sobota, 19 października 2013

Drogówka - reż. Wojciech Smarzowski

Wielkie mi co, puszyć się i opowiadać w czasach rozkwitu dziennikarstwa śledczego, o korupcjach, na temat których trąbi się o każdej porze dnia i nocy w telewizji, prasie, radio. Więcej emocji niż "Drogówka" wzbudzają Fakty TVN czy inne bieżące wiadomości albo Superwizjery, bo przynajmniej bohaterowie doniesień są autentyczni, a zdjęcia prawdziwe. Kościelna komisja majątkowa i prawnik Marek jakiśtam, - było. Posłowie i ich immunitety, księża, lekarze chleją na potęgę, przekraczając prędkości na drogach wolniejszego i szybszego ruchu, korumpując ubogich policjantów drogówki - stare jak świat. Policja gwałci na posterunkach pracy - było - ho, ho, jak dawno - pamiętacie Palikota z plastikowym penisem, walczącym, by wreszcie naród zrozumiał, że komenda policja to nie świątynia przestrzegania prawa. Zresztą jak już doskonale wiemy, nie ma żadnych przybytków świętości, nawet tych bożych, wszędzie zepsucie, rozpusta, mamona, fałsz, hipokryzja, samo zło.

Naprawdę, nie rozumiem, co ludzi podnieca w filmach Wojtka Smarzowskiego. Dla mnie jest to cwaniak, który wie jak zmanipulować gawiedź (wielkie sorry dla jego wielbicieli), by biła mu brawo. Zapluty taplający się w bagnie prl-owski albo RP-owski wieśniak; głupawy i skorumpowany, najpierw milicjant, a teraz policjant; czy wreszcie zdziczały ruski żołnierz posuwający się z frontem przez całe 4 lata na Zachód w celu, czyżby tylko  gwałcenia polskich kobiet (?). Tak a propos tego ostatniego - czekam teraz na film o "dobrodziejach" Polski - kulturalnym Niemcu, a może o przebiegłych współczesnych Amerykanach, którzy na bieżąco dymają nasz kraj i to na własne jego życzenie, bo ten tak spragniony bogatych przyjaciół gotów jest na każde kiwniecie palcem USA robić na klęczkach wszystko, co wielki pan zza oceanu każe za każdą niespełnioną obietnicę.  Wracając do tematu, skończyliśmy na prymitywnym Ruskim, Polacy lubią tego chłopca do bicia, tak samo jak lubią pośmiać się z policji. Tylko, że kawały o policji to zazwyczaj odgrzewane kotlety są. I takim też jest film Smarzowskiego. Śmierdzący odgrzewany kotlet w sosie wydzielin fizjologicznych.  Jak wspomniałam, nie sztuka zrobić film, na podstawie korupcyjnych doniesień z ostatnich kilku, czy kilkunastu lat. Zebrać je wszystkie do kupy, zasygnalizować ich obecność za pomocą szybkich ujęć z komórki, wiążąc je postaciami zapijaczonych, zarzyganych i obsmarowanych spermą policjantów oraz ich dziwek, nawet jeśli są nimi także ich własne żony. Publika to kupi z wielkimi oklaskami. Wstyd i żenada.  A przede wszystkim nuda. Czy kogoś jeszcze w dzisiejszych czasach podniecają cycki, seks oralny? No chyba, że z połykiem kawała penisa. Tu się Smarzowski popisał. Brawo! jedyny ożywczy moment w filmie.

Smarzowski zna się doskonale na robocie filmowej, jest zręczny, inteligentny, wie jak bez większego wysiłku trafić w oczekiwania szerokiej publiczności, tzw. targetu, czyli tych, którzy nie lubią za wiele myśleć w kinie, dostają to na co czekają - mocne wrażenia podane w bardzo niewybredny sposób. Jego widzowie, to typowi mięsożercy, lubiący krwistego befsztyka, połykają go szybko, z apetytem, mlaskają, klepiąc się po brzuchu, rozpływają się w rozkoszy, niektórzy nawet czasem popierdując. Konsumują bez minimum refleksji, że zjadają istotę kiedyś żyjącą, jakąś bądź co bądź ofiarę, czy to wielosetnego systemu (czy to feudalnego, czy komunistycznego) gnębiącego chłopa i umniejszającego jego wartość jako człowieka, który się odbija temuż chłopu do dnia dzisiejszego; czy to wojny (wyobraźcie sobie Polacy, że Rosjanin tak, jak te gwałcone przez niego kobiety - też jest ofiarą wojny, systemu w którym przyszło im żyć przez wieki, ten prosty czasem prymitywny człowiek - czyjś ojciec i mąż, syn i brat, został  wepchnięty w jej tryby na wiele lat, zdziczał potraktowany nie jak człowiek, a jak mięso armatnie); czy nieudolnego systemu prawnego, stworzonego przez tych "na górze", który nie chce pamiętać, bo mu tak wygodnie, że ryba psuje się od głowy - najpierw trzeba wyleczyć prokuraturę i cały system sprawiedliwości. Łatwo śmiać się z maluczkich. Łatwo, ale i wstyd.
Ludzie mówią, że Smarzowski jest odważny. Jaki tam on odważny. Odważni to są dziennikarze śledczy, dzięki którym Smarzowski może bezpiecznie napomykać o aferach, które ujawnili. 
Mam nadzieję, ze w najnowszym filmie "mistrza",  "Pod mocnym aniołem", będzie nieco mniej kurew, kurw, chujów, pizd, spermy, rzygów, ogólnie mniej bagna i ludzkich wydzielin, w których tak  lubi nurzać się reżyser, a więcej człowieka.

