czwartek, 15 grudnia 2011

Chłopiec na rowerze - reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne

Pamiętacie Bruna (zwracam się do zwolenników braci Dardenne i znających ich „Dziecko” sprzed sześciu lat), gdy pewnego zimnego, podłego wieczoru, puka do drzwi rodzinnego domu i słyszy od matki „wynoś się”? Pamiętacie, jak pragnie zrzucić ze swych barków ciężar utrzymania i wychowania dopiero co narodzonego syna, usiłując go mi.in sprzedać do adopcji?  Na szczęście, albo i nie,  pod koniec filmu, rozstajemy się z nim i jego dziewczyną, w momencie, gdy rozważają życie razem, we trójkę, pod wspólnym dachem.

Minęło kilkanaście lat i w „Chłopcu na rowerze”, ten sam Bruno (Jeremie Renier), ma na imię Guy, a jego synek Cyryl. I Guy tak samo, jak kiedyś jego matka (przy założeniu, że Bruno i Guy to postaci nie tyle te same, co powielające ten sam schemat zachowań dziecka odrzuconego), odgania swego spragnionego miłości i uwagi syna spod swoich drzwi? Dlaczego? No, bo postanowił ułożyć sobie na nowo życie, a dziecko mu po prostu w tym przeszkadza.  Chłopiec nie ma innego wyjścia, jest niepełnoletni, musi mieszkać w domu dziecka. Nie jest mu tu źle, warunki socjalne są poprawne, wychowawcy i nauczyciele oddani. Niestety, tak to już w życiu jest, że nawet najgorszego ojca czy matkę, nie jest w stanie zastąpić najlepszy opiekun. No, chyba, że dziecko dotkliwie, najdotkliwiej poczuje wreszcie na własnej skórze i psychice, iż jego prawdziwi rodzice, zamiast miłości, czują do niego niechęć, zniecierpliwienie, złość, co tu dużo mówić - mają go w d...

Wtedy w dziecku rodzi się agresja, gniew skierowany najpierw ku samemu sobie (jestem nikim, to dlatego ojciec mnie nie chce) – tu świetna, pełna ekspresji scena w samochodzie z Cyrylem i Samantą, dziewczyną, która pomaga mu znaleźć ojca.  Następnie autoagresja zamienia się w agresję na zewnątrz. Wystarczy byle powód, by wybuchła ze zwielokrotnioną siłą (w filmie, moment, gdy Samanta zabrania Cyrylowi wyjść na spotkanie z miejscowym dilerem).

Kim jest Samanta?  No, jest to anioł, którego na swej drodze mają czasem szczęście spotkać dzieci, czy ludzie w ogóle, nie tylko odrzuceni. Istota, która sprawia, że koło fortuny, odwraca się w drugą stronę i zamiast zła zaczyna ich spotykać dobro. Cyryl poznał swego anioła w gabinecie zabiegowym. Wtargnął do niego podstępem, szukając ojca, który bez uprzedzenia zmienił adres, zostawiając uprzednio syna w domu opieki społecznej. Uciekając przed opiekunami, którzy go w tym gabinecie dopadli, Cyryl wczepił się w Samantę, z taką mocą, jakiej jeszcze do tej pory nie miała okazji poczuć. Nie mogła mu nie pomóc. Zaczęła od odzyskania tytułowego roweru, prawie przyjaciela, Cyryla, dzięki któremu mógł zawsze popędzić przed siebie, zapominając o bożym świecie, który go nie za bardzo chciał do siebie przygarnąć. Ojciec sprzedał rower, bo potrzebował pieniędzy, po prostu. Niby nic, co tam rower, kupa szmelcu, ale to była kolejna zdrada jakiej doświadczył syn ze strony ojca.

