środa, 27 lutego 2008

Fool for Love - Roberta Altmana

Tytuł raczej mniej  znany miłośnikom kina jak i samego reżysera, ale na pewno wart, by o nim wspomnieć. Scenariusz napisał Sam Shepard, wg własnej sztuki. On gra też główną rolę męską. Znawcy literatury z pewnością doszukaliby się  pokrewieństwa z jakąś antyczną tragedią (jedność czasu, miejsca i akcji, bohaterowie o rodzinnych konkesjach uwikłani w miłosny dramat etc. ). Film bardzo oszczędny, pod każdym względem: obsady, scenografii, wątków fabularnych.Czas akcji to zaledwie kilka godzin wieczornych w pewnym samotnym motelu na pustkowiu Południa Stanów Zjednoczonych. Spotykają się w nim ludzie połączeni więzami szczególnej miłości. Więzy są mocno zagmatwane, do tego stopnia, że porobiły się na nich węzełki nie do rozsupłania.
Świetny reżyser zaangażował bardzo dobrych aktorów, takich, którzy są w stanie udźwignąć trudne zadanie przekazania emocji, bez ich wielkiej manifestacji na zewnątrz. To film o namiętności, także erotycznej, bez sceny prawdziwego fizycznego zbliżenia. Mile zaskakuje Kim Basinger. Sam Shepard oraz Harry Dean Stanton równie dobrze oddali niepokój, jaki targa ich postaciami.
Film, nakręcony ponad 20 lat temu, porusza temat dosyć niewygodny dla pruderyjnego społeczeństwa amerykańskiego, i nie tylko, a mianowicie - miłości kazirodczej (brat - siostra). Z tym, że akurat tutaj jej geneza jest nie taka prosta. Jeśli ktoś kiedyś trafi na ten film, namawiam do zobaczenia. Po kilku minutach nieco niejasnego wstępu włączymy się do tej fascynującej gry uczuć, chwilowo bez wiedzy o ich początku i z niewiadomym końcem.  Jak to u Altmana...  Fabuła, którą można by opowiedzieć w ciągu pół godziny rozciągnięta jest na ponad 100 minut. Ale nie ma obawy, nie ciągnie się ani trochę. Atmosfera jest tajemnicza, duszna, nasycona erotyzmem, podskórne pulsowanie emocji bohaterów jest wręcz namacalne - to zasługa przede wszystkim dzikiego Sama Sheparda. Retrospektywa miesza się z czasem rzeczywistym, chwilami zacierają się granice między nimi. Co rusz zmieniają się perspektywy widzenia. Bardzo ciekawy film, między innymi o roli przypadku, jak bardzo jesteśmy wobec niego bezbronni i jak bardzo warunkuje on nasze życie.
Tym samym film dedykuję karakterowi, myślę, że pan R. Altman nie będzie miał nic przeciwko :).

piątek, 22 lutego 2008

Wino truskawkowe - D. Jabłońskiego

Pojawiła się  jedna z bardzo niewielu jaśniej świecących gwiazdek na firmamencie kinematografii polskiej w ostatnich latach. Zauważyłam ją na festiwalu filmowym „Prowincjonalia 2008. " we Wrześni. „Wino truskawkowe" to debiut fabularny dokumentalisty i producenta Dariusza Jabłońskiego, który wziął na warsztat bardzo specyficzną prozę Andrzeja Stasiuka, a konkretnie „Opowieści galicyjskie”. To coś w rodzaju filmowej ludowej ballady o miłości, zazdrości, zbrodni, karze i duchu-pokutniku. Jest wieś, a w niej gospoda Galicią zwana, jest posterunek policji z groźnym posterunkowym oraz zdezelowanym rowerem i takim że samym, prawie /land/roverem, czyli jakimś łazikiem na stanie. Jest wulkanizator, który z braku innej roboty łata kalosze, jest ostatni traktorzysta czegoś co ma gąsienice zamiast kół. Jest drewniana buda sklepikiem zwana, jest kościół, jest cmentarz i jest piękność, rodem ze Słowacji - Lubica, która ciągle tańczy i wodzi na pokuszenie wszystkich miejscowych chłopów. Pewnego dnia, przybywa do tej wsi, położonej w powiecie dukielskim, przystojny, tajemniczy mężczyzna. Andrzej ma na imię, tak jak Stasiuk. Zasili on szeregi miejscowej policji. I tak zaczyna się ta opowieść. Roztańczona, przesycona przepiękną muzyką Michała Lorenca, szalona, zwariowana niczym z filmów Kusturicy. Tak, tak, jest nawet jeden miejscowy Cygan, a jakże.

