środa, 25 listopada 2009

Grizzly Man - reż. W. Herzog

Jeśli do tej pory nie wiedziałeś, kto kryje się pod nazwiskiem Timothy Treadwell, to dzięki Wernerowi Herzogowi poznasz człowieka, który postanowił żyć i umrzeć inaczej. Polska Wikipedia lakonicznie informuje, iż TT: „ urodzil się w Nowym Jorku 29 kwietnia 1957 roku a zmarł 5 października 2003. 46 lat życia. W tym kilka miesięcy z ostatnich 13 lat nasz bohater spędził w surowym  klimacie Parku Narodowego Katmazi na Alasce.  Stał się sławny w całych Stanach Zjednoczonych, chętnie dzielił się swoimi odkryciami, udzielał wywiadów, robił też wykłady w wielu szkołach. Pod koniec trzynastego sezonu, w nocy z piątego na szóstego października, niedźwiedź grizzly podszedł do obozowiska Treadwella. On i jego dziewczyna, Amie Huguenard, zostali przez niego zabici i częściowo pożarci. Podczas ataku włączona była kamera Timothy'ego, która zarejestrowała dźwięki.Wraz z Jewel Palovak napisał książkę Among Grizzlies: Living with Wild Bears in Alaska. Razem z nią i Jonathanem Byrnem założył organizację Grizzly People.W 2005 roku Werner Herzog, wykorzystując obszerne fragmenty nagrań Timothy'ego, nakręcił film Grizzly Man.” Ot, i wszystko.

13 jesiennych sezonów w niedźwiedzim labiryncie zakończonych tragiczną śmiercią. Na szczęście, powstał wspomniany film Herzoga, wielkiego entuzjasty ludzi z pasją, kochających dziką przyrodę, który przybliża tę tragiczną, bądź co postać, pozwala go zroumieć, ale czy polubić, docenić, zafascynowac się (?).  Wątpię, wypowiedzi i zachowanie bohatera przed kamerą obnażają jego infantylizm, brak autentyzmu, niedojrzałość emocjonalną, skazanie się na życie w ułudzie, w przeświadczeniu, że świat drapieżników można obłaskawić i dostosować do swoich marzeń. Nie potrafił dostosować się do świata drapieżników w Nowym Jorku, spróbował w leśnej tajdze?  Również poniósł klęskę?

Timothy Treadwell postanowił na pewnym etapie życia zainteresować sie niedźwiedziami grizzly, uczynić z tego swoją pasję, poświęcić się jej... bezgranicznie? Może, chyba, ale raczej wątpię. Bardziej, wydaje mi się,  postanowił uczynić z tego sposób na życie, by wypełnić pustkę, w jakiej być może spostrzegł, że się znalazł, by uciec do bezludnej krainy i na nowo budować tam swoje marzenia i zamki z piasków.  Nie dowiadujemy się bowiem, skąd się nagle wzięła jego miłość do niedźwiedzi, facet nie potrafi o nich nic interesującego powiedzieć, jedyne co potrafi, to płakać nad ich losem, wzruszać się ich odchodami, wołać je po imieniu i biegać w zachwycie i sprawnie po ścieżkach (może stąd to przybrane nazwisko, bo prawdziwe brzmi inaczej), wydeptanych przez zwierzęta.
Na szczęście, Tim potrafił także filmować. I tej oto czynności, mam wrażenie, oddał się bezgranicznie. Co zaowocowało blisko 100 godzinami filmu z życia niedźwiedzi na tle pięknej dzikiej przyrody. Nie są to jednak zdjęcia jakoś dogłębnie analizujace zwyczaje tych zwierząt, które wymagałyby jakichś specjalnych przedsięwzięć czy poświeceń ze strony operatora. Ot, filmy odważnego człowieka, zauroczonego ogromem, surowością przyrody. Trzeba przyznać, odwagi mu nie brakowało, a może to była jakaś rozpaczliwa desperacja? Ale i pokorą również się nie wykazał.

