sobota, 23 czerwca 2007

Leila Khaled: Hijacker

Ciekawym, chcącym poszerzyć albo wzbogacić swoją wiedzę i odczucia na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, polecam. To godzinny dokument, nakręcony przez Linę Makboul, Palestynkę mieszkającą w Szwecji, w Goeteborgu, opowiadający o innej Palestynce – Lili Khaled, ktora w sierpniu 1969 roku, jako 24-letnia członkini Narodowego Frontu Wyzwolenia Palestyny ukazała się uzbrojona w granaty przerażonym pasażerom i załodze lotu z Rzymu do Aten. Samolot ostatecznie wylądował w Damaszku, a incydent nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach. Lila rok później po raz drugi sterroryzowała obsługę innego samolotu. I wtedy również nikt z pasażerów nie ucierpiał, zginął natomiast zabity przez ochronę, jej towarzysz.

Ten film to fascynujące spotkanie dwóch kobiet, które łączy tylko narodowość, poczucie więzi z ziemią, z ktorej ich rodzice zostali wypędzeni po II wojnie światowej przez Izraelczyków. Dzieli je wiele, a przede wszystkim różnica pokoleń i miejsce zamieszkania. Rezyserka filmu, to jeszcze młoda kobieta, która Leilę pamięta z czasów dzieciństwa i młodości, która była wtedy dla niej bohaterką, mającą odwagę sprzeciwić się okupantowi. Obecnie autorka filmu mieszka w Szwecji i zastanawia się, czy to aby nie dzięki Lili, Palestyńczycy mają taką złą opinie w świecie. Leila natomiast mieszka w Jordanii, w Ammanie. Bardzo miło, szczerze i serdecznie przyjmuje swojego gościa ze Szwecji. Słuchamy przejmującego wywiadu z kobietą, która pewnego dnia doszła do wniosku, że narzekanie to za mało, że trzeba coś zrobić, by świat wreszcie dowiedział się jaki los Izraelczycy, wiedzący przecież czym jest życie na wygnaniu, zgotowali Palestyńczykom.

Padają nazwiska Moshe Dajana i Icchaka Rabina, walczących w podziemnej organizacji paramilitarnej Hagana (podziemna organizacja paramilitarna - prawda jaki ładny eufemizm dla słowa „terroryzm”?). Mordowali oni z jej ramienia bezlitośnie wygnanych Palestyńczyków. Można by też tu dorzucić nazwsko Ariela Sharona. Tych ludzi nigdy nie nazywa się terrorystami, tylko bojownikami, a po czasie nagradza się ich lukratywnymi stanowiskami w rządach.

No właśnie, na pytanie reżyserki, czy moralne jest mieszać do swego wołania o pomoc, czy choćby tylko o uwagę świata, niewinnych cywili, Leila odpowiada pytaniem, czym jest w takim razie napadanie jednego państwa na drugie, wypędzanie ludzi z ich domów, zabijanie niewinnych kobiet i dzieci ? – czyli to co możni tego świata robią gdzieś codziennie i nikt ich jakoś nie nazywa terrorystami. Czy ktoś by się ośmielił tak powiedzieć oficjalnie, w wiadomosciach TV "terrorysta" Bush, Putin, kiedyś Jelcyn, czy Nixon?

Tak terroryzm jest zły, dobry jest tylko ten, który wygrywa – to gorzkie, ale prawdziwe słowa kończące film.

Reżyserka pytając przez telefon, po powrocie do Szwecji (w Ammanie, podczas spotkania nie miała na to odwagi), czy Leila czuje się odpowiedzialna za złą opinię, jaką "cieszą się" powszechnie Palestyńczycy, słyszy w słuchawce milczenie.
Takie są koszty oporu. Oporu słabszego wobec silniejszego.

Oprócz Leili Khaled i jej najbliższej rodziny, spotykamy się z innymi uczestnikami tamtych tragicznych wydarzeń – z pilotami napadnietych samolotów, z pasażerami, ze stewardessą, także z mężczyzna, który towarzył Leili podczas pierwszego ataku, odwiedzamy z reżyserką Hajfę i stojący obecnie w ruinie dom rodzinny bohaterki filmu, z którego gdy miała 4 lata, została wypedzona z rodzicami, a gdzie ma obecnie całkowity zakaz wjazdu. Leila otrzyma wzruszający prezent od ekipy filmowej przywieziony z wyprawy do Hajfy. Zobaczymy także jedyne zdjęcie Leili z młodości, na którym się uśmiecha i dowiemy się w jakim okresie było ono robione.