Istny kalejdoskop barw, dźwięków, emocji, uczuć. Odżywają prawdziwe, stare, jak za dawnych czasów, wiejskie klimaty, takie iście sielskie, z wieczornymi, przy świecach, bajaniami o duchach, jakie pewnie już rzadko można spotkać na polskiej ziemi. Ludzie żyją tu powoli, mają czas na rozmowy, na spotkania, na swoje większe lub mniejsze namiętności, wszelkiego rodzaju. Jednym słowem, prawdziwiutkie samo życie tu mamy, pachnące wszystkim, tylko nie tylko pieniądzem.

Bardzo ciekawa obsada - w rolach głównych para popularnych aktorów powiedzmy „czecho -słowackich” - Jiri Machacek i Słowaczka Zuzana Fialowa. Ale nie brakuje też polskich gwiazd - bardzo malutka rola R. Więckiewicza, jest Cezary Kosiński - jako miejscowy bogacz, jest Marian Dziędziel, dawno nie widziana Maria Ciunelis, jest i Maciej Stuhr. Ze szczególną przyjemnością popatrzyłam znowu na Lecha Łotockiego, aktora poznańskiego Teatru Nowego.

Jiri Machacek jest dubbingowany. Reżyser podkreślał na spotkaniu po seansie, że aktor świetnie radził sobie z językiem polskim, ale niestety jeszcze nie do końca udało mu się pozbyć czeskiego akcentu. Pani Fialowa, natomiast, mogła sobie swobodnie uwodzić kaleczonym polskim, ponieważ grała swoją rodaczkę.
A Jiri Machacek to prawie skóra zdjęta ze Stasiuka.

W sumie naprawdę niezły film, trochę w bałkańskim ferworze i kolorycie, jak u  Kusturicy. A ten, prawdę mówiąc, już mi się nieco przejadł, tak więc mój entuzjazm jest ciut, ciut przygaszony. Ale tylko, ciut.
No i, nie jestem tylko pewna, czy tytuł filmu jest dobrze trafiony. „Wino truskawkowe” kojarzy mi sie z dokumentem „Arizona” B. Borzęckiej. Nie wiem, czy taki miał zamiar reżyser. Co prawda, oba filmy łączy wszechobecne tanie wino i ludzka bieda, ale sposób jak sobie z nią radzą i żyją ludzie tu i tam jest zupełnie inny. Bieda w „Arizonie” snuje się po szarym, umarłym, popegeerowskim terenie (chyba gdzieś w słupskiem), jest marazmatyczna i przygnebiająca. Bieda w Bieszczadach jest kolorowa, tryskająca radoscią, entuzjazmem, czasem zabawna i wyluzowana, ludzie widzą jej dobre strony - mają czas, żeby pożyć.

wtorek, 5 lutego 2008

5 x 2 = F. Ozon

Pięć odsłon z historii dwojga ludzi, którzy pewnego dnia poznali się, pokochali, pobrali i żyli razem ...nie, nie długo i nie aż tak bardzo szczęśliwie, jak by się mogło wydawać.
Film 5x2 ze względu na swą budowę nieodparcie nasuwa mi skojarzenia z filmem "Nieodwracalne". I tam i tu, widzimy koniec historii pewnej pary mieszanej.  Cofając się do jej początku, poznajemy rozwój wydarzeń, który doprowadził do niezbyt szczęśliwego finału.  Oba filmy kończą się śmiercią - którą wieńczy ten sam akt seksualny - gwałt z pewnej pozycji. Z tym, że w "Nieodwracalnym" jest to oczywiście bardziej drastyczne, okrutne i tam umiera osoba, dosłownie umiera, kobieta. Tu, w 5x2 - umiera ostatecznie miłość i pewnie razem z nią umiera cząstka tej kobiety - żony, którą mąż na zakończenie ich historii (małżeństwo jest świeżo po rozwodzie) traktuje tak samo przedmiotowo jak ów zboczeniec z metra swoją przypadkową ofiarę.