Smarzowski podejmuje ważne tematy, ale wolałabym, żeby jego filmy prowokowała bardziej do przemyśleń nad człowiekiem i jego umiejscowieniem w historii,  systemach jakich przyszło im żyć, nad destrukcyjnym działaniem tychże. Żeby były przyjmowane w grobowej ciszy, a nie z hura - oklaskami, żeby nie były takie oczywiste, żeby trzeba było sporo się namyśleć zanim napisze coś w jego temacie, żeby postaci z jego filmów nie były takie jak dotychczas -  płaskie, jednowymiarowe, czarno-białe, albo plugawe, albo święte. Wtedy będę go mogła nazwać mistrzem. 

Rozumiem, że każdy filmowiec jako artysta ma prawo do własnej wizji, ale jego wizja świata policjantów nie jest wielce odkrywcza, stara się być kurewsko zabawna, chwilami przerażająca w ukrytym pytaniu "jacy ludzie nas chronią"? I to jest dobre pytanie. Ale jak to mówią polscy biskupi tłumaczący księży pedofili - człowiek jest tylko człowiekiem, czyli tak na wszelki wypadek, miejmy to na uwadze i  pamiętajmy o maksymie "człowieku chroń się przed drugim człowiekiem (u władzy) sam, a najlepiej trzymaj się od niego z  daleka". Tym bardziej, że na złych czy nieprzychylnych policjantów, głupich i nieprzyjaznych urzędników instytucji wszelkich, także kościelnych, jesteśmy skazani - poczucie władzy degeneruje najbardziej odpornych. Tak było i jest zawsze i wszędzie. Tylko ostre sankcje karne byłyby temu w stanie przeciwdziałać, a że owe sankcje mogą ustanawiać tylko ci u władzy najwyższej.. .koło się zamyka, nikt nie ukręci bicza na siebie.

czwartek, 17 października 2013

Dziewczynka w trampkach - reż. Haifaa Al-Mansour

Pierwszy film w Arabii Saudyjskiej wyreżyserowany przez kobietę, będącej także autorką scenariusza, w dodatku wpisujący się w walkę o emancypację kobiet Bliskiego Wschodu. Wyjątkowo pogodny, łagodny, delikatny, co nie znaczy, że nie osiąga celu zwrócenia uwagi na fakt, że droga kobiet do wyzwolenia w krajach islamu jest długa, mozolna, ale nie skazana na klęskę. Muszą się tylko uzbroić w cierpliwość i robić swoje. A przede wszystkim, powinny się na tej drodze wspierać, co nie zawsze jest takie oczywiste i ma miejsce, niestety.
Nauczycielki w szkole, do której uczęszcza tytułowa dziewczynka w trampkach, Wadjda, choć same prywatnie nie do końca przestrzegając koranicznych zasad, to jednak, by nie stracić pracy,  z całą surowością pilnują, by ich podopieczne nie łamały zakazów i przestrzegały nakazów utrzymujących ich życie w tzw, czystości, czyli nie zwracały oczu w kierunku mężczyzn, nie  wspominając o spotkaniach z nimi, nie upiększały się malowaniem, nie  jeździły na rowerze, przykrywały ubranie czarną peleryną zwaną abają (mężczyźni mają białe szaty), a na głowę  zarzucały czarny szal.

