poniedziałek, 29 stycznia 2007

"Jazda" po czesku

"Głównymi drogami jeżdżą policjanci i bandyci, my jedziemy bocznymi". Oto motto Franty i Radka, którzy nabyli w komisie extra zachodni wóz na francuskiej rejestracji, bez ważnych „papierów”, przerobili go na kabriolet i postanowili sobie zafundować extra przygodę jadąc prosto przed siebie - do granicy i z powrotem. Byle zawsze inną drogą i bez kontaktów z policją (te dokumenty!). Kontakty z dziewczynami, owszem, wzięli pod uwagę, byle były ładne. Wymarzony scenariusz na spędzenie kawałka życia i... na film drogi.

Podróż jakoś się spełnia, chłopaki nawet z wdzięczności postanawiają zrobić dobry uczynek i podwożą babcię z grabiami wracającą z łąki do domu. Co prawda tylko 10 metrów, ale kto by na to zwracał uwagę. Los wynagradza im ich dobre serce i za ileś tam kilometrów spotykają na leśnej drodze piękną dziewczynę – Annę. Anna jest bardzo smutna, tajemnicza, wydaje się być czymś zdruzgotana – przyjmuje propozycję pomocy ze strony tych miłych chłopaków. Zaczyna się robić ciekawie, tym bardziej, że jak się okazuje, jest dziewczyną bez majtek. Tylko sobie nie myślcie, że jest to jakaś głupawa komedia w amerykańskim stylu. O nie! Czesi trzymają fason i poziom! Tym bardziej, że reżyserem „Jazdy” jest Jan Sverak ( od „Koli” i „Ciemnoniebieskiego świata”, że przytoczę te dwa najbardziej znane tytuły), a ten nie robi filmów na wiatr.

"Jazda" jest niesamowita, ma taki urok i świeżość – może dlatego, że wydaje się, przynajmniej na początku taka beztroska, szalona, niewinna. Trójka bohaterów, niczym dzieci, cieszy się wolnością, życiem, odgrywając po drodze różne gagi ze scenariuszy filmowych – niczym w Thelmie i Luisie, czy Bonnie i Clyde „napadają” na kasę sklepową, albo w jednorazowych foliowych rękawiczkach, zamaskowani nakryciami głowy wkradają się do opustałoszałej willi, etc.
Poza tym zwiedzają co ciekawsze zabytki mijanych miejscowości, łażą po lesie, ganiają po polach, etc. Jednym słowem – zabawa przednia. Gdyby tylko nie ten facet w luksusowej limuzynie, który ich ściga, bo dziewczyna jest jego własnością. Gdyby nie rodzące się z czasem napięcie między podróżującą trójką – wszak Anna jest bardzo ładna, na dodatek bardzo dziwna. Zaczynają się różne damsko-męskie gierki i podchody, tym bardziej, że nie wszystko w tej materii zaczyna się zgadzać i w czasie i między zainteresowanymi podmiotami. I tak jakoś niepostrzeżenie ta beztroska podróż stopniowo staje się poważnym sprawdzianem postawy każdego z bohaterów wobec ich dotychczasowego życia i siebie samych. Z jaką oceną, z jaką opinią na swój temat wyjdą z tej konfrontacji – zobaczcie sami.

Film powstał 12 lat temu. Niestety, nie wiem dlaczego tak późno pojawił się w Polsce. Mnie udało się go złapać na kanale TVP Kultura. W każdym razie możemy zazdrościć Czechom Jana Sveraka. Wraz z trójką, podejrzewam, przyjaciół, bez udziału wielkich nakładów, zrobił bardzo orzeźwiający, choć oparty na starym schemacie, film. Zadbano w nim i o dobry scenariusz i o ładne, ciekawe zdjęcia, niebanalną obsadę i oprawę muzyczną – zespół Buty i Radek Psternak (bardzo pogodne świetne utworki), który również gra postać Radka.

Oczywiście, nie jest to film na miarę oskarowego „Koli”. Ale uważam, że w swojej kategorii, aż tak bardzo mu nie ustępuje. Podoba mi się, że Sverak bawi nas z morałem, w sposób jaki lubię – tak jak byśmy pili dobrą kawę z likierem, którego zapomniano do końca wymieszać i jego smak odkrywamy dopiero z ostatnim łykiem.