Dokument Herzoga ma także tę zaletę, iż ukazując tak dziwaczną postać, jak Timothy Treadewell, stara się być w miarę obiektywny.  Nie ocenia tego człowieka, choć przytacza różne, czesto skrajne opinie przyjaciół, współpracowników i bliskich z rodziny oraz przyjaciół. Co ciekawe, mężczyźni na ogól wypowiadają się na jego temt sceptycznie i dość krytycznie, kobiety są zachwycone.  Film opatrzony jest także komentarzem reżysera, pełniącego jednocześnie rolę narratora, łączacego fragmenty filmów Treadwella, składających się w wiekszej części na filmową opowieść  Herzoga. Reżyser co rusz podkreśla zasługi Treadewella w zakresie sfilmowania pięknej dzikiej przyrody. Niestety, bardzo często, za często, na pierwszym planie tych filmów pojawia się jęczący albo płaczący nad losem niedźwiedzi /lub lisów/Timothy, z obwiązaną malowniczo głową kolorową bandaną., twarzowymi ciemnymi okularami na nosie i zastanawiący się od czasu do czasu, jaki kolor okrycia lepiej wyjdzie na zdjęciu. Ale w momencie przybycia na zamieszkane przez niego tereny ludzi fotografujących jakiś obiekt (on ich nazywa kłusownikami), ktorzy obrzucają zbliżającego sie do nich niedźwiedzia kamieniami, ich dzielny obrońca w ogóle nie reaguje, tylko bierze nogi za pas.

Przerażający brak pokory i świadomości swego miejsca, granic, ktorych w przyrodzie nie można przekraczać. Są obszary, gdzie rządzą zwierzęta, oczywiście za zgodą czlowieka, ale jednak. I tu należy się szacunek dla Timothy’ego, że nie korzystał z przywileju bycia cywilizowanym człowiekiem, nie miał broni.  A popularonośc jaką zdobył, dzięki rozlicznym programom, wywiadom w telewizji, służyła mu bardziej dla satysfakcji, zaspokojenia jakichś psychicznych potrzeb, niż do budowania dobrobytu.
Mimo wszystko, trudno mi było wykrzesać, dla tego bądź co bądź miło wyglądającego lecz naiwnego, mężczyzny choćby iskierkę podziwu, fascynacji. Wbudzał raczej zdziwienie,  zniecierpliwinie, litość. Nie chcę go oceniać na podstawie tego filmu. Mogę jedynie zrozumieć, że z jakichś powodów, postanowił porzucać na parę miesięcy w roku cywilizację, by później do niej wrócić i robić za gwiazdę w mediach czy gdzieś tam. Jak sam mówił, nie potrafił utrzymać przy sobie dziewczyny, żałował, że nie jest gejem (bo oni, jak twierdził nie mają potrzeby miłości, co komplikuje życie), opuścił dom rodzinny, wyrzekł się swego nazwiska, pochodzenia.  Może miał jakieś zaburzenia emocjonalne, osobowości, czort wie jeszcze czego, czuł się niedoceniony, odrzucony, ale dlaczego akurat musiał szukać przyjaciół wśród jednych z najbardziej niebezpiecznych zwierząt na ziemi? Niechby sobie nawet i szukał, jeśli to mu dawało szczęście, czy potrzebną do funkcjonowania ekscytację, ale po co zwał się obrońcą tych zwierząt, jeśli one tak naprawdę nie były na tych bezludnych terenach aż tak zagrożone? Z filmu wynika, że nie był ani obrońcą ani badaczem, może co najwyżej entuzjastą, nie był nawet samotnikiem, raczej zagubionym samotnym człowiekiem, poszukującym rozpaczliwie pasji, nadającej sens życiu. Tragiczna postać.

