama była kiedyś w podobnej jak one sytuacji? Tego nie wiemy. Do końca filmu nie poznamy pobudek jej działalności. Możemy się tylko domyślać, że prawdopodobnie sama kiedyś stanęła przed wyborem decyzji o aborcji. Raczej była świadoma, iż w świetle prawa, aborcja nie jest dobrym uczynkiem, a przestępstwem. Jednak, jak się wydaje, nie dopuszczała do siebie tej myśli wypełniać misję ponad wszystko. Nie była chyba tak naiwna, jakby się to mogło wydawać na początku filmu.

Vera niesienie pomocy potrzebującym miała we krwi. Opiekowała się chorymi, samotnymi, biednymi, bez względu na koszty. I "pomoc kobietom" również wpisywała się w jej wielkie współczucie i miłość do bliźniego. Dopiero syn uświadomił jej, że tak naprawdę zabija życie dzieci w łonie tych biednych kobiet. Znowu pojawia się pytanie - naiwność czy obojętność, a może świadome zapominanie o takim aspekcie jej czynów.

Na ekranie nie ma zbędnych postaci, każda z nich służy pośredniej charakterystyce Very Drake i ocenie jej postępków. Każdy, na wieść, że żona, ciotka, sąsiadka itp. dokonywała przez długie lata nielegalnych aborcji - zajmuje od razu jasne stanowisko, a reakcje otoczenia są bardzo różne:  przerażenie, pogarda, konsternacja, oszołomienie, obojętność, współczucie, zrozumienie ale chyba nie ma tu nikogo kto jednoznacznie potępiałby tę kobietę.

Co charakterystyczne, z największym odrzuceniem Vera spotyka się ze strony swego syna - młodego, dwudziestokilkuletniego mężczyzny, kawalera, bez dziewczyny, którego w życiu czeka jeszcze wiele moralnych wyborów, ale on już, na progu swego dorosłego życia, czuje się sędzią moralnym ludzkości.

Jak świat światem problemu aborcji nie da się uniknąć.  Problemem jest jej legalność, która gwarantuje kobiecie bezpieczeństwo, ale nie zapewnia komfortu psychicznego - nie oczyszcza z poczucie winy.
Film Mike'a Leigha nie zajmuje stanowiska w kwestiach moralnych tego zagadnienia. Te pozostawia do rozstrzygnięcia uczestnikom rzeczywistych zdarzeń. Nie poznajemy uczuć, rozterek kobiet, które się na nią decydowały. One są tu  tylko po to, byśmy mogli porozważać: aborcja w majestacie prawa, czy poza nim. Tak czy tak, aborcja zawsze będzie  krzywdą i złem koniecznym.
Film wart jest także uwagi ze względu na genialną kreację Imeldy Staunton, którą możemy ostatnio podziwiać w "Szeptach" (The Awekening).