W "Nieodwracalnym" - poznajemy także historię pary zakochanej w sobie ogromnie, której historia miłosna kończy się jeszcze PRZED urodzeniem dziecka. W "5x2" koniec (jego początek) miłości rozpoczyna się tuż PO urodzeniu dziecka. Pytanie, czy kochający się z "Nieodwracalnych" również doczekali by podobnego końca miłości, gdyby nie to feralne zdarzenie z przejścia podziemnego? Kto wie? Być może.

"5 x 2" to piękny film, ale jakże bardzo smutny, i odmienny od pozostałych filmów F. Ozona. Jeśli miłość w ogóle istnieje, to nie jest na pewno wieczna. I tak na dobrą sprawę, wszystko jedno czy przypieczętowana sakramentem małżeńskim czy nie - zaczyna się kończyć ledwo sie rozpocznie. Patrzymy sobie na zycie małżeńskie Gillesa i Marion i nie widzimy ich tak naprawdę szczęśliwymi. Niby jest dobrze, ale jakoś smętnie. Widać, że ta kochająca się z początku para, /a może tylko zauroczona sobą?/, jednak nie odnalazła się razem w życiu codziennym, a już na pewno nie odnalazł się mężczyzna jako mąż/ ojciec. W momencie urodzenia syna pojawiła się szczelina, która z biegiem paru lat zamieniła sie w przepaść między nimi.
Zresztą Gilles nie był szczęśliwy razem ze swoją poprzednią partnerką, tuż przed poznaniem Marion - oglądamy ich jako parę o czteroletnim pożyciu, z już wygasłymi uczuciami. Pojawia się w filmie również para homoseksualna. To brat Gillesa z młodziutkim partnerem, o którym wszyscy wiedzą , ze nie jest mu wierny. Oni też raczej udają szczęście niż go doświadczają.
Film bardzo dobry, z przepiekną przewodnią piosenką, taką, ze dosłownie ściska serce i jeszcze bardziej boli treść. A może tak boli b prawda, jaka plynie z ekranu?  Polecam go tylko ludziom o silnych nerwach, których stać na zetknięcie się oko w oko z tezą, że miłość nie istnieje, a jeśli - to na krótką chwilę i po to by zachowac gatunek ludzki.

Pusty dom Kim Ki-duka

Poezja!  Początkowo mamy  wrażenie, że oglądamy coś z sensacji.  Tae-suk włamuje się  do różnych mieszkań podczas nieobecności gospodarzy. Ma swój mały skuterek i udaje  roznosiciela ulotek. Rano zawiesza je na klamce,  wieczorem wraca i jeśli ulotka jest na swoim miejscu, włamuje się  do takiego pustego domu  na noc.  W gruncie rzeczy nic złego tam nie czyni, przynajmniej świadomie. Chce tylko pomieszkać parę godzin, zaspokoić różne przyziemne potrzeby. Może to jakiś samotny, bezdomny chłopak, znalazł  sposób, by odpocząć, a przy okazji pomarzyć, że ma rodzinę i dom?  Niczego sobie nie przywłaszcza, a za swoistą „gościnę” odwdzięcza się nieobecnym gospodarzom praniem, czy naprawą zepsutego sprzętu domowego.  Ale,  mimo tego prawie idyllicznego nastroju  cały czas odczuwamy jakiś niepokój, czekamy na jakieś wydarzenia...

No i,  nie obywa się bez niespodzianek. Otóż, pewnego razu, zdarza się, że w domu jednak ktoś jest, mimo, że ulotka wisi od rana do wieczora. W ten sposób Tae-suk poznaje  Sun-hwa, fotomodelkę, której fotografie zdobią cały piękny, bogaty dom,  jaki zajmuje wraz  z mężem. Sun-hwa jest taka nieszczęśliwa w swoim związku! Ta nieoczekiwana wizyta kogoś obcego, kto czuje się u niej jak u siebie w domu, nie robi na niej wrażenia. Obserwuje uważnie przybysza i czeka na rozwój wypadków.
W końcu następuje pierwszy przełom filmu.  Tych dwoje samotnych ludzi,  nie wymawiając ani jednego słowa,  osiągają najwyższy stopień porozumienia. Ona porzuca swoje dotychczasowe życie i od tej pory wędrują już razem po mieście w poszukiwaniu schronienia, by odciąć się na chwilę od świata, gwarnego miasta i pobyć w pustym domu ze sobą sam na sam.
W tym momencie błyska iskierka olśnienia - to film o wyzwoleniu się z wszelakich ograniczeń, przymusów, nawet przymusu mówienia.  Ale  czy  jest możliwe?
Odpowiedzi na to pytanie będzie można poszukać w trzeciej sekwencji filmu, rozpoczynającej się w mieszkaniu, w którym na dwójkę miejskich wędrowców czeka kolejna niespodzianka.  Tym razem jest to stary martwy mężczyzna. Tae-suk trafia do więzienia.  I teraz zaczyna się kolejny etap jego wędrówki do wyzwolenia się od fizycznej formy do duchowości, nawet w dosłownym sensie. Zaczynają się dziać rzeczy z pogranicza snu i jawy, rzeczywistości i wyobraźni. A życie Sun-hwa, która w końcu z pomocą policji wróciła do męża – nabiera nierealnego wymiaru. Sun-hwa zaczyna być szczęśliwa, nawet u boku męża, którego nie kocha.  Skupiła się na życiu duchowym. Świat materialny, wraz ze swoim ciałem pozostawiła mężowi.