Ciekawym jest, że nie poznajemy przeszłości żadnego z filmowych bohaterów.  Mamy ich na tacy tu i teraz, takich jacy zostali ukształtowani przez dotychczasowe życie. Możemy się tylko domyślać, dlaczego są tacy, a nie inni. Samanta jest młodą fryzjerką, mieszka samotnie, ma przyjaciela. Po zaangażowaniu z jakim zainteresowała się Cyrylem, można by sądzić, że być może też kiedyś czuła się odrzucona i niekochana jak on, a może bardzo pragnęła obdarzyć kogoś miłością? Obecny partner nie wyglądał na osobę tego godną.  Nie wiemy co skłoniło ją do decyzji, by zostać matką zastępczą tego podrośniętego już chłopaka, z którym czeka ją mnóstwo kłopotów, ale i tyle samo satysfakcji, gdy im się obojgu uda być rodziną.

Kilka słów o ojcu Cyryla. To bardzo przyjemny  facet, spotykamy takich na ulicach setki. Miła aparycja, nie krzyczy, nie wyzywa.  Zakochany prawdopodobnie w swej nowej partnerce, ciężko pracuje po całych dniach, by pomóc jej rozkręcić interes (restauracja). Widać, że mocno zorientowany na nieutrudnianie sobie życia. Trudno uwierzyć, że można być tak zimnym obojętnym na los swego dziecka ojcem. No tak, ale czy on nie doświadczył tego samego ze strony swych rodziców? Czasem sobie myślę, że zamiast walczyć z aborcją, powinniśmy niektórym zakazać rozmnażania się. Tylko...obawiam się, jeśli by taki zakaz faktycznie miał obowiązywać, nasza planeta szybko stała by się bezludną, a kościoły świeciłyby pustkami.   Szczęściem w tym całym nieszczęściu jest, że  rodzimy się istotami stadnymi, społecznymi, nie zdanymi tylko i wyłącznie na swe rodziny, a miłości możemy doświadczyć poza nią.

Najnowszy film braci Dardenne, jest jak wszystkie ich pozostałe, bardzo oszczędny, zwarty, bez żadnych retrospekcji, symboliki, samo życie, w jego okrutnych, ale jakże powszechnych, chciałoby się nawet rzecz, o zgrozo! normalnych przejawach. I można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że film jest nadzwyczaj pogodny i optymistyczny, jak na wymowę, do której nas przyzwyczaili... Można by, gdyby nie pewny akcent, pewna kropka nad i... jaką stawiają na końcu, a mianowicie -  posiadanie tak zwanego, czyli wg utartych wzorców, przyzwoitego  ojca, takiego co to nakarmi, ubierze i wykształci nie gwarantuje dziecku bycia przyzwoitym.  Czyli...jednak, hurra! uśmiech, choć przez łzy -  Cyryl ma szansę!

środa, 7 grudnia 2011

Wymyk - reż. Grzegorz Zgliński

Przeciętne miasto w Polsce, średniej wielkości, sądząc po rejestracjach samochodów, jakiś Elbląg czy Ełk. Nieważne, grunt, że jest tak jak na ogół i wszędzie. I przeciętna rodzina, wielopokoleniowa, na szczęście nie w jednym domu, bo przeciętna z tych nieco lepiej sytuowanych. Są dziadkowie, są rodzice, są synowie, jest synowa, druga synowa była, są wnuki, jest dom, jest biznes i są problemy.