Dorosła kobieta także nie ma lżej,  nie może przebywać w towarzystwie obcego mężczyzny, nie może prowadzić samochodu, na szczęście może pracować, ale do pracy musi być dowożona przez wynajętego kierowcę. Jeśli ma męża musi liczyć się z tym, że któregoś dnia oznajmi jej, iż żeni się z inną kobietą, bo na przykład obecna żona nie dała mu syna.
Ale są kobiety, które nie dają za wygraną.  Kraj nie jest zamknięty przed zdobyczami cywilizacyjnymi,  korzystają z nich głównie mężczyźni, ale kobietom też czasem coś skapnie, pod warunkiem, że czerpią ze źródła zdobyczy technicznych w zaciszu domowym (telewizor, gry wideo). Nowoczesność, także w myśleniu, zaczyna pomału przenikać do tradycji. Kobiety islamu chcą mieć prawo do samorealizacji, nie chcą żyć w fałszywym systemie patriarchatu, który jakoby dla ich dobra, zniewolił je, uprzedmiotowił, poddał całkowitej kontroli i uczynił zależnymi od mężczyzn w każdej dziedzinie życia. Chcą się uczyć, korzystać w pełni z dóbr zdobyczy cywilizacji,  chcą być samodzielne i stanowić same o sobie. I to im się na pewno uda. Tak jak się udaje kobietom Zachodu wyzwalać pomału spod dominacji mężczyzn.

Ten film jest jednym z elementów tej walki, walki nie na noże, ale na spryt, główną osią filmu są starania Wadjdi w zdobyciu sporej sumy pieniędzy na zakup "szatańskiego" roweru. Jednym ze sposobów jest duża wygrana w konkursie na recytację Koranu (sic!). Czy się jej to uda?   Być może za sprawą tak łagodnie, humorystycznie wręcz, potraktowania drażliwego tematu, film spotka się z łagodniejszą cenzurą i trafi do innych krajów muzułmańskich? Może nawet do Pakistanu, z  którego wywodzi się 16-letnia Malala Yousafzai (postrzelona przez talibów za chęć uczenia się w szkole), obecnie laureatka wielu pokojowo-wolnościowych nagród.  W tym kontekście wydaje mi się, że "Dziewczynka w trampkach" ma dużą szanse na Oskara 2014 w kategorii film nie anglojęzyczny. Ja trzymam za to kciuki. Jestem gotowa nawet złożyć w ofierze na ołtarzu naszego Wałęsę.

Chciałabym jeszcze dodać -  ostatnio trochę narzekałam na polskie tytuły, tym razem ekspertom od ich nadawania, eksperyment się udał. Oryginalny brzmi "Wadjda", czyli nic nam nie mówiące słowo, znaczące imię dziewczynki. "Dziewczynka w trampkach"  - wiedząc, że oglądamy film z Arabii Saudyjskiej, od razu dostajemy komunikat, że jego bohaterką będzie mały wywrotowiec w spódnicy, to znaczy w czarnej abaji. Tak przy okazji, słowo wywrotowiec nie ma w polskim od odpowiednika rodzaju żeńskiego? Język zdecydowanie nie nadąża za życiem. I tego samego życzę językowi kobiet islamu.

niedziela, 13 października 2013

Pragnienie miłości (Después de Lucía) - reż. Michel Franco

"Después de Lucía" czyli "Po Lucii" ("Po tym jak umarła Lucia") nie wiedzieć czemu przetłumaczone na nasze jako "Pragnienie miłości". Obawiam się, że tzw. dostosowywacze obcojęzycznych tytułów do polskiej dystrybucji nie zawsze wiedzą co robią, bo na przykład film wiedzieli "po łebkach", albo wcale. Banalne i wyświechtane "Pragnienie miłości" czyni temu filmowi olbrzymią krzywdę, ponieważ mogło być tak, że sporo potencjalnych widzów odrzuciło go ze względu na ten zużyty tytuł, posądzając go o melodramatyczną historię miłosną.
Ja sama też pewnie bym go nie zobaczyła, gdyby nie dwie pozytywne recenzje przeczytane na blogach. Skusiła mnie także meksykańsko-francuska kooprodukcja.
No i cóż, "Pragnienie miłości okazało się żadnym melodramatem o miłosnych tęsknotach, a bardziej dramatem o tym, jak się żyje ojcu i córce w żałobie po stracie najbliższej osoby, czyli żony i matki, czyli Lucii. Przy okazji reżyser i scenarzysta w jednym, Michel Franco, pokusił się o rys obyczajowy młodzieży meksykańskiej. Obyczajowość ta, nawiasem mówiąc, w niczym nie odbiega od sposobu w jaki prowadzi się nasza młodzież, podejrzewam, że także młodzież w każdym zakątku cywilizowanego świata. Głupota, przemoc, seks, bezmyślność, wszelkiego typu agresja, dręczenie, sadyzm, ogłupiające technologie, głownie telefony komórkowe, komputery, wyręczajace młodych ludzi w myśleniu, będące narzędziem nienawiści i przemocy na odległość, bez fizycznego kontaktu, co jest jeszcze gorsze niż klasyczne rodzaje konfrontacji twarzą w twarz, czy pięścią w pięść.