Żal, że czasy prawdziwych podróżników, badaczy dzikich ostępów przyrody już dawno minęły. Glob ziemski został zjechany wzdłuż i wszerz.  Teraz świat objeżdżają jedynie ludzie mediów, przykladający się bardziej do swego wizerunku, niż do wizerunku obiektów, które wzięli na tapetę (dosłownie, tapetę - tło ich wasnej prezentacj) masowych produkcji telewizyjnych.

sobota, 7 listopada 2009

"Meduzy" - reż. S. Geffen i E. Keret

Od jakiegoś czasu ciągle się z  „Meduzami” stykałam. A to zakolegowany blogowicz napisał o nich notkę, której za bardzo nie tykałam, nie żebym się bała poparzenia, nie, nie, wiedziałam, że chcę ten film kiedyś zobaczyć, a więc starym zwyczajem, wolałam o nim za dużo nie czytać, i nie wiedzieć, nie sugerować się opinią innych. Później, gdzieś, na jakimś forum mignąl mi wątek założony przez miłośnika filmu... A to jakaś relacja z festiwalu „ENH” zawierała informację, że ten tytuł pojawił się na imprezie pana Gutka  i warto zobaczyć, w końcu film izraelski w repertuarze światowej kinematografii nie pojawia się za często, a poza tym, to debiut reżyserski i scenariuszowy pisarskiego małżeństwa Etgara Kereta i Shiry Geffen (to drugie nazwisko, wielkie, jak najbardziej kojarzy się z filmem). I tak, miałam ten tytuł zakodowany w pamięci na amen.  Polowałam na niego w kinach, ale cóż ja mogę, mieszkając ponad 60 km od wielkiego miasta – tego typu produkcje wyświetlane są tylko w malutkich studyjnych kinach, na dodatek późno wieczorem. W końcu pojawiła się nadzieja, w moim niedużym mieście, urządzono tygodniowy festiwal kultury żydowskiej. Łał! Jedną z atrakcji miał być seans w kinie (darmowy), właśnie "Meduz" i „Przyjechała orkiestra” (też chcę). Niestety, akurat w tym dniu wypadł mi pogrzeb cioci z Warszawy (to nie żart). W końcu, w końcu, w jednej z osiedlowych bibliotek Poznania trafiłam na wytęsknione "Meduzy" (tak,  teraz biblioteki wypożyczają za friko, i na cały tydzień, filmy na dvd – super!). Łapnęłam je bez wahania, a niechby mnie i nawet popieściły swoimi parzydełkami, miałam to gdzieś, tym bardziej, że w tym roku, będąc 10 dni nad morzem miałam z nimi codziennie do czynienia, więc się oswoiłam, no i zobaczyłam. I co? No, przyznam, że to dość interesujący film, tym bardziej, że tematycznie z gatunku, jakie lubię najbardziej - o samotności ludzi wśród ludzi.

Fabuła filmu rozbita jest na kilka równorzędnie prowadzonych wątków, których bohaterowie w finale nie spotykają się wszyscy ze sobą, wręcz przeciwnie, rozchodzą się, idąc każdy w swoją stronę. Widzimy, a raczej czujemy, że dane im będzie dalej dryfować samotnie po oceanie życia, niczym tytułowym meduzom,  które jak wiemy, wyrzucone na brzeg, poddane działaniu słońca, giną. Czyżby pesymizm autorów filmu był aż tak wielki?!  Czy chcą nas przekonać, iż naturalnym środowiskiem ludzi, tak jak meduz, jest ocean (samotności)?  Jak najbardziej się z tym zgadzam, co zresztą nie doprowadza mnie wcale do rozpaczy... Życie.

Sporo w tym filmie kobiet. Właściwie, to o nich jest ten film. Mężczyźni są, a raczej pojawiają się,  i tylko po to, by upewnić wszystkich (i widzów, i bohaterki na ekranie), że nie mogą dać im szczęścia. Każdy z nich, czy to będzie świeżo upieczony małżonek, czy syn starej kobiety, czy eks- mąż kobiety publicznej, czy ojciec, czy policjant – pozostawiają po sobie pustkę.