Każdy „Pusty dom”, który odwiedza Tae-suk, oglądamy co najmniej w dwóch odsłonach. Jedna z nich, to ta, kiedy dom  jest rzeczywiście pusty i pojawiają się w nim on albo oni – Tae-suk i Sun-hwa. Wtedy dom zaczyna żyć, zaczyna go wypełniać miłość. W drugiej odsłonie dom zapełnia się gospodarzami – coś tam mówią do siebie, czasami warczą, krzątają się wokół swoich zajęć, uprawiają seks.  Ale czy dom naprawdę jest pełny?  Mimo obecności  właścicieli, każde z tych mieszkań jest tak naprawdę martwe - Puste.   Nie ma w nich miłości, bo nie ma porozumienia  dusz, pokrewność ducha. To duchowość człowieka, jego wewnętrzna moc jest najważniejsza. Człowieka można pokonać fizycznie, ale nie można zniewolić jego ducha. Dzięki wewnętrznej mocy można obalić mury każdego więzienia, także mentalnego.  Przykład Sun-hwa i jej męża, który  być może posiądzie ją fizycznie,  ale nigdy nie dojdzie  między nimi do prawdziwego spełnienia.  A ona już nie będzie się czuła zniewolona przy boku męża.
W filmie główną rolę gra milczenie. Myśle, że ten film dlatego też jest taki dobry, ponieważ doszło do całkowitego porozumienia jeszcze jednych dusz, tych z planu filmowego. Doskonała współpraca między reżyserem a aktorami oraz operatorem i autorem pięknej muzyki nie byłaby możliwa bez istnienia owego zespolenia i zrozumienia się wszystkich nawzajem.
Prawdę mówiąc, ja przez dłuższy czas nie zauważyłam, że główni bohaterowie nie mówią, tak świetnie aktorzy potrafili wygrać swymi twarzami całą gamę uczuć i tę nić porozumienia jaka zaczęła ich łączyć od pierwszego spotkania. Mówi się, że milczenie jest złotem. Coś w tym jest. I to nie tylko w tym sensie, mów mało, wtedy nie wygadasz się co czujesz, ale w sensie - mów mało, bo nie słowa świadczą o człowieku.

Poza tym – praktyczna korzyść z filmu – tak wędrując razem z Taek-sui Sun-hwa od mieszkania do mieszkania – mamy całkiem przyzwoity przegląd i ogląd standardów socjalnych, architektury wnętrz czy poszczególnych dzielnic w jakich żyją współcześni „zurbanizowani” koreańczycy.

Polecam ten film tym, którzy lubią poetykę twórczości Kim Ki-Duk. Jeśli ktoś nie wie czy lubi, niech spróbuje. Żal byłoby stracić szansę poznania tak niebanalnego, ciekawego i pięknego kina.

piątek, 1 lutego 2008

Rozpustnik

Niestety, zasilam szeregi, którym „Rozpustnik” nie dał satysfakcji. Żadnej, ani zmysłowej, ani intelektualnej. I nawet Depp nie pomógł, mimo, że jak zazwyczaj. w roli,  stylowego tym razem, outsidera.  Ale jaki tam z niego rozpustnik?