Jak ma sobie w tym świecie bezrefleksyjnej nienawiści poradzić dziewczyna, której matka zginęła w wypadku samochodowym, a ojciec, by zapomnieć o żonie i życiu u jej boku, po prostu wyprowadza się z dojrzewającą córką z rodzinnego miasta na prowincji do stolicy. Pozbawia ją tym samym przyjaciół, znanego środowiska, rzuca na głeboką wodę w nowej szkole (pamiętajmy - w stolicy) nie troszcząc się specjalnie, albo może raczej nie zdając sobie sprawy, czy, i jak, to przeżyje. Dla niego najważniejsze jest,  by córka się uczyła. A ona stara się go nie zawieść i nie sprawiać mu kłopotu. Wiadomo, żałoba.
Tych dwoje, ojca i córkę, łączą na oko poprawne relacje (ojciec nazywa je nawet dobrymi). dzwonią do siebie, w domu wymieniają się lakonicznymi uwagami na temat swoich codziennych zajęć, przytulają się, dotykają, jedzą wspólne posiłki. Ojciec nawet pamięta o jej urodzinach. Niestety za mało rozmawiają o tym co przeżywają, co mają w środku.  Żyją obok, każde z osobna pogrążone w swojej rozpaczy. Alejandra (tak ma na imię córka) nie tylko na skutek śmierci matki, ale także z powodu osamotnienia w nowej szkole, niezrozumienia i obojętności dorosłych i przemocy ze strony rówieśników. Z dnia na dzień popada w coraz wiekszą apatię, nie walczy, nie sprzeciwia się, nie krzyczy "krzywdzą mnie", nie buntuje, pokornie znosi każdą zniewagę i upokorzenie. Tylko jeden raz daje wyraz złości, niestety, jest oskarżona przez grono pedagogiczne o nieuzasadnioną agresję, zrzuconą na karby okresu adaptacyjnego w nowej szkole. Nikt nie jest w stanie jej pomóc, bo ona nie wyraża takiej potrzeby - na pozór jest wszystko dobrze, brak wszelkich sygnałów z jej strony, że coś się złego dzieje. A małe złośliwe szkolne hieny coraz bardziej pastwią się nad swą ofiarą.

Czy Alejandra chce umrzeć? Chyba raczej nie, bo są momenty w filmie które temu zaprzeczają. Czy jej biernośc (denerwująca czasami do tego stopnia, że chciałoby się jej podpowiedzieć - "krzycz ile sił w płucach, nie bądź ofiarą!") bierze się z pustki w jej sercu, jak nastała po śmierci matki?  Podobnej, zresztą, pustki jaka panuje w sercu jej ojca? Mimo wielkiej miłości jaka ich bezsprzecznie łączy, nie potrafią sobie pomóc, boją sie rozmawiać o zmarłej Lucii, boją się rozmawiać o swym smutku, boją się płakać. Żadne z nich, ani przez moment nie uroniło jednej łzy. Chcieli być twardzielami, byli dla siebie nawzajem wzorem w tej materii? Te dwa oddzielne równoległe wątki, "Alejandra w domu" oraz "Alejandra w szkole" są jednakowo dobrze poprowadzone i jednakowo mocne i oba udowadniają, że człowiek, nieważne, młody, czy stary, jest  samotny, zarówno w środowisku jak i w rodzinie.  No, chyba, że się trochę postara i spróbuje sobie pomóc tę samotność trochę zniwelować, na przykład przez rozmowę, nie tylko o przyjemnych obojętnych sprawach, ale o i tych intymnych, czasem niewygodnych i bolesnych.

Film polecam bardzo. Ogląda się go z zainteresowaniem, z zaangażowaniem oraz rosnącym napięciem.  Z tym przerabianiem, czy przepracowywanim żałoby, skojarzył mi się z "Hesherem" - bardzo dobrym debiutem Amerykanina Spencera Sussera. Tam też była śmierć matki w wypadku samochodowym, osobna rozpacz ojca (czyli męża  zmarłej) i syna, jest też babcia, z którą, gdyby sie obydwoje dogadali, byłoby im lżej. Ale oni mieli więcej szczęścia, bo do nich któregoś dnia niespodziewanie zawitał  anioł w diabelskiej skórze, czyli Hesher. W "Pragnieniu miłości", niestety, diabeł wstępuje w ojca.