Bracia Alfred i Jurek, bo to oni wysuwają się na pierwszy plan tej opowieści, prowadzą wspólnie firmę -  serwer, telewizja kablowa te sprawy... Z krótkiej, bardzo sprawnie przeprowadzonej charakteryzacji (kilka scenek i dialogów) dowiadujemy się, że Jurek (Łukasz Simlat) niedawno, tuż po śmierci żony, wrócił z USA w rodzinne strony, wraz z dwójką dzieci. Może także po to, by pomóc bratu prowadzić firmę przejętą po ojcu (Marian Dziędziel), będącym po poważnym udarze mózgu. Wcześniej, to na Alfreda (Robert Więckiewicz) i jego żonę (Gabriela Muskała), którzy zostali na miejscu, spadł cały trud opieki nad ojcem, prowadzenie firmy plus obawa związana z jej utrzymaniem.  Teraz,  pomiędzy braćmi,  szczególnie ze strony Alfreda, zaczynają się rodzić żale, pretensje, zazdrość,.złość... Tym bardziej, że brat Jurek, jako człowiek obyty w świecie i z nowymi technologiami, chce wprowadzić w firmie rewolucyjne zmiany. Alfred, nie dosyć, że uważa się za pokrzywdzonego przez los (został w kraju, opieka nad chorym ojcem, brak dzieci), to teraz jeszcze czuje się gorszy od brata i urażony jego szarogęszeniem się. Nie przychodzi mu na myśl, że Jurek ma zupełnie inną, świeżą perspektywę spojrzenia na prowadzenie interesu. Alfred jest po prostu totalnie wkurzony.  Co widać już w otwierającej film scenie,  bardzo mocnej,  kiedy to mamy do czynienia z pierwszym, ale nie ostatnim, tytułowym wymykiem głównego bohatera.

Za jakiś czas los czy, jeśli ktoś woli, fatalny zbieg okoliczności sprawi, że Alfred może zechce odegrać się na bracie za wszystkie swoje (urojone i nieurojone) krzywdy. Niestety, nie przewidzi konsekwencji swego czynu, a raczej jego braku. On, wycofany, tak bardzo niechętny wszelkim technicznym nowinkom, nie przewidzi także jaką moc ma internet, jak bardzo wpłynie na jego życie.

Jak to mówią mądrzy ludzie? Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Już Kain, który dawno temu zabił Abla, udowodnił, że nie ma trudniejszej miłości od miłości braterskiej. Nie chcę, ale muszę kochać brata swego...

No właśnie, mam pytanie do tych, ktorzy zobaczą ten film. Czy Alfred (Robert Więckiewicz) popełnił wobec brata Jurka (Łukasz Simlat) grzech tchórzostwa czy bardziej grzech świadomego zaniechania. I który z nich osądzilibyście jako cięższy?

  Bo ten film jest świetny głównie z tego powodu, że dzięki scenariuszowi (nie przegadny i bardzo nie wprost) oraz  kreacji Więckiewicza, nie jesteśmy w stanie do końca jednoznacznie ocenić postawy Alfreda, czy jest zły czy dobry (ujmując najprościej), czy przechodzi pewne przemiany, czy może je udaje, by uratować swój związek z żoną, swe dobre imię i pozycję w rodzinie oraz firmie.

"Wymyk" przypomina mi inne filmy z życia braci, rodzeństwa w ogóle, K.  Zanussiego "Życie rodzinne" (tu akurat brat ma siostrę), czy "Brzezinę" A. Wajdy. Konflikt jaki zawsze istnieje między rodzeństwem, które zostaje na tzw. ojcowiźnie a tym, które wyjeżdża hen w dal i umywa ręce od wszystkiego co zostawia w domu. I kiedy to, gdy z jakichś powodów, wraca do niego,  dziwi się, że nikt nie pada przed nim na kolana z radości i  wdzięczności.  No, może czasem za wyjątkiem stęsknionych rodziców.
Oglądajcie, myślcie odważnie o  wstydliwych uczuciach czy emocjach i wyłuskujcie z ekranu najsmakowitsze sceny, takie jak ta otwierająca film, scena wyścigu, czy zamykająca -  niespodziewane spojrzenia obu braci prosto w oczy, a w środku - Alfreda wizyta w szkole.