Hrabia Rochester dostosował się do rozwiązłego klimatu epoki, w jakiej przyszło mu żyć i tworzyć, ale wyraźnie nie wyszło mu to na dobre. Widzimy go jako zdegustowanego, zgorzknialego, wypalonego fizycznie i twórczo, nie lubiącego siebie i świata blisko 30-letniego mężczyznę. To beznamietny impotent, resztkami sił czepiający się swej legendy – odważnego poety, niebojącego się nawet samego króla, łowcy damskich serc i ciał. Tak bardzo chce jeszcze choć raz poczuć, że żyje. Może uda mu się to osiągnąć dzięki tej nieurodziwej, ale za to charakternej, młodej i niewyrobionej jeszcze zawodowo aktorce Liz Barry, którą postanowił się zaopiekować? Bo jako poeta zdaje się, że osiągnął już wszystko. Nic więcej, prócz głupawej, obraźliwej i prześmiewczej sztuki na cześć swego dobroczyńcy króla Karola II, nie potrafi już z siebie wykrzesać. Hrabia jest zły, obleśny mentalnie,  jakby z założenia, bo tak trzeba – to taki jego protest, przeciwko czasom w jakich przyszło mu żyć. Tak jakby chciał kogoś ukarać, a karze tylko siebie i tych, którzy go kochają.

Tak prawdę mówiąc, nie wiem po co ten film zrobiono? Żeby nam opowiedzieć historię Johna Wilmota na tle epoki? Owszem, otrzymujemy rys tej postaci – cyniczny syn, kiedyś namietny małżonek i cudzołożnik, zdolny i lotny poeta, dramaturg, przyjaciel królów i innych wielkich swoich czasów, w pewnym momencie życia nawet polityk, jak się okaże także ojciec bękarta. Być może była to ciekawa postać, ale mnie nie poruszyła. Nie znalazłam w tym facecie żadnej pasji, nie wzbudził we mnie nawet współczucia, był mi tak obojętny jak jemu samemu obojętne zdawało się być życie.

Podręczniki pisania scenariuszy mówia, że postać filmowa, by zafrapować widza, musi przechodzić zmiany. My hrabiego oglądamy już po przejściach. W pewnym momencie pojawia się cień nadziei, że ulegnie on jakimś przeobrażeniom, a to za sprawą namiętnosci do aktorki Liz Barry. Niestety, jedyną zmianą jakiej doczekamy się na ekranie,  są zmiany chorobowe w jego wygladzie.

Ech, nie ma to jak Valmont z „Niebezpiecznych związków” Może nie taki piękny jak hrabia Rochester, ale jakże podniecająco cyniczny. Jakiż to wredny intrygant, bez skrupułów niszczący młode niewinne dziewczyny, tudzież porządne mężatki. Jakież cudowne milosne spustoszenia sieje tam gdzie się choć na chwilę pojawi i z jakąż to w związku z tym wszystkim satysfakcją oglądamy jego skryte miłosne męki, zakończone swoistym samobójstwem z ręki tego, którego tak bardzo kiedyś skrzywdził. I bardzo mądrze, bo pewnie prędzej czy później skończyłby tak brzydko jak Rochester. A tak – umarł "piękny i młody", no i z miłości, na dodatek od ciosu przystojnego rywala, czyż może być piękniejsza śmierć?

Zdecydowanie do zobrazowania tak barwnych postaci, bo domyslam się, że hrabia Rochester taką był, czego nie było widać w filmie, potrzeba wprawnej ręki. Nie wystarczy sama historia, tym bardziej jeśli jest tak bogata, jak życiorys oryginału. Trzeba umiejętnie wybrać z niego odpowiednie fragmenty, a wcześniej jeszcze założyć sobie cel działania.  Tak po szkolnemu spytać - "co chcę powiedzieć ludziom robiąc ten film"? Bo jeśli nie ma celu, wtedy wychodzi rzecz obojętna. Tak jak obojętnym było życie dla głównego bohatera Rozpustnika – Libertyna, który w rozmowie z aktorką Barry mówi mniej więcej te słowa (cytuję z pamieci) „jestem zniechęcony życiem, bo nie widzę w nim celu. W teatrze jest inaczej. Tu wszystko ma swój cel, jeśli na przykład w jednym akcie na podlogę upada chusteczka, to w nastepnym, ktoś tą chusteczką zostanie uduszony”. Niestety, realizatorzy filmu widać puścili mimo uszu owe mąrości hrabiego-rozpustnika.