Bardzo poruszający, ciekawy, subtelnie zrobiony film, gdzie nie ma tendencji usprawiedliwiania nikogo lecz jest chęć zrozumienia, tego co tak trudno pojąć, nie żyjąc tam, gdzie toczy się wieloletnia wojna o "dom", swoje miejsce na Ziemi.

poniedziałek, 18 czerwca 2007

Na tym świecie

To paradokumentalna opowieść, mocno dramatyczna, o dwóch młodych afgańskich uchodźcach, którzy próbują znaleźć dla siebie lepsze miejsce na tym świecie, od tego które przypadło im w udziale z racji ich pochodzenia. Jamal i Enayat na skutek ponad dwudziestoletnich radziecko-amerykańskich działań wojskowych znaleźli się wraz 53.000 rodaków w jednym z obozów dla uchodźców na terenie Pakistanu. Pierwsi Afgańczycy pojawili się tu już w roku 1979 w wyniku inwazji ZSRR, najnowszych wygnały z kraju amerykańskie naloty bombowe z października 2001 roku. I tak sobie ludzie wegetują latami, dostając na starcie na rodzinę: jeden namiot, płachtę brezentu, 3 koce i piecyk. Dzienna racja żywnościowa wynosi zaś: 480 g mąki, 25 gr tłuszczu roślinnego i 60 g nasion strączkowych. Ale to nic nie znaczy w porównaniu z amerykańskimi kosztami bombardowań z roku 2001, które wyniosły 8 mld dolarów. Czegóż się nie robi w imię pokoju Made in USA? A tak nawiasem, teraz mamy rok 2007 a działania nadal trwają.

A my tymczasem, z pomocą M. Winterbottoma, śledzimy drogę, urodzonych już w obozie Jamala i Enayata, do Anglii, którą rozpoczeli w lutym 2002. Czy możemy sobie wyobrazić jak strasznie źle musi być człowiekowi, skoro decyduje się oddać wszystkie swoje ciężko zarobione oszczędności w ręce przemytników i różnej maści szmuglerów, narażając się dodatkowo na poniżenie, niepewny los, a nawet śmierć? Ci kilkunastoletni chłopcy zaryzykowali, dostając na drogę błogosławieństwo swych krewnych, mających tak jak oni nadzieje, że się uda.

Droga do ich wymarzonego raju jest długa i mało ciekawa, choć prowadzi przez wiele ineteresujących miejsc. Ale my widzimy tyle ile widzą chłopcy przez szpary w brezencie powlekającym rusztowania cieżarówek, czasem bywa, że nie widzimy nic, gdy siedzą zamknięci w ciemnych, zapełnionych towarem tirach. Na szczęście od czasu do czasu zdarzają się postoje, przesiadki, noclegi, wtedy możemy wraz z nimi odetchnąć pełną piersią, choć nie zawsze świeżym powietrzem; przejść się po biedniejszych ulicach Teheranu, Ankary, czy włoskiego Triestu.
Film spina klamra jednej scenerii – codziennej zabawy i pracy dzieci w obozie uchodźców, z tym, że w końcowej części wszystko toczy się tak samo – te same zabawy, śmiechy, te same sukienki, ubrania, tylko Jamala i Enayata brak. To robi wrażenie.

Ten szczególny obraz, przepięknie sfilmowany przez Marcelego Zyskinda, mimo swej surowości, oszczędności jeśli chodzi o narrację, dialogi oraz znajomości tematu mniej lub bardziej udanych ucieczek ze Wschodu na Zachód, wciąga, przykuwa uwagę, sprawia, że obserwujemy tę swoistą drogę przez mękę młodych niczemu winnych ludzi, z uwagą i troską, bojąc się o nich jak o własne dzieci, pytając się w imię czego ludzie skazują innych ludzi na taki los.
I pewnie takich filmów powstanie jeszcze więcej, i ciągle z tym samym pytaniem, bo tak to już jest na tym świecie, że mimo, iż znamy na nie odpowiedź, nie potrafimy wiele zrobić, by nie trzeba go było zadawać.

W pewnym momencie, dzieło Winterbottoma, przywodzi na myśl polski film „300 mil do nieba” W. Dzikiego. Na szczęście są to skojarzenia wyłącznie pod względem technik nielegalnego przemieszczania się młodych ludzi, a kontekst polskiej ucieczki do Szwecji odbiega znacznie od afgańskiego. Jest jeszcze jedna różnica – z chłopców z „300 mil do nieba” zrobiono niemal bohaterów narodowych, natomiast Jamal i Enayat są jednymi z wielu, o których nikt, oprócz krewnych, nie będzie pamiętał. Niemniej, wszystkich czterech chłopców łączy niesamowita odwaga poparta determinacją.

Scenariusz do „Na tym świecie” napisał Tony Grisoni, współpracujący często z Terry'm Gilliamem, jest autorem m.in. „Krainy traw”. Muzyka Włocha Dario Marianelli, oparta na wschodnich rytmach i instrumentalizaji oraz śpiewie - wprost urzeka. A modlitwa Jamala, jego jedyna nadzieja, odmawiana gorliwie w tajemniczym dla nas jego języku ojczystym, w meczecie gdzieś w Londynie, wieńcząca dzieło jego wyprawy, szeptana podczas napisów końcowych, pojawiających się na jaskrawokolorowych ścianach, przywodzących na myśl pozostawione domy w dalekim Afganistanie – przyprawia o dreszcze.
Polecam, tym, którzy nie chcą mieć świętego spokoju.