Grbavica

Czyli kolejne wspomnienie wojny bałkańskiej. Aż nie do wiary, gdy się pomyśli, że tak niedaleko, w miejscach, które wielu z nas zna z letnich wojaży. Wojna jedna z okrutniejszych, rozpętana przez polityków, którzy po śmierci Tito dorwali się do władzy i której to władzy było im ciągle za mało. Rozniecona przez podżeganie do nienawiści narodów, które lata całe żyły obok siebie w zgodzie.
Film zupełnie inny od obrazów wojny jakie już znamy w wydaniu E. Kusturicy. Czytałam wywiad z Jasmilą Żbanić (przepraszam, za nieprawidłową pisownię, ale nie umiem znaleźć tych potrzebnych "ptaszków"), która o tym reżyserze wyraża się wręcz pogardliwie, uważając go za zdrajcę, który z Bośniaka przefarbował się na Serba, a jego filmy wojenne (Underground np.) są dowodem, że nie przekroczył w rozwoju etapu dziecięcego. A za chwilę w wywiadzie ma żal, do Serbów, że uważają Mirjanę Karanovic za zdrajczynię, bo zagrała pokrzywdzoną przez Serbów Bośniaczkę. Trochę mało konsekwencji w jej wypowiedzi - przed chwila sama użyła tego słowa wobec Kusturicy. Bronię go trochę, bo jego filmy, mimo pozornego rozbuhania, skocznych melodii, humoru, groteski, niosą spory ładunek tragizmu wojny. Można przecież i na taki sposób, śmiech przez łzy, postrzegać los, na którego bieg nie ma się wpływu.

Ale do rzeczy. Tak się zastanawiam, jak odebrałabym „Grbavicę”, gdybym nie wiedziała wcześniej, o czym traktuje. Czy rozumiałabym zachowanie Esmy, której w zatłoczonym autobusie robiło się niedobrze, na bliski widok owłosionego męskiego torsu, albo – czy rozumiałabym jej panikę pomieszaną ze wstrętem, gdy w lokalu, gdzie pracowała, była świadkiem obleśnych pocałunków pijanego gościa, składanych na polanym piwem biuście jej koleżanki? Czy finałowa ostra rozmowa z córką, której tłumaczy kto ją spłodził, zrobiłaby na mnie jeszcze większe wrażenie? I tak zrobiła, ale może zamiast wrażenia, byłby wstrząs? Trudno mi to osądzić. Prawdopodobnie tak. Reżyserka twierdzi, że zalecała, by nie zdradzano w recenzjach genezy losów głównej bohaterki. Ale chyba sama nie wierzyła, że uda się tego uniknąć. Może i dobrze. Bo wątpię, żeby ludzie z Zachodu pojęli, na podstawie tylko filmu, tak bez przygotowania o co chodzi. Że chodzi o prywatne burdele, jakie sobie organizowali żołnierze, gdzie oprócz przyjemności cielesnych czerpali satysfakcje z zapładniania kobiet wrogim nasieniem, tudzież porodu tzw. bękartów. Ileż pieczeni zgotowano na tym piekielnym ogniu – pamiętać też trzeba o hańbie, jaką taka zgwałcona kobieta przynosiła rodzinie, w tym mężowi. Wątpię, czy przeciętny zachodni widz posiada przygotowanie, by tak z marszu, bez czytania genezy scenariusza, przeżyć i zrozumieć ten film. Chyba zbyt oględnie i zbyt subtelnie ujęto ten temat. Pamiętam „Życie ukryte w słowach”, tam pojawia się podobny wątek, pielęgniarka okazuje się być ofiarą podobnych zbrodni. Oszczędza nam się ich widoku, słyszymy jedynie opowieść, ale to już wystarczy. Nie mamy wątpliwości, o jaki rodzaj cierpienia chodzi. W Grbavicy sprawa jest o tyle trudniejsza, że tu kobieta wychowuje córkę - owoc gwałtu i poniżenia. Jej będzie trudniej zapomnieć. Jakie tego obie – matka i córka, ponoszą konsekwencje odkrywa nam końcówka filmu.

Ale mimo wszystko, mimo tej rozrachunkowej gorzkiej nuty, jest w filmie sporo pogody i optymizmu. Instynkt macierzyński jak się okazuje jest silniejszy od wszelkich uprzedzeń narodowościowych i wstydu. Poza tym, Esma (świetna Mirjana Karanovic) próbuje budować sobie nowe, normalne życie, nie wykluczając z niego miłości do mężczyzny. I nawet udaje jej się kogoś poznać. Jest to Pelda, również ofiara wojny (przerwane studia, ojciec zginął w masowej egzekucji). Ich krótki przelotny związek daje nadzieje, że rany Esmy, jak i innych kobiet, z czasem i przy ich dobrej woli, choć trochę się zabliźnią.
Przy okazji, trzeba zauważyć, że i mężczyźni mają w tym filmie trochę miejsca na swoją charakterystykę. Niestety nie wypada ona zbyt pomyślnie. „Wszyscy jesteście zwierzęta” – krzyczy w pewnej scenie Esma, także w kierunku tego, z którym się zaprzyjaźniła.
Ciekawy film, o nowej powojennej rzeczywistości Sarajewa, którego cała społeczność jest, obok Esmy i jej córki Sary, bohaterem filmu (Grbavica to dzielnica tego miasta). Jest to bohater umęczony, wyczerpany, czekający na godny pochówek wielu mieszkańców, pogrzebanych gdzieś w zbiorowych mogiłach, chwytający się każdej pracy, często u pospolitych gangsterów, byle przeżyć; robiący ciągle jakies ciemne interesy; bawiący się byle jak, byle głośno i całą parą, jakby ludzie chcieli za wszelką cenę zapomnieć kim byli w czasie wojny; szukający nerwowo okazji wyjazdu na zachód, do byle jakiej pracy, byle tylko wyrwać się z tego pogorzeliska, które chyba jeszcze długo, będzie pachniało wojną.