piątek, 11 października 2013

Grawitacja - reż. Alfonso Cuaron

Nazajutrz po seansie, spytałam męża, którego udało mi się wyciągnąć z pracy i namówić na kino, co mu się najbardziej spodobało w "Grawitacji". Oto jaką usłyszałam odpowiedź: "kawa z żoną przed filmem". No fajnie, pomyślałam sobie, wolałabym ją co prawda wypić w jakimś małym przytulnym lokaliku, niż w hallu przed kinem Imax, ale niech będzie, przyjmuję te słowa za dobrą monetę i wróżbę, że może znowu za rok, lud dwa wybierzemy się na kawę do kina. Ale jak się to ma do oceny filmu? Cuaron chyba by nie był zachwycony.  A ta ocena ma się podobnie do mojej opinii o "Grawitacji". Poza efektami technicznymi, udającymi przestrzeń kosmiczną, nie ma w tym filmie nic więcej. A przynajmniej ja niczego więcej ani nie dostrzegłam, ani nie poczułam. Los pani kosmonautki o męski imieniu Ryan, mnie specjalonie nie obchodził. Tym bardziej, że przeczuwałam, iż ucieczka z przerażającej przestrzeni kosmicznej musi się jej udać, w końcu reprezentuje amerykańską firmę NASA. Ta kobieta nie zdążyła sobie zaskarbić mojej sympatii, podobnie jak jej towarzysz niedoli pan Matt Kowalski, chociaż ten drugi bardzo się starał nie tylko o moja symaptię, ale i o symaptię Ryan, sypiąc dowcipamia jak z rękawa, co by umilić nam czas wspólnego pobytu w stanie nieważkości. Owszem, starano się przemycić jakieś szczątkowe informacje o ogromnym pechu życiowym Ryan, ale niestety, Bullock będąc większość czasu w skafandrze i hełmie kosmicznym nie miała okazji wzbudzić jakichś głębszych emocji (np. współczucia) na swój temat. Opowiadanie o śmierci córeczki, wydało mi się marnym i zbyt wyświechtanym chwytem na zdobycie zainteresowania. Ale, uważam, że bardzo ładnie iż realizatorzy filmu, bracia Cuaron, postawili tym razem na herosa (kosmosu) będącego kobietą. Co prawda, nie mogła się obyć bez męskiej pomocy, ale co tam, nie ma kołaczy bez współpracy, tym bardziej męsko-damskiej. Choć tym razem, mężczyzna nie służył silnym ramieniem, a bardziej duchem.

Nie obyło się także bez kilku żelaznych amerykańskich stereotypów, jeśli chodzi o kino amerykańskie traktujące o wojnie, czy kosmosie. Znowu pojawiają się źli Rosjanie. Szczątki rosyjskiego satelity (oczywiście, szpiegujacego USA) zagrażają ekipie naprawiającej telskop Hubbla. To one są przyczyną całego nieszczęścia, które zgodnie z powiedzeniem, iż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, obraca się na korzyść Ryan.

Pojawia się też opuszczona chińska stacja orbitalna Tiangong.  A jakże, Ameryka nie może zapomnieć o Chińczykach, mając u nich niebotyczny dług gospodarczy. A więc mamy kolejny grzecznościowy ukłon, tym razem w stronę państwa Środka. To ich stacja ocala życie dzielnej Ryan. To dzięki ich stacji łapie ona kontakt z Ziemią, a dokładnie z przemiłym Chińczykiem, jego psem i dzieckiem. To dzięki ich kapsule Ryan odrodzi się na nowo, wychodząc z niej (po wcześniejszym wodowaniu) niczym kolos, któremu teraz żadne nieszczęścia tej Ziemi nie będą groźne. No pięknie, Chińczycy poczują z pewnością satysfakację, w odróżnieniu od Rosjan -  znowu ukazano ich jako amatarów mocnej wódki (to już jest naprawdę nudne), której nie odpuszczają nawet w kosmosie.

No dobrze, to już wiadomo, fabuła jest bardzo kiepska. Widać jak na dłoni, że twórcy musieli ciąć koszty, sami napisali mizerny scenriusz, wynajęli dwóch aktorów, jednego tylko w 1/3, skupili się głównie na kosztach dla techników. Acha, jeszcze muzyka, oczywiście - pan Steven Price i kinooperator, bardzo dobry, rodak Cuaronów, Emmanuel Lubetzky. Co do muzyki - straszna. Jedynie na samym początku dało się wytrzymać, później, gdy Ryan walczyła z kosmicznymi śmieciami (warto zauważyć, że człowiek zaśmieca nie tylko swoją planetę) było okropnie, była pompatyczna, niesamowicie głośna, denerwująca wprost kosmicznie. Modliłam się, żeby ta Ryan jak najszybciej doleciała do Ziemi, żeby się ta męka dla moich uszu wreszcie skończyła. Jak dla mnie, kompozycje Price'a przyczyniły się w znacznym stopniu do znielubienia "Gravitacji" (ona jest także niedobra dlatego, że to przez nią dojrzałym paniom i panom opadają policzki).