Madeinusa - czyli dyskretny urok Wielkiej Nocy

Mnie się podobało. I to bardzo. Mimo, że pomysł z "obcym" z wielkiego świata wkraczającym w hermetycznie zamknięta wiejską społeczność, nie jest odkrywczy, ale za to zawsze niosący pewien ładunek niepokoju, napięcia wynikającego z braku porozumienia między przybyszem a miejscowymi.
I tak jest tym razem – wysoko w Andach leży sobie maleńka peruwiańska wioska, a jej mieszkańcy (rewelacyjne role naturszczyków) właśnie przygotowują się do obchodów świąt Wielkiej Nocy. Wszyscy są bardzo podekscytowani i to bynajmniej nie wspomnieniem męki i śmierci Pana, a okresem jaki przypada między jego spoczynkiem w grobie a zmartwychwstaniem. Ucywilizowani Indianie są przekonani, że wtedy Bóg ich nie widzi, a więc można sobie jawnie i z czystym sumieniem pogrzeszyć. Jest to czas rozwiązłości seksualnej, pijaństwa, złodziejstwa i nie tylko. Oczywiście w niedzielę wszystko wraca do normy, czyli ludzie będą grzeszyć po kryjomu, a bardziej bogobojni poczekają spokojnie rok, do kolejnej Wielkiej Soboty.

Wspaniałe spojrzenie na religię i obrzędowość katolicką, narzuconą kiedyś przed wiekami, a pojmowaną i tak po swojemu i przystosowaną do swoich potrzeb. Jakie to szczere i naturalne i... praktyczne – ludzie przecież mają odwieczną potrzebę grzechu, w końcu są tylko ludźmi - jakie to wygodne tłumaczenie), żyją skrępowani strachem przed karą, wiecznym także ludzkim potępieniem, takie dwa dni oczyszczenia od grzesznych myśli, tłumionych popędów pewnie im dobrze robi na psychikę, o czym zresztą przekonamy się podczas filmu. Tym bardziej, że ich życiem rządzą najbardziej podstawowe uczucia – miłość, zazdrość, nienawiść z instynktem samozachowawczym na czele.

Ale jednocześnie ci prości ludzie podświadomie czują, że ich miejscowe tymczasowe przyzwolenie na grzech, jest karygodne – nie życzą sobie by gringo przybyły z dalekiej Limy był świadkiem ich szczególnego świętowania. Rodzi się konflikt, którego symbolem jest imię tytułowej bohaterki – Madeinusa.
Być może jej matka, która porzuciła rodzinę i uciekła do Limy, zapatrzyła się tak jak jej córka, na metkę T-shirta z napisem „Made in USA”, która jakimś trafem „zawędrowała” do wioski....

W filmie jest sporo tajemnicy, od początku do końca przewija się motyw nieobecnej matki, pamiątek po niej, które ze szczególnym pietyzmem hołubi Madeinusa, a wśród nich szczególną pozycję zajmują kolczyki. To one są tym przysłowiowym pistoletem, który wystrzeli w finale. My wpadamy do wioski z gringo i zastajemy ją, tak jak on, w pewnym stanie rzeczy i musimy sobie z tymi wszystkimi tajemnicami, niedopowiedzeniami i emocjami które się tam kotłują, poradzić, i nie możemy nikogo prosić o pomoc, bo nie jesteśmy tu mile widziani. Podglądamy życie tej małej społeczności, ale chyba tak jak on – czujemy się obco, ludzie ci nie wzbudzają naszej większej sympatii, trzymamy stronę zielonookiego gringo, tak jak Indianie trzymają się razem. Dla nas „Madeinusa” znaczy „wykonano w USA” a dla Madeinusy i jej rodaków – to jej tajemniczo brzmiące imię, które dla fantazji nadała jej matka.

Ja film polecam – choćby dlatego by zobaczyć jedyne w swoim rodzaju wioskowe wybory Miss, tzn. tu się to nazywa wybory na Najładniejszą Najświetszą Panienkę – czyli na wybiegu mamy do wyboru wszystkie miejscowe dziewice cud urody, zdjęte niczym ze świętego obrazka Niepokalanej, a zwycięzżczyni, za wiedzą całej wsi i z aprobatą także ze swej strony (a ma wyjście?) , będzie zdeflorowana przez własnego ojca – wszak Jezus nie widzi, a grzech jest słodki. Czyli pochwała religii jako cugli dla prostego ludu? Być może, ale niekoniecznie, może bardziej konstatacja, że występek jest wpisany w naturę ludzką.

Ten oryginalny tchnący autentyzmem film podobno nie miał wyśmienitych recenzji, ale ja patrzyłam i chłonęłam z prawdziwym zainteresowaniem i przyjemnością, jako że siedzi we mnie dusza niespełnionego podróżnika, a zawędrowanie do takiej wioski, to prawdziwy rarytas, nawet jeśli stworzono by ją tylko na potrzeby filmu. Namawiam do spróbowania.