Film jest pozbawiony sensacyjnego charakteru. Scenariusz niczym nas właściwie nie zaskakuje (jeśli założymy, że znamy powód jego nakręcenia). Wyraźnie widać, że ma zadanie informacyjne i terapeutyczne. Mówi głośno i na cały świat o traumie, wyrzuca ją z siebie w imieniu pokrzywdzonych kobiet. Co zaprocentowało w praktyce. Otrzymał Złotego Niedźwiedzia na Festiwalu w Berlinie 2006, zyskał trochę rozgłosu, wskutek czego gwałt doczekal się statusu zbrodni wojennej. Do tej pory bowiem, był traktowany jako coś normalnego, coś co się może zdarzyć bezkarnie każdemu mężczyźnie z okazji wojny. Wszak oni są tacy wrażliwi na stres, muszą odreagować. I w tym tkwi chyba największy sukces tego filmu.

poniedziałek, 1 stycznia 2007

Babel - tej wieży nigdy nie zbudujemy

Maroko, Japonia, Stany Zjednoczone i Meksyk. Cztery kraje, cztery nieszczęścia, które łączy jedna kula, seria przypadków, a wszystko przenika wszechogarniające poczucie opuszczenia, osamotnienia, kruchości ludzkiego istnienia.
A zaczęło się od japońskiego turysty, przebywającego na safari w Maroku, który swemu przewodnikowi w dowód wdzięczności podarował na pamiątkę strzelbę, która kolejami losu, wiedziona przeznaczeniem pewnej Amerykanki, trafia do ubogiej pasterskiej rodziny, żyjącej gdzieś na piaszczystym pustkowiu Maroka. Broń ma służyć obronie stada kóz przed szakalami. Niestety... i tu zakończę gawędę, bo albo film już wszyscy znają, a jeśli nie, to z pewnością po-znają.

Poszczególne państwa wybrane przez reżysera do swojej historii , wchodzą ze sobą, poprzez swoich przedstawicieli – bohaterów filmu, w rozmaite relacje, ku zasygnalizowaniu pewnych zjawisk – problemów współczesnego świata. USA i Meksyk – napływ biednych imigrantów do mocarstwa, kiedyś bardzo korzystny dla rozwijajacej się gospodarki, dzisiaj już – zaczyna bogatym doskwierać. Maroko jako państwo - przedstawiciel kręgu islamskiego, którego to kręgu relacje z amerykanami rzutują na bezpieczeństwo ludzi na całym świecie. Każdy incydent z bronią, wymierzoną nawet przypadkowo w Amerykanina, jest powodem do wywołania kolejnego ataku histerii i paniki z terrorem w tle.
Tylko Japonia wydaje się nie mieć w filmie bezpośredniego związku z Ameryką. Gdyby nie ta nieszczęsna strzelba w ręku muzułmanina, która jakoś dziwnym trafem połączyła ludzi obu światowych potęg....

Dlaczego właśnie japońska nastolatka została wybrana na dość ważną bohaterkę filmu? Może, by pokazać, że człowiek czuje się jednakowo samotnie, bez względu na to, czy mieszka w bogatym kraju o jednym z najwyższym współczynników zaludnienia na kilometr kwadratowy, czy żyje gdzieś na biednym marokańskim bezludziu, gdzie liczba mieszkańców na kilometr kwadratowy jest pewnie sześć razy mniejsza.
I czyja samotność jest bardziej przerażająca? Czy chłopców pasących kozy i podglądających, z braku innych "obiektów", własną siostrę? Czy tej Japonki, codziennie ocierającej się o setki ludzi, mającej bardzo, wydawałoby się, bogate i urozmaicone życie społeczne – duże miasto, szkoła, drużyna sportowa, dyskoteki, mnóstwo rozchichotanych rówieśników, którym niestety pustki wewnętrznej nic nie jest w stanie wypełnić, nawet kolorowa tabletka.
Przeciwstawienia kulturowe również są istotne – Japonia słynie z tego, że jest krajem ludzi uprzejmych, kulturalnych, zapracowanych, ale jednocześnie bardzo wyobcowanych, samotnych i nieszczęśliwych – jeden z wyższych o ile nie najwyższy współczynnik samobójstw na świecie. Porównanie na przykład dwóch ojców – japońskiego i marokańskiego. Uprzejmość i chłód wobec córki pierwszego kontra spontaniczne zachowanie i wychowanie, z biciem na odlew po twarzy włącznie, zarówno synów i córkę tego drugiego. Ale miłość do dzieci, przypuszczam, równie mocna u obu.

