czwartek, 5 grudnia 2013

U niej w domu - reż. Francois Ozon


F. Ozon należy do reżyserów, którzy każdym swoim kolejnym filmem, mniej („Ricky”) lub bardziej pozytywnie, jak np. „U niej w domu”, zaskakują. „Dans la Maison” wyróżnia  bardzo  oryginalny pomysł na scenariusz. Fikcja literacka przeplata się z rzeczywistością, a granice między nimi zacierają się do tego stopnia, że tracimy orientację, co jest prawdą a co dziełem wyobraźni. Tym bardziej, że głównym bohaterem jest młody, dojrzewający chłopak o przeróżnych niezaspokojonych potrzebach, i mam na myśli nie tylko te ze sfery seksualnej, ale także np. socjalnej, z czym wiąże się takie a nie inne poczucia własnej wartości, a w związku z tym wybujałość marzeń i ambicji.

W pewnej szkole nauczyciel języka francuskiego zadaje swoim uczniom wypracowanie na temat „Mój ostatni weekend”. Oczywiście, znając poziom intelektualny i obszar zainteresowań swoich podopiecznych nie spodziewa się wiele po pracach, które przyszło mu sprawdzać w jeden  z wieczorów, mogących być przecież wieczorem poświęconym żonie, prowadzącej galerię sztuki współczesnej (żona i jej praca to też fascynujący wątek tego filmu). Nagle! w jakież wpada zdumienie, nieomal zachwyt, gdy trafia na bardzo nietypową pracę.   O dziwo, nie jest to kolejny opis typowych czynności typowego nastolatka w spędzającego typowy weekend. Uczeń, Claude (w tej roli bardzo obiecujący 24-latek Ernst Umhauer), zwierza się wręcz ze spełnienia swego skrytego marzenia, a mianowicie przekroczenia progu domu jednej z rodzin francuskiej middle class, który miał przyjemność do pory tylko obserwować z pozycji ławeczki umieszczonej na wprost jego okien. Marzenie to łatwo było mu spełnić,  jako że dom należy do rodziców jednego z kolegów Claude’a -  Rafa, mającego olbrzymie problemy z matematyką. Claude postanawia zostać jego przyjacielem, wcześniej przyjmując funkcję korepetytora. I tak oto wślizguje się w rodzinę Rafa, zostaje przyjacielem jej wszystkich członków, umiejętnie wychodząc naprzeciw i spełniając ich potrzeby.   
A przy okazji zdobywa zainteresowanie i fachową opiekę nauczyciela francuskiego, pana Germain (świetny i znany F. Luchini). Nauczyciel z niecierpliwością czeka na każdy kolejny odcinek wypracowania – relacji z penetracji domostwa pani Esther Artole (matka kolegi), bo nie ukrywajmy, że jednak ona, była głównym (choć nie od początku w pełni uświadomionym) obiektem zainteresowania i obserwacji młodego kandydata na pisarza – Claude’a. 

Podglądactwo, ciekawość świata innych ludzi, ich życia, jako główny napęd działalności aktywnego i biernego zaangażowania człowieka, nie tylko w sztukę. Po to czytamy książki, oglądamy filmy, fotografie, by poznać świat drugiego, innego, człowieka, a przy okazji samego siebie. Ciekawość, gdyby nie ona, nadal siedzielibyśmy na drzewie i zajadali jego liście na obiad.  Ciekawość i chęć odmiany, zerwania z rutyną i nudą, sprawia, że czasem ktoś tak szary, jak nauczyciel szkoły średniej, jest gotowy zaryzykować swoją posadę i zdecydować się na małe szaleństwo.  Zresztą nie tylko on.

Akcję na ekranie można odebrać także dosłownie, likwidując granice między fikcją a rzeczywistością, przyjmując, że wszystko co opisuje Claude w swoich cyklicznych wypracowaniach, przeznaczonych tylko dla nauczyciela, jest prawdą,  otrzymamy piękną opowieść o kreacji, nie tylko literackiej, ale przede wszystkim swojego życia i o odwadze z jaką ją należy czynić.

Poza tym, film zawiera cennych, dla jednych oczywistych, dla innych odkrywczych, uwag, porad względem pisania, budowania napięcia fabuły,  relacji między bohaterami, w końcu wyboru stylu, konwencji, który ostatecznie decyduje o gatunku dzieła. Te uwagi, ważne dla przyszłego literata, można sobie wziąć do serca także dla siebie osobiście, w podjęciu kierunku naszego własnego marszu przez życie, jego kreacji.  Czy zechcemy je przeżywać na przykład, jako dramat i każde wydarzenie, nawet to najbłahsze, i najśmieszniejsze ujmiemy w nawias tragedii (patrz np. dział życia pt. „obraza uczuć religijnych, patriotycznych, rodzicielskich, zawodowych etc.). Czy na odwrót, ścieżkę pod wiatr, ewentualne przeciwności losu, potraktujemy jako czarną komedię, groteskę, żart, czy farsę, bo czyż warto inaczej traktować życie w obliczu jego chwilowości, chwiejności, marności i nieuchronnej skończoności?