Ale za to ładny był obraz. Pomijam Sandrę Bullock, bo za nią nie przepadam, ale muszę obiektywnie stwierdzić, że płynąc w stacji Sojuz w samej bieliźnie prezentowała się seksownie. Ale nagrać to się ona nie nagrała, a jeszcze mniej się nagrał Clooney (na którego tak liczył mój małżonek). No ale przecież głównym i tytułowym bohaterem jest pani Grawitacja.
Piękna, choć trochę mniej niepokojąca niż się spodziewałam, była nieskończona przestrzeń kosmiczna i widoki Ziemi jakie można z jej perspektywy oglądać. Szkoda tylko, że gdy Matt krzyczał do Ryan "widzę Ganges, jest taki piękny!" nie dane nam było tego zobaczyć. Musieliśmy mu, tak jak i Ryan, uwierzyć na słowo. No właśnie, niby były te zdjęcia Ziemi z kosmosu, ale tak naprawdę niczego znajomego nie udało mi się rozpoznać. Znowu rozczarowanie.

No i to właściwie wszystko. Kolejny spektakularny film w 3D jaki widziałam, to już drugi. I stwierdzam, że to nie jest kino dla mnie, zbyt dużo tu spekulacji, na osiągnięcie dobrego, trzy wymiarowego obrazu, a za mało treści, emocji, głębi, wspaniałych historii, które nie potrzebują tak po prawdzie efektów technicznych na miarę XXI wieku, bo potrafią obronić się same.

poniedziałek, 7 października 2013

Bestie z południowych krain - reż. Benh Zeitlin


 Ten film to istna perełka na tle masowej przemysłowej konfekcji, jaką ostatnio serwuje nam kino. Tytułowe bestie, to nie tylko stwory żyjące w wyobraźni dziewczynki, mające wygląd dzikiej świni, którą hoduje wraz z ojcem na przyszły obiad. Ze słowem „bestia” kojarzy się automatycznie określenie „dzika”, „dziki”, „dzicy”, tak właśnie były nazywane plemiona, odkrywane na południowych kontynentach przez białego, tzw. cywilizowanego człowieka, najczęściej chrześcijanina, który uzurpował sobie prawo ewangelizacji "dzikich" cywilizowania na swoją modłę,  a następnie  zabijanie,  okupowanie, grabienie i najchętniej całkowitą eksterminację .
Charakterystyczne w tym filmie, że w obliczu wszystkich nieszczęść, jakie spotykają ludzi z marginesu wielkiej aglomeracji: powódź, śmierć matki, bieda, umieranie ojca, nikt nie wznosi modłów o ratunek, pomoc, zesłanie manny z nieba. Dziewczynka w chwilach smutku, katastrofy przywołuje swoją matkę, rozmowa z nią w ciężkich chwilach zastępuje modlitwę.  A ojciec zaciekle, walczy.
Piękna, choć nieco komiczna była scena, gdy chce by pokazać córce jaka musi być dzielna, albo pragnie siebie dać za wzór odwagi i bohaterstwa, wywołuje na pojedynek burzę (trzeba zaznaczyć, że kurażu dodaje mu pewna dawka alkoholu którą wcześniej spożył). Żadne tam gromnice, odmawianie zdrowasiek, tylko zuchwałość, pokonana co prawda przez siłę natury - nie ma nic  przecież od niej potężniejszego, ale wola walki była.

Ta mała Hushpuppy i tak miała sporo szczęścia, którego mogło pozazdrościć jej niejedno miejskie dziecko z drugiej strony tamy. Ojciec jej co prawda wielce  nie rozpieszczał, pił, ale nie bił!. Zamiast „skarbie” czy „kochanie”zwracał się do niej "szefowo". Fakt, czasem znikał na długie dni, bez uprzedzenia (bywało, że z powodu leczenia w szpitalu), ale miał jedną ważną ojcowską cechę - uczył jak przetrwać (fajna scena z łapaniem ryb, czy spożywaniem kraba), nie ukrywał, że wymaga to sporej drapieżności i chronił przed śmiercią. Troszczył się o nią na swój sposób, po męsku, szorstko, bez cackania się, tak jak umiał.
Obydwoje mieli sporo szczęścia, że żyli sobie na marginesie cywilizacji i nie zawitała do nich nigdy wcześniej (przed powodzią) opieka społeczna - która normalnie na widok bałaganu ich obejścia od razu wzięła by dziewczynkę do domu dziecka, nie bacząc, że ojciec jest jej jedyną najbliższą osobą. Bo najważniejszy dla sterylnego cywilizowanego człowieka jest nie dobro drugiej istoty, ale spokój jego sumienia, że zrobił wszystko, by życie jego i innych,  przebiegało zgodnie z prawem, z normami wyznaczonymi przez urzędników.