BATIA, młoda dziewczyna, kelnerka, ma rodziców, co prawda rozwiedzionych, ale jednak. Matka – udziela się w reklamie fundacji typu „Dach nad głową dla każdego” . Córka codziennie ogląda ją w telewizji, siedząc samotnie w swoim mizernym, wynajmowanym za ciężkie pieniądze, mieszkaniu, z wiecznie przeciekającym dachem nad głową (sic!). Ojciec – znalazł sobie bulimiczkę w wieku córki, którą musi się nieustannie opiekować, nie ma więc czasu dla swego dziecka, szukającego u niego odrobiny serca, wspomnień i starych ciuchów dla pięknej rudowłosej dziewczynki, którą Batia znalazła nad brzegiem morza, wyrzuconą przez fale.

KEREN – to świeżo upieczona panna młoda, ktora w wyniku złamania nogi na własnym weselu, miesiąc miodowy, miast na Karaibach, spędza w hotelu na obrzeżach Tel Awiwu. Niestety, miłość młodych małżonków zostaje wystawiona na ciężką próbę – mąż spotyka pewnego dnia, wracając z zakupami dla unieruchomionej żony, tajemniczą pisarkę, z którą nawiązuje dziwną, intrygującą intelektualno –duchową więź, czyżby jego ślub okazał się pomyłką? A pisarka zatrzymała się w hotelu z pewnym skonkretyzowanym zamiarem, czy uda się jej go spełnić?

Jest też w tym filmie Joy, gojka, Filipinka ktora przybyła do Izraela w celach zarobkowych, bardzo tęskniąca za synkiem, pozostawionym w kraju. Joy jest opiekunką, najchętniej do niemowląt, ale tak się jakoś składa, że trafiają się jej same staruszki. Joy, świetnie sobie z nimi radzi, choć nie należą one do osób najłatwiejszych w pożyciu. Staruszki mają dzieci, ale niestety, są one wiecznie zajęte – córka jednej z nich jest bardzo znaną aktorką. I matka, i córka, choć bardzo się starają, nie potrafią jednak nawiązać żadnego porozumienia czy choćby zrozumienia. Domyślamy się, że tak jest już od lat. Ale, o dziwo, Joy, Filipinka, kobieta przecież na wskroś obca starszej i zmierzłej pani,  potrafi dotrzeć do tej kobiety A dzieli ją z nią praktycznie wszystko – pochodzenie, odmienna kultura, język, wiek, status społeczny itp. Praca, praca, wieczne zabieganie, coraz to nowe wyzwania, a przede wszystkim ta nieodgadniona obcość i brak porozumienia między bliskimi, sprawia, że ludzie związani węzłami rodzinnymi  są sobie zupełnie obcy, sprawiają jeden drugiemu ból, także tym, że pragnienie zaspokojenia bliskości, jakie przeceiż nawzajem odczuwają, jest kompletnie niemożliwe. Paradoksalnie, łatwiej jest nawiązać nić porozumienia z osobą z zewnątrz, neutralną, niż z kimś z kim wiążą  nas więzy krwi. A może to normalna prawidłowość, w końcu nie bez przyczyny ukuto powiedzenie „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” lub "Przyjaciól się wybiera, rodzinę się ma”. Może, po prostu, dla swoich jesteśmy za bardzo wymagający, a dla obcych bardziej tolerancyjni? Może w tym tkwi sekret?

Film na pewno wart zobaczenia – temat stary jak świat, ale jakże przyzwoicie, nie nachalnie, przedstawiony. Co prawda, morze, ocean – symbol życia, na falach którego dryfują ludzie - samotne meduzy – ileż razy to już było, nawet sam Mickiewicz nie oparł się podobnemu skojarzeniu. Ale mimo wszystko, jest w tym filmie jakaś świeżość, niczym dotyk  przysłowiowej oceanicznej bryzy w upalny dzień - są niezłe fabularne pomysły – ot choćby postać tej małej rudowłosej dziewczynki, przybyłej jakby wprost z kraju Wikingów, z dwoma błękitnymi oceanami pod łukami brwiowymi i "milionami" piegów niczym piasek na ich brzegach. Są piękne zdjęcia, a na nich ładne lecz jakże samotne, kobiety i są mężczyźni, choć jakże ich mało, którzy nie potrafią dać im szczęścia. I jest piękne błękitne morze, które co rusz wyrzuca na swój brzeg zagubione meduzy, by dokończyły swego żywota w pełnym, lecz jakże zwodniczym słońcu.