Komu „U niej w domu” może przypaść do gustu? Ludziom z wyobraźnią na pewno.
Myślę, że niejeden z was, uprzyjemniał sobie czas oczekiwania, czy to na pociąg, autobus, albo na narzeczoną czy narzeczonego w kawiarni,  patrzeniem na otaczających ludzi i rozmyślaniem kim są, skąd przyszli, dokąd idą, czy są szczęśliwi, czy kochają, zdradzają, może kogoś zabili, kogoś okradli, coś wygrali, lub przegrali, że chcielibyśmy choć na chwilę wejść w ich skórę,  do ich domów, zobaczyć jak żyją, może ciekawiej od nas? Jednym słowem snuliśmy przeróżne fikcje, po czym przerywaliśmy, być może w najciekawszym momencie (bo pociąg nadjechał, mało ciekawy narzeczony przyszedł na randkę), wracając do swego życia, nie zdając sobie sprawy, że pan czy pani z przeciwka zerkają na nas i urozmaicają sobie swoją rutynę fantazjowaniem na nasz temat. :)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Bejbi blues - reż. K. Rosłaniec

Powiem jedno -  tak żenującego filmu dawno nie widziałam, a to ze względu na potworną dykcję aktorki (?) pani Berus. Jeśli ona gra i tak samo połyka słowa w "Nieulotne", to ja bardzo dziękuję za ten film. Ta kobieta, jeśli wypowiada zdanie zawierające ponad trzy słowa, nie można jej kompletnie zrozumieć. I pomyśleć, że  taka osoba otrzymuje nagrody aktorskie na polskich festiwalach. Jurorom proponuję przegląd filmoteki polskiej ze starszych lat, wtedy może zrozumieją, że częścią dobrego aktorstwa jest nie tylko mimika, ruch ciała, ale także sprawne poruszanie aparatem mowy. Zresztą nie tylko ona ma kłopot z wyraźnym mówieniem, jej młodzi koledzy również. Jeden wielki bełkot, także jeśli chodzi o wymowę ideo. Nie wiem, czy pani Rosłaniec chciała robić tani film, czy dobry. Na scenariuszu także postanowiła zaoszczędzić, pisząc go sama, zapewne na kolanie. Nie kupuję pomysłu, że nastolatki, w dodatku z gatunku hipster, sprawiają sobie świadomie dzieci, bo nie chcą być samotne, czują się niekochane i nie zaopiekowane. Bo jeśli samotność dokucza, z tym się zgodzę, że jest to zjawisko powszechne, to prędzej zakochają się w pierwszym lepszym facecie, jaki się nimi zainteresuje, czy nawinie pod rękę, pójdą z nim do łóżka, ale ludzie! nie po to, żeby z nim mieć dziecko, tylko po to by poczuć jakąkolwiek bliskość, choćby jej najmniejszą i najmizerniejszą namiastkę. A już zakończenie, jakie wymyśliła autorka wprawiło mnie w osłupienie. Przecież, nic wcześniej nie wskazywało, że ta filmowa Natalia jest  aż taką idiotką, żeby zamiast dziecko zostawić w domu na łóżku (synek miał kilka miesiecy, najwyżej by się posikał, albo pokupkał), spakowała je do torby i zostawiła w schowku na dworcu? Nie, nie kupuję tego pomysłu, jest to akt rozpaczy wyobraźni reżyserki, chęć zakończenia filmu zajebiście mocnym akcentem, bo wcześniej był trochę jednak nudny.

Rozumiem że u podłoża realizacji dzieła były ambicje (wszak wcześniej widziałam "Galerianki", które dobrze rokowały na przyszłość), by pokazać samotność, wszystkich: rodziców, matek, które nie są już matkami, a wręcz konkurentkami w wyścigu o pożądanie chłopaków swych córek, no i córek, dzieci w ogóle. Czy wszystkiemu winien jest pieniądz i konsumpcjonizm,  także w wersji dla ubogich, ktorzy mogą realizować się jak nie w sprzętach czy luksusuwych mieszkaniach, to chociaż w modnych ciuchach z secondhandów?  Największą namiętnością Natalii jest wygląd, także jej małego synka, którego od urodzenia prowadza po agencjah fotograficznych. Czy winna jest ta potworna próżnia umysłowa, emocjonalna, współczesnych nastolatków, i ich rodziców. Jeśli tak, to jak się ma jedno do drugiego, co jest najpierw? Czy pieniądz, czy próżnia? Ten film nie udziela na to pytanie odpowiedzi. Jedno jest jasne, świat zaludniają w większości jednak głupcy, ale na szczęście, natura, żeby przetrwać, dba o ich samoeliminację. Tego mamy dowód w zakończeniu filmu?