Podobał mi się motyw rysowania (inspiracja prehistorycznymi malowidłami naskalnymi) przez Hushpuppy historii jej rodziny, dla przyszłych naukowców, żeby wiedzieli, że żyła. Bo każde życie jest ważne i warte utrwalenia, na swój sposób.
A gdzie Huspuppy miała okazję zobaczyć naskalne pierwotne malowidła? Ano, na udzie nauczycielki w małej szkółce na bagnach Florydy. To tacy właśnie niestereotypowi nauczyciele mają wpływ na nasze zainteresowania w przyszłości.

Świetny film, zabawny, wzruszający, kapitalnie zagrany, nie tylko przez 9-letnią Quvenzhané Wallis (Hushpuppy), ale także Dwighta Henry (ojciec).  Poruszający wiele kwestii (cynizm białego bogatego człowieka, wychowanie w pokorze  i zgodzie z naturą, sterylność, wyjałowienie otoczenia przenosi się czasem na uczucia), także ekologiczną,  jakby przy okazji. A to jakiś sen, a to jakieś jedno zdanie rzucone mimochodem. Każdy wątek, scena, każdy dialog, przemyślany i po coś. I wszystko spójne. Nic się nie rozłazi. Jedyne co do końca nie daje mi spokoju to jeden z onirycznych motywów,  magicznej podróży dziewcząt z tajemniczym kapitanem na tajemniczym statku, który zawozi je na statek burdel, gdzie nie ma mężczyzn, a samotne kobiety przytulają się do dziewczynek, którymi może były kiedyś? Nie jestem do końca pewna, czy potrzebny. I o czym mówi - samotność kobiet? Samotność dzieci? Osobność  światów kobiet i mężczyzn, tak jak oddzielenie innych dwóch światów - ludzi cywilizowanych, uwięzionych przy swoich białych, sterylnych ścianach i "bestii", kochających niezależność,  ten margines na którym żyją.
A zresztą, sen jak sen, nie każdy daje się przełożyć na  racjonalny język, czasem musi zostać zagadką.

Oceniam: 9+/10. Ogromny plus za muzykę, której autorem, tak jak i scenariusza, jest reżyser. Co za zdolna bestia!

niedziela, 6 października 2013

Przyszłość - reż. Miranda July

Przyszłość. Jedni dokładnie obierają jej określony cel, planują drogi i ścieżki którymi do niego dojdą.  Inni zaś idą ku niej na żywioł (tak jak np. ja), podążając tropami na które natkną się albo przez przypadek (nazywany przez niektórych zrządzeniem losu lub ręką opatrzności) albo kierują się węchem zwanym intuicją. I o tych drugich opowiada właśnie Miranda July, która jest nie tylko reżyserem "Przyszłości", ale także autorką scenariusza i odtwórczynią głównej roli kobiecej.

To film wymagający przetrawienia, broń boże nie można go odrzucić, tak jak odrzuca się zazwyczaj ludzi, reprezentowanych przez dwoje bohaterów tego filmu. Jason i Sophie nie przystają za bardzo do kanonów przyjętych za wzorcowe współczesnego świata. Nie mają zaprogramowanej przyszłości, nie dążą do konkretnych wyznaczonych celów, nie pokonują kolejnych stopni kariery, nie zaliczają kolejnych zwyczajowo przyjętych etapów pary żyjącej w związku, typu: "a teraz musimy mieć mieszkanie", "a teraz zaprosimy szefa na kolację, może da mi awans", "a teraz pojedziemy na Tajlandię, bo wszyscy sąsiedzi już tam byli", "a teraz kupimy sobie lepszy samochód, bo ten ma już dwa lata", " no i:" a teraz urodzimy sobie dziecko, a nie, właściwie to nam się już nie chce". Nie, oni ruszając się na co dzień jak dwie muchy w smole, działają pod wpływem impulsu, tylko taki może nadać ich życiu jakiś bieg, wyrwać choć trochę nad powierzchnię, w której brodzą. 