Jeśli chcemy żyć, i cieszyć się życiem, nie ma rady, musimy pogodzić się z faktem, iż naszym środowiskiem naturalnym jest nasza samotność. Na szczęście, paradoksalnie, nie jesteśmy w tej samotności osamotnieni, zawsze przecież możemy spotkać drugiego samotnika i płynąć obok niego przez ocean samotności.


piątek, 6 listopada 2009

Juno

Do sklepu spożywczego wpada zdenerwowana dziewczynka, no, żeby nie było wątpliwości – nastolatka, o imieniu Juno, prosząc sprzedawcę o test ciążowy. "To już dziś trzeci!" – woła zaniepokojony mężczyzna. „Muszę mieć 100% pewność” – odpowiada małolata, po czym, przy aplauzie zgromadzonych klientów, udaje się do toalety. Po kilku minutach wychodzi zdruzgotana i obwieszcza wszem i wobec – „jestem w ciąży”. I tu się zaczyna. Dramat? Skądże. Po prostu – problem, ktory trzeba rozwiązać. Na szczęście Juno, której paradoksalnie, imienną patronką jest,  zapewne, rzymska bogini Junona, opiekunka kobiet, macierzyństwa i ich seksualności, ma bardzo wyrozumiałych i liberalnych rodziców. A dokładniej – ojca i macochę -  jej rodzona matka odeszła do innego mężczyzny, gdy Juno była  malutka ( być może stąd w niej tyle sarkazmu i zdroworozsądkowego myślenia).  Rodzice nie rzucają mięsem, nie wyganiają jej z domu, jednym slowem, nie histeryzują, oznajmiają tylko, nie bez poczucia humoru, że jednak woleliby inny rodzaj nieszczęścia, ot żeby choć kogoś potrąciła samochodem, albo niechby wylali ją ze szkoły. Ale, cóż, sami nie mają zamiaru zostać dziadkami, uważają, że Juno jest zecydowanie za młoda, trzeba więc, w tej sytuacji, przedsięwziąć jakieś stosowne kroki. Na szczęście aborcja nie jest brana pod uwagę, choć Juno wcześniej miała i taki zamiar, w tajemnicy przed rodzicami. Poszła nawet do odpowiedniego miejsca (nazwanego bodaj, "Women now"), ale po drodze dowiedziała się od koleżanki, że jej dziecko ma już paznokcie, a poza tym w poczekalni, nazwijmy to „kliniki”, było brudno i były nieświeże gazety – postanowiła więc wziąc nogi za pas i pójść po radę do "starych".

Wspólnie uchwalono, że dziecko trzeba oddać do adopcji.  I bardzo dobrze, odetchnęli wszyscy z ulgą, zarówno przed ekranem, jak i na nim. To trafna decyzja. Jeśli Juno nie czuje się na siłach, by być matką, ani jej rodzice, by ją do tego nakłonić i wspomóc, dlaczego by nie miała uszczęśliwić kobiety, ktora czuje się powołana  do macierzyństwa, a nie może mieć dzieci. Zaczynają się poszukiwania ogłoszeń i co za tym idzie, odpowiednich rodziców. Poszukiwania nie trwają dlugo. Anonsów chętnych do przysposobienia dziecka w swej rodzinie, jest mnóstwo.  I tu po raz pierwszy pojawia się  wyraźna, czytelna, nie stłumiona humorem,  krytyka współczesnego wyzwolonego społeczeństwa. Adopcja? To takie proste!  Jak wymiana zlewu czy zakup sadzonek do ogródka (a przecież chodzi o decyzję  (czyjegoś) życia i na całe życie) – właśnie wśród takich banałów Juno napotyka ogłoszenie pewnego małżeństwa, ktorego treść oraz  fotografia chętnych na jej dziecko, wzbudza u niej zaufanie.  Wraz z ojcem udaje się na spotkanie z Markiem i Vanessą Loring.