piątek, 11 listopada 2011

Hesher - reż. Spencer Susser

Wyobraźcie sobie, że pewnego pięknego poranka wprowadza się bezceremonialnie do waszego domu, jakiś wielce podejrzany typ. Wychudzony, długie, tłuste zmierzwione włosy, ogólnie nie domyty, niedoprany, a na dodatek bezczelny! Ładuje się wam do łazienki, domaga się prania, kąpieli, po czym zasiada z wami do stołu do wspólnej kolacji. Normalnie, każdy by sięgnął po telefon i wezwał policję, co bardziej krewcy, dali by mu wcześniej w kość, może sam by się wyniósł. Tak, ale cały problem w tym, że filmowa rodzina Forney’ów nie zalicza się chwilowo do normalnych. Ojciec w depresji, syn TJ, gnębiony w szkole, walczy o odkupienie starego auta, który ojciec oddał na złom, pomiędzy nimi samotna chora babcia. Brakuje matki. Nie wiemy, dlaczego. Przyczyn jej nieobecności możemy się tylko domyślać. Z biegiem fabuły nasze domysły nabierają coraz bardziej słusznych kształtów.
Film bardzo oryginalnie, tak po młodzieżowemu, przy ostrej rockowej muzyczce (Metallica, Motorhead) bez patosu i zadęcia, ukazuje problem straty, czy utraty, a dokładniej, jak ją przeżyć i dać żyć innym. Oczywiście, strata stracie nierówna i jej pojęcie jest bardzo względne. Dla jednego, tak jak dla tego dziwnego gościa Heshera, traumatyczną stratą będzie utrata jądra, dla innego, matki, żony etc. Ważne, by się w tym poczuciu straty samemu nie zatracić.
Pamiętam, jakie wrażenie wywarła na mnie wiadomość (było to już dosyć dawno), że małżeństwo, które straciło syna, w dość nietypowy sposób (też tragiczny) rozwiodło się. Jakże byłam zdziwiona, zaskoczona tym faktem. Naiwna myślałam, że takie zdarzenie jak utrata najbliższej osoby musi scalić poszkodowanych, a okazuje się, że niekoniecznie.  Bardzo często dochodzi do zasklepienia się w swoim bólu, w pretensjach do losu, do świata, do siebie nawzajem, w końcu następuje izolacja i rozpad więzi.
Tutaj, na szczęście rodzinę dało się uratować, choć była o włos od katastrofy. Uratował ją Hesher, facet, za którego, sądząc po wyglądzie i zachowaniu, nikt by nie dał złamanego grosza.