 Mają ponad 30 lat, czyli jeszcze już nie tacy młodzi, ale jeszcze nie starzy, choć ze strachem liczą lata, dzielące ich od 40-tki (nie wiem nawet czy liczą, że do niej dożyją).  Nie rozstają się ani na chwilę ze swoimi komputerami (nawet z nimi śpią), nie mają dzieci, ani nikogo, o kogo mogliby zadbać, kto zmobilizowałby ich do odpowiedzialności nie tylko za swoje życie, na którego jakości im aż tak bardzo nie zależy. Nie mają nawet popędu seksualnego. Ograniczają się do wykonywania nawykowych czynności (najczęściej jest nią włączenie komputera), które pozwalają im dryfować na powierzchni egzystencji. Są prawie martwi, a żeby do końca nie umrzeć, postanawiają przygarnąć kota ze schroniska. Kot jest chory, potrzebuje miesiąca na wykurowanie swojej łapki, wtedy będzie mógł przyjść do ich domu. Para chce wykorzystać ten miesiąc, chce użyć życia, tak jakby przybycie nowego "członka" rodziny wiązało się z absolutnym pożegnaniem wolności. Nie wiedzą, że wolność absurdalnie znaczy właśnie odpowiedzialność, możliwość wyboru. Brak wolności, to życie bezwolne. Czyżby kot był metaforą dziecka, którego przyjście na świat jest odkładane w coraz dalszą przyszłość, tak jakby jego narodziny wiązały się z jakimś kataklizmem dla pozostających w związku mężczyzny i kobiety? Tak mi się jakoś nasunęło.

I ten to właśnie kot jest najpiękniejszym elementem tego filmu. To symbol wyzwolenia się z marazmu, zwanym przez niektórych wolnością. Mogę robić wszystko co chcę (dopóki nie ma kota),  czyli robię tak naprawdę niewiele. Kot mówi cudownym ludzkim głosem , którego użycza mu pani reżyser (za ten głos to się Oskar należy).  Ten koci głos  jest także, wg mojego odczucia, głosem wszystkich samotnych, okaleczonych, w jakikolwiek sposób, istot na Ziemi, które tak bardzo za sobą wzajemnie tęsknią i chciałyby spotkać się z podobnymi sobie istotami, ale nie będzie im to dane, właśnie z tych powodów, które czynią te istoty tak bardzo samotnymi.
W każdym razie ten kot, to coś co mogłoby (kto wie?) być wspaniałe, a co nas omija przez nasze zaniedbanie albo zaniechanie, wynikające może nawet nie ze złej woli, ale z  nieświadomości czy nieudolności.

Film niesamowity, dziwny, dla takiegoż samego widza. Ktoś kto szuka jasnych i jednoznacznych komunikatów, raczej się na nim wynudzi. I nie raz zapyta "ale o co chodzi". Czy ci ludzie są normalni? A wystarczy spojrzeć wokół, takich jak Jason i Sophie jest wokół nas mnóstwo, często powierzchnie ocenianych jako lenie, nieudacznicy, bałaganiarzy, jednostki pozbawione ambicji, skazane na wegetację itp.  A oni żyją tak, jakby byli na początku, który trzeba jakoś zaliczyć, by zacząć kolejny bardziej ekscytujący etap ludzkiej egzystencji. Postawa kompletnie odwrócona wobec tej ogólnie przyjętej, że życia trzeba się nachapać, nażreć aż do mdłości, bo jest tylko jedno, a później nie ma już nic.

Film rozpoczynają kapitalne sceny zapowiadające opowieść o jakże wyluzowanej parze, następnie z każdym kolejnym kadrem szczęka nam opada, jak bardzo pierwsze wrażenie może być mylne - to co braliśmy za luz okazuje się nieogarnięciem, nie tylko mieszkalnego wnętrza.

Później pojawiają się następne świetne momenty- Sophie próbuje nagrać swój taniec przez kamerę internetową, Jason kupuje starą suszarkę do włosów za 3 dolary - w ogóle sekwencja spotkania Jasona ze starszym panem, który naprawia i sprzedaje stare sprzęty to kolejny ekologiczny przyczynek w filmie. Pierwszy to swoista krucjata Jasona pod hasłem "Drzewo za drzewo" . Cenne motywy - ta troska o zmniejszenie zaśmiecania naszej planety, jak i to, że ludzie, tak jak o wycięte drzewa, powinni, jeśli tylko mogą, też zadbać o pozostawienie po sobie potomka.

O czym jeszcze jest ten film? Jak bardzo roztrwaniamy swoje talenty na drobne, na jakie banalne sposoby zabijamy nasz czas?  duża w tym wina nowych technologii, którym nałogowo ulegamy?  Że najczęstszą, choć nie zawsze satysfakcjonującą relacją, na jaką natrafiamy, szukając kontaktu z drugim człowiekiem, jest seks?
No i w końcu ten żal, nie tylko kotka. Bo przecież mogłoby być tak pięknie, miło i ciepło.