I od tego momentu wchodzimy jakby w druga warstwę filmu, w drugi bieg wydarzeń, w których na pierwszy plan wysuwa się życie owego bezdzietnego małżeństwa i ich wpływ na tożsamość, poglądy Juno.  Juno, zaprzyjaźnia się z potencjalnym adopcyjnym ojciem jej dziecka – łączą ich wspólne zainteresowania (muzyka, filmy), on imponuje tej małej  swoim zawodem – jest muzykiem i kompozytorem, ona jemu – poczuciem wolności i odwagą . Spotkanie Juno z tym małżeństwem będzie miało brzemienne skutki dla wszystkich, i nie chodzi tu tylko o ciążę i dziecko.  To dzięki rozmowom z Markiem i decyzjom jakie wkutek nich on podejmie względem swego życia,  Juno zada ojcu pytanie : "Czy możliwe jest być z kimś, w sensie kobieta z mężczyzną, na zawsze?" Ojciec na to – "Jesli znajdziesz kogoś kto pokocha cię taką, jaka jesteś, ładną i brzydką, głupią i mądrą, smutną i wesołą, jednym slowem z wszystkimi twoimi zaletami, ale przede wszystkim z wadami, wtedy jest na to szansa". I to też, mam wrażenie jest jednym z przesłań tego filmu – pozwólmy ludziom żyć wg swoich wartości, pozwólmy im być sobą, niech idą dokładnie swoimi własnymi drogami, a nie drogami, które wyznacza im "przykładne", zadufane w swojej nieomylności, społeczeństwo. I nie oceniajmy ludzi pochopnie wg swojego widzimisię.

Koniec końców -  niechciany stan błogosławiony Juno, okazał się, jak na ironię, prawdziwym błogosławieństwem przede wszystkim dla ... małżeństwa Marka i Vanessy Loringów, którzy, choć oddzielnie,  będą od teraz kroczyli każdy swoją, właściwą, ścieżką życia;  dla Ojca i macochy Juno – których związek jeszcze bardziej się scementował, a dla samej Juno i Pauliego?  No cóż, Juno przekonała się jak cudowną ma rodzinę i, że prawdopodobnie znalazła miłość swego życia, którą gdyby nie ciąża, mogłaby normalnie przegapić. Może trochę szkoda, że nad ich związkiem, być może, będzie ciążył błąd beztroskiej, a raczej bezmyślnej, młodości. Oby, po czasie, Juno nigdy nie znalazła się w sytuacji, pragnącej bezgranicznie dziecka, Vanessy.  Oby, im sie udało, być ze sobą jak najdłużej, może nawet do końca życia, o czym tak marzy, by nigdy nie porzuciła Pauliego i ewentualnie ich dzieciaka, jak sama została porzucona.  Takie są nasze życzenia, bo przecież polubiliśmy Juno, tę rezolutną 16-tkę z amerykańskiego przedmieścia, może trochę nieodpowiedzialną, ale na pewno mającą dobre i wrażliwe serduszko, i oby takie zachowała do końca swych dni.

Film kończy sie totalnym happy- endem. Wszyscy wydają się być szczęśliwi, na czele ze świeżo powitym niemowlakiem, ktoremu prawdopodobnie ptasiego mleczka nie zabraknie pod skrzydłami przybranej mamy. Od tej chwili,  każdy będzie się beztrosko oddawal swemu ulubionemu zajęciu – tata będzie instalował klimatyzacje, macocha  zacznie hodować swoje ulubione pieski, Mark Loring – utworzy rockową kapelę, Vanessa będzie hodować swego świeżonabytego malucha,  a Juno i jej chłopak będą nadal uczęszczać na lekcje, a w wolnych chwilach śpiewać sobie ładne piosenki, takie jaką uslyszeliśmy na koniec filmu.