Bardzo często, podczas oglądania „Babel” przypominał mi się Haneke ze swoim „Ukryte” – ta sama ludzka samotność, brak zrozumienia i porozumienia w skali zarówno jednostki jak i narodów. To samo budzenie się demonów uprzedzeń, które tylko czyhają na odpowiedni moment zamieszania, chaosu by dzielić ludzi.

Wszystkie historie – Marokańczyków, zamożnego amerykańskiego małżeństwa, pracującej u nich na czarno Meksykanki czy japońskiej nastolatki, były bardzo poruszające. Trudno jest wyróżnić jedną z nich, bo czyż można licytować tragedie ludzkie? Mnie jednak najbardziej wzruszył los przeraźliwie samotnej Chieko i tragicznie doświadczonego, przez swoją głupotę, niewiedzą, czy lekkomyślność, małego Youssufa.

Mnóstwo, mnóstwo przejmujących chwil niesie najnowszy film Inarritu. Niestety wszystkie o smutnej wymowie. I tylko jeden błysk nadziei – końcowa scena - uścisk japońskiego ojca i jego nagiej, niby nowonarodzonej bezbronnej, córki.

Zastanawiające, że nie ma nawet cienia optymizmu w historiach amerykańsko- meksykańsko-islamskich? Czy znaczy, że reżyser widzi szansę porozumienia jedynie na gruncie rodzinnym, albo wewnątrz własnej nacji?

Smutny to film, bo czyż może być pociechą zdanie „nie jestem zła, tylko głupio postąpiłam”. Wypowiada je konkretnie Amelia, opiekunka dzieci Richarda (B.Pitt. Ale przecież, każdy z bohaterów filmu mógłby je wygłosić na swoje "usprawiedliwienie", począwszy od ojca-Japończyka, który w dobrej wierze podarował broń staremu marokańskiemu przewodnikowi, poprzez jego córkę, uwodzącą każdego napotkanego mężczyznę, a szczególnie po marokańskiego chłopca, bawiącego się bronią. Ludzie nie są źli tylko głupi. Głupich nie sieją, sami się rodzą. Równie dołujące co podejrzenie ludzkości o zło. Głupota niczego nie tłumaczy i nie może usprawiedliwiać, ba - jest się wobec niej chyba nawet bardziej bezsilnym niż wobec zła.

Odreżyserska dedykacja "Babel", zamieszczona na końcu „... moim dzieciom, najjaśniejszemu punktowi w najciemniejszym mroku” (jakoś tak) mogłaby wskazywać na przesłanie filmu wiązania nadziei z rodziną, dziećmi? Być może... Richard płacze, gdy syn opowiada mu przez telefon o szkolnych wydarzeniach, ale czy jego syn kiedykolwiek dowie się o tym fakcie? Czy w tym samym czasie, ojciec i córka obejmujący się gdzieś na 38 piętrze tokijskiego wieżowca zrozumieją, jak bardzo są sobie bliscy i potrzebni? Nauczą się z sobą rozmawiać? Niestety, Marokańczyk już nie ma tej szansy. On nie zdążył wytłumaczyć swoim synom, jakim zagrożeniem jest broń, nawet na takim pustkowiu, gdzie przyszło im żyć. Czy wszyscy z tych pozostałych przy życiu ojców, jak i ten młody Meksykanin, grany przez GGBernala, będą mieli dosyć mądrości, by docenić i znaleźć porozumienie ze swymi dziećmi?
Bo, żeby narody zaczęły szanować i rozumieć się nawzajem, najpierw potrzebne jest to podstawowe porozumienie międzyludzkie, także na szczeblu rodziny?
Tylko czy dobry Bóg na to pozwoli? Pamiętamy przypowieść o wieży Babel? W skrócie mówi ona o pomieszaniu przez Boga ludziom języków, aby nie rozumieli się nawzajem i rozproszyli na różne strony, co miało uniemożliwić im ukończenie budowy wieży, miejsca ich gromadzenia się i jednoczenia, której szczyt miał sięgnąć nieba. Gdyby ludziom udało się dogadać i zbudować raj na ziemi, czy bogowie byliby im potrzebni?