Właśnie. Postać Heshera wywoływała u mnie bardzo mieszane uczucia. Moim zdaniem autorzy przedobrzyli w obrzydzaniu jej wizerunku. Bardzo często miałam odczucie jej małej wiarygodności. Nie wiem, może dlatego, że zachowanie tego młodego człowieka, była bardzo nierówne i niekonsekwentne. Raz mu łzy stawały w oczach, gdy rozmawiał z osamotnioną przez, pogrążonych w bólu syna i wnuczka, babcią. A zaraz potem, cynicznie niszczył pierwsze uczucia młodego TJ'a do pewnej ślicznej kasjerki z supermarketu (wielbiciel Natalie Portman będą zadowoleni, bo to ona ją gra). A jeszcze kiedy indziej, naraża go na kryminał, by zaraz potem uratować mu życie. No tak, Hesher, prawdopodobnie był niezrównoważony psychicznie,  dlatego tak postępował, ale najgorsze, ja musiałam sobie to wszystko jakoś tłumaczyć, usprawiedliwiać, a przecież, powinnam być przekonana o jego autentyczności, której często brakowało mi w przypadku tego bohatera. Mimo, świetnej obsady – Joseph Gordon-Levitt w końcu sroce spod ogona nie wyskoczył (ma przecież na swoim koncie bardzo dobrą, i trudną, rolę w „Złym dotyku” (Mysterious Skin). Tu, wydaje mi się, że się nie do końca odnalazł. I to nie ze swej winy, robił co mu kazali i tyle. Hesher spada na ekran nie wiadomo skąd, nie znamy jego przeszłości, drażni swym zachowaniem, domyślamy się, co prawda, że ma w sobie pokłady dobroci, które zostały kiedyś jakimis wydarzeniami przysypane, ale nie są jeszcze ubite, udaje się je od czasu do czasu wydobyć na świało dzienne. A szczególne ku temu właściwości ma babcia (świetna, charyzmatyczna Piper Laurie, pamiętacie serial „Miasteczko Tween Peaks”?) , której w przeżywaniu swej rozpaczy mężczyźni (jeden duży i drugi mały), w ogólnie nie zauważają. To z nią Hesher znajduje wspólny język, to on podaje jej tabletki od bólu, to on uczy ją jak palić papierosy przeciwbólowe (!).
Hesher  zjawia się w tej rodzinie, niczym anioł stróż w diabelskiej skórze, niczym posłaniec z niebios (a może z piekieł – kto wie?, dalszych losów rodziny nie dane nam jest poznać), jest zawsze w odpowiednim czasie i miejscu, by czynić swą misję. A może tak miało być, może Hesher do końca miał zostać obcym, może nie było nam (ani filmowej rodzinie) dane polubić go, przywiązywać się do niego, by wolny mógł iść dalej i czynić swą powinność. Bądźmy więc czujni, nasz anioł stróż, może czasem pochodzić z grona aniołów buntowników.
 "Życie jest jak spacer w deszczu, możesz się przed nim schować, albo po prostu zmoknąć" - ulubione powiedzenie babci, przyjaciółki Heshera. Mnie się podoba!

sobota, 5 listopada 2011

Afonia i pszczoły - reż. Jan Jakub Kolski

Jeśli ktoś lubi / lubił Kolskiego, ogólnie ujmując, nie zawiedzie się. A już na pewno nie formą czy stylem, które, jak mam wrażenie,  zaczyna pomału przechodzić w reżyserską manierę, nużącą już widzów, wiernych temu współczesnemu ludowemu poecie kina. Od lat podobne sielskie klimaty, lokalni outsajderzy, ludzie "dziwni", odstający, powiem przewrotnie i niepolitycznie, od plebsu nie tylko pod względem sposobu życia, ale głównie ze względu na swe pasje, które nie przystają do ogólnie przyjętego postrzegania "wieśniaków', czyli, bez pejoratywnego odcienia tegoż określenia - ludzi żyjących na terenach pozamiejskich. Tym razem, również, niczym w "Historii kina w Popielawach", bohaterką filmu staje się kamera filmowa. Taka podręczna, mała,  nakręcana na klucz,  którą zamiast naszyjnika, niczym talizman, nosi bez przerwy tytułowa Afonia, uwielbiająca utrwalać na taśmie "cały ten bezmiar", jaki jej się jej nawija pod obiektyw.


"Afonia" (inaczej mówiąc "bezgłos") to dziwne (szczególnie jak na warunki wiejskie) imię. Jak się okaże wiedzeni jakimś proroczym przeczuciem, dali je jej rodzice. Afonia jest mężatką w średnim wieku. Jej mąż, sparaliżowany eks-siłacz, był kiedyś znanym w Europie zapaśnikiem, pogromcą wszystkich śmiałków, którzy odważyli się stawić mu czoła. Zawsze występował w charakterystycznej czarnej masce. Może dla niepoznaki, jak pierwowzór tej postaci,  pra, prawujek reżysera (opowiada o tym w jednym z wywiadów), będący znanym urzędnikiem (prawnikiem chyba), który wstydząc się swej plebejskiej, wg powszechnego wtedy uznania, pasji zakrywał podczas walki twarz czarną maską. A może miała ona jeszcze bardziej dodać grozy mistrzowi i onieśmielać jego przeciwników? W każdym razie, czas chwały dobiegł kresu i mąż Afonii, mężczyzna na schwał, złożony kalectwem w łóżku (o przyczynie dowiecie się z filmu), by móc jakoś przetrwać, znalazł sobie pasję zastępczą- rysowanie. Tak więc, obydwoje małżonkowie, w obliczu fizycznej niemocy jednego z nich, oddają się, każde z osobna, swoim namiętnościom tworzenia. Któregoś dnia w ich obejściu (nieczynna stacja kolejowa położona w pięknym otoczeniu lasów i pól) pojawia się młody przystojny radziecki żołnierz, również zapaśnik. Afonia czuje, że od tego momentu jej namiętność filmowania będzie wzbogacona o namiętność do nieznajomego. Nie zapomina jednak o mężu, wszak jest kobietą odpowiedzialną, a także do niego przywiązaną, a może nawet ciągle go kochającą... I tak oto zaczyna się budować miłosny trójkąt - pożądanie, miłość, współczucie, litość, zazdrość, nienawiść - na tych zwykle uczuciach opierają się jego ramiona.

Film widziałam już jakiś czas temu, ale jego obrazy ciągle siedzą mi w głowie. Są przemalownicze i ściskające wręcz serce. Kolski ma to do siebie, że swoje historie opowiada w niezwykły sposób. Niczym dawne klechdy, zawsze (mniej lub bardziej) osadzone w sielskiej scenerii,  zaludnione dziwnymi istotami, duchowo nieco oderwane od otaczających je realiów, a jednocześnie bardzo głeboko z nimi związane.  Dziwne są one, fascynujące i piękne, od których, nawet jeśli się je już zna, nie można oderwać oczu. 

Jednak, przy całej atencji do poetyki i tematyki twórczości reżysera, z chęcią zobaczyłabym spod jego ręki, tak dla odświeżenia, coś z innej beczki ("Wenecja" mi nie wystarcza).  A później, niech znowu wraca sobie na wieś, czy prowincję, do swoich Jańciów Wodników, Afonii i Janów Stygmów... bo wśród nich chyba czuje się najlepiej, a i mnie z nim w tym towarzystwie jest cudownie.

środa, 19 października 2011

Nawet deszcz - reż. Iciar Bollain

Mam pewien problem z tym filmem. Bardzo mi się spodobał, pod wieloma względami, ale nie chciałabym napisać jakiegoś kolejnego banalnego tekstu na temat okrucieństwa, cynizmu, chciwości białego człowieka, które niezmiennie, od wieków, charakteryzuje jego obecność na kontynencie amerykańskim. Biały człowiek, ciągle czuje się tam zdobywcą, kimś wyższym i lepszym od tubylców, których nawrócił, i ciągle jeszcze stara się nawracać na chrześcijanizm, sam gwiżdżąc sobie głosno na jego zasady. Mam ciągle w pamięci, a nawet całkiem niedawno sobie powtórzyłam „Wyprawę do raju – rok 1492” R. Scotta, którego „Nawet deszcz” jest poniekąd pewną wariacją na jego temat. Takim filmem w filmie.  Jesteśmy bowiem świadkami zmagań hiszpańskich filmowców (Costa – producent i Sebastian – reżyser) nad produkcją kolejnej opowieści o wyprawie Kolumba w poszukiwaniu drogi do Indii. Ale tym razem, twórcy filmu (w filmie) postanawiają skupić się nie na sylwetce wielkiego odkrywcy, lecz na mnichu Juanie,  który pierwszy przeciwstawił się, zwrócił w sposób ostry uwagę, na pazerność białych ludzi, bądź co bądź katolików, na nieludzkie traktowanie pokonanych Indian, którzy słowo Boże najeźdźców wzięli za dobrą monetę, zawierzyli im, a zresztą jakąż by mieli szansę ze swoimi łukami i dzidami na obronę przed agresją, wobec ich buchających ogniem patyków? Hiszpańska ekipa filmowa, ze względów oszczędnościowych, w poszukiwaniu plenerów i aktorów statystów, udała się do Boliwii, gdzie jak z radością podkreślał producent Costa, za dwa dolary biedni Indianie zrobią wszystko i to z pocałowaniem w rękę swych dobroczyńców. Niestety, może i dobrze sobie obliczył koszty filmu, ale nie przewidział trudności, których nastręczyli im biali ludzie z korporacji zajmujących się wodociągami i w ogóle gospodarką wodną na terenie tego kraju. W myśl powiedzenia: „kto kontroluje wodę, kontroluje życie, a kto kontroluje życie, ten ma władzę” postanowiono w Boliwii sprywatyzować wodę, także deszczówkę. Dlatego tytuł „Nawet deszcz” (nam zabrali). A jej cenę podniesiono o 300%.  Zaczęły się słuszne społeczne rozruchy. Pech chciał, że na czele rebelii stanął Indianin Daniel, odtwarzający główną rolę w filmie, rolę także buntownika o imieniu Autey, niezgadzającego się na narzuconą siłę chrystianizację. Sebastian (Gael Garcia Bernal) – idealista, czujący powinność i misję swego filmu, jako formę rekompensaty wyrządzonych przez Europejczyków krzywd oraz Costa (Luis Tosar) – cyniczny producent, muszą zrewidować swoje dotychczasowe poglądy na tle zaistniałych i nieprzewidzianych wydarzeń oraz relacji jakie nawiązują się między nimi a niepokornym Danielem. To prawda, ten film nie jest wielce odkrywczy, czy zaskakujący, ale miło jest, i nie chodzi nawet o ciemiężonych Indian, bo tym nic nie jest w stanie zrekompensować doznanych strat, miło więc, że pokazuje świadomość białej rasy, a przynajmniej jej części, jakiego spustoszenia dokonała i dokonuje nadal (przykład prywatyzacji wody w Boliwii, która faktycznie miała miejsce) na kontynencie południowo-amerykańskim. Wielką sympatię budzi aktor naturszczyk grający Daniela, obdarzonego wielkim talentem aktora amatora, ale i wielką odwagą i determinacją przywódcę rdzennych Boliwijczyków, mającym dosyć wykorzystywania ich przez białych (także na planie filmowym). Nazywa się on Juan Carlos Aduviri i bardzo chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć na ekranie. Tak, ten film rzeczywiście uwodzi, szczególnie takich ludzi jak ja, którzy wiele naczytali się o krzywdzie Indian i którzy nie mogą pogodzić się z misjonarską hipokryzją, będącą zasłoną dla niezaspokojonej chciwości i żądzy władzy białego człowieka. Reżyserka Ician Bollair oczarowuje widza nie tylko postacią Daniela, ale także Bernalem, którego uśmiech uwielbiam, no i odkrytym przeze mnie po raz pierwszy w tym filmie Luisem Tosarem, mającym już co prawda „parę” ról na swoim koncie, ale ja go dopiero tu zauważyłam i polubiłam i będę miała już teraz ciągle na oku. Nie wspominając o zapierających dech w piersiach plenerach, zdjęciach czy muzyce Alberto Ilglessiasa, współpracującego od lat z Almodovarem.

Podobała mi się w filmie także postać Kolumba i aktora, który go odtwarzał. Sebastian, jak już wspominałam, odstawił go przewrotnie na drugi plan, wysuwając na czoło skromnego mnicha, będącego jakby pierwszym w historii orędownikiem praw człowieka. Ciekawe było to, że w tym filmie w filmie, grał go aktor, stara wysłużona, z lekka zblazowana i zalkoholizowana  gwiazda kina hiszpańskiego (mówimy o roli, a nie prawdziwym aktorze), który światopoglądowo, mentalnie stoi jakby pośrodku między Sebastianem a Costą. Jest już on w takim punkcie swej kariery, a może nawet życia, że mu na niczym nie zależy. Samotny, opuszczony przez bliskich (gwiazdorstwo trzeba jakoś okupić), widzi i wyśmiewa, krótkowzroczność oraz powierzchowność zafascynowania całej ekipy a także Sebastiana, Indianami, ich językiem, krzywdą, kruchość jego wyrzutów sumienia, czuje, że  wszystko, cały reżysersko-aktorski zamysł filmu obliczony jest tak naprawdę tylko i wyłącznie na sukces ich autorów.

Tyle jesteśmy warci na ile nas sprawdzono, ile możemy dać ludziom. Tak też można by podsumować zmagania dwójki przyjaciół,  reżysera i producenta na planie filmowym. Bo zawsze jest tak, że wielka historia zawsze dzieje się obok, czy na równi z tymi małymi, jednostkowymi. Wielka filmowa produkcja reżysera idealisty zderzyła się z historią małego człowieka, która okazała się zwycięska? Choć można się domyśleć, polecam, by przekonać się oglądając „Nawet deszcz”. Film ten jest nie tylko protestem i formą  zadośćuczynienia win i krzywd, ale także niezłą, zgrabnie opowiedzianą historią o tym jak można samego siebie samym sobą zadziwić.

wtorek, 11 października 2011

Skóra, w której żyję - reż. P. Almodovar

Skóra, w której żyjemy, nie zawsze bywa tą, w której czujemy się dobrze i jesteśmy sobą. Almodovar pozostaje ciągle wierny poglądowi, że tak naprawdę, to coś, czyli skóra okrywająca nasze ciało, wraz ze swoimi wszelkimi otworami czy wypustkami, nie świadczy, nie może podstawą do jednoznacznej i podstawowej kategoryzacji ludzi wg płci, na mężczyznę czy kobietę. Tak naprawdę liczy się tylko to co mamy w środku, a konkretnie w naszej głowie, to coś czego nie można uchwycić, czego nie da się człowiekowi przeszczepić, ani wszczepić, czy zaimplantować. Ten sposób myślenia właściwie odnosi się do wszystkich kategorii podziału, nie tylko ze względu na płeć, ale i na wiek, czy ze względu na charakter pełnionych ról społecznych.  Patrzymy na człowieka 60-70 letniego i myślimy stary grzyb! A figę, ani nam się nie przyśni jakie fantazje i marzenia śmigaja temu grzybowi pod kapeluszem, ile energii w nim jeszcze drzemie, że nie jeden młody mógłby mu pozazdrościć. I na odwrót, ileż to dwudziestoparolatków czuje się psychicznie na 70 lat i marzy o emeryturze. Czy weźmy, niedaleko od swojego podwórka szukając, taką kurę domową… wydawałoby się, że nic jej innego w głowiej, jak tylko wygrzewanie kurczaków, a tu proszę, zdarza się, że i czaasem  drób oderwie się od ziemi i doleci aż na Mount Everest czy na Antarktydę.

Filmowa matka dwóch synów,  Roberta Ledgarda i Zeco,  też skromna gospodyni domowa, podejrzewa, że to po niej synowie odziedziczyli pierwaistek szaleństwa, który najwyraźniej ciężkie życie w niej stłamsiło.  Ale gdyby urodziła się w innej kaście społecznej, to kto wie, co by z niej wyrosło!

Zresztą, żaden z bohaterów nie jest taki w środku, na jakiego wygląda. Na przykład wspomniani bracia, z jednej matki, ale różnych ojców, Robert Ledgarde i Zeca. Zeca należy do tego rodzaju mężczyzn, z którego bardzo często naigrawa się Almodovar, czyli do tych obezwładnietych kultem macho.  Jest on w filmie sprawcą wszystkich nieszczęść, jakie spotkały głównego bohatera chirurga Roberto. Pewnego dnia pojawia się cichcem w jego domu, przebrany za tygrysa (dlaczego, dowiecie się w