No właśnie, czy to nie jest zastanawiające, jak wszyscy łatwo i z radością przeszliśmy nad tak poważnymi sprawami jak seks, a co za tym idzie - macierzyństwo, ojcostwo... do porządku dziennego.  A! Ojcostwo! O ojcostwie w ogóle się tu nie wspomina. Bleeker nie ma tu nic do gadania, potraktowany jest przez wszystkich jak kompletny dzieciak, stosownie zresztą do stanu jego psychiki.

Mimo wszystko, mimo pozornego happyendu, pogodnej finałowej pioseneczki – ja wyczuwam tu drugie dno, czyli zadumę - gdzieś tu się wszyscy w tym dzisiejszym świecie pogubiliśmy. Nasze dzieci, przedwcześnie „aktywne seksualnie” (jakże często te słowa pojawiają się w filmie), są przecież, mimo dojrzałości fizycznej i ochoczego podejmowania współżycia dla tzw,. sportu, kompletnie nieodpowiedzialne społecznie i niedojrzałe psychicznie, by się temu oddawać i ponosić tego konsekwencje. Wyedukowani seksualnie (internet, media, szkoła – ale nie w Polsce), mający na tacy wszystko czego dusza w tym względzie zapragnie (szeroki asortyment  prezerwatyw, filmy, i nie tylko,  porno, literaratura fachowa), nie zawsze pamiętają, że seks to nie wszystko i nie koniecznie musi konczyć się przyjemnie, tak jak na filmie.
I przesłanie do rodziców - owszem, wszystko super, jesteśmy liberalni i fajowi, prawie kumple naszych dzieci, ale w tym rozbiegu ku nim, zapomnieliśmy chyba o kontroli naszych milusińskich.  Powinniśmy bardziej śledzić i mieć na uwadze ich rozwój psychofizyczyny, bo oni mimo swej powszechnej internetowej mądrości, są jednak ciągle dziećmi, nie przygotowanymi na niespodzianki dorosłości, którą wydaje im się, że osiągnęli, dzięki gotowości do miłości, głównie fizycznej.

Bo „JUNO”,  jak się tak dobrze przypatrzeć,  to nie tylko komedia, to także delikatnie podana, lecz dość krytyczna satyra, na współczesne społeczeństwo, gdzie narodziny dziecka utraciły dawne i należne znamiona cudu, a stały się tylko kolejnym etapem życia, który trzeba przekroczyć, albo zaliczyć. To samo dotyczy seksu - inicjacji seksualnej.  Jeszcze niedawno, było to  wiekopomne wydarzenie w życiu mlodego czlowieka (ileż to par nie wytrzymało próby czekania na ten pierwszy raz).  Teraz pierwszy stosunek konsumuje się jak bułkę z masłem, byle jak, byle gdzie, byle mieć to z głowy, nie wypada przecież, mając 16 lat być dziewicą czy prawiczkiem. Jakiś horror! A jak się zdarzy „coś”, czyli dzieciak, po drodze - w czym problem? Mamy do tego odpowiednie instytucje, ktore to, tak czy inaczej, za nas załatwią. I bardzo dobrze, że mamy, ale czy to uczy odpowiedzialności? Wszyscy zrzucają ciężar ze swoich barków (dzieci, ich wychowawcy - rodzice). Czy dzięki temu, małolaty będą bardziej doceniać, ważyć to, co w życiu najistotniejsze? Chyba za bardzo wychowanie dzieci puszczone jest na wolną wodę - macocha stwierdza ze zdziwieniem mówiąc do 16-letniej Juno "nie wiedziałam, że już jesteś aktywna seksualnie". Obce dziewczyny opowiadają sobie bez skrępowania o smakach kondomów, jakie  zakladają swym chłopakom na genitalia. Wszystko się pomieszało, zbyt beztrosko i nieodpowiedzialnie, podchodzimy do spraw największej wagi - do seksu, a w konsekwencji do narodzin. I o tym też, wydaje mi się, jest ten, nieco przewrotny, film. Z pozoru lekki, ale po głębszym zastanowieniu, mający jednak swój spory ciężar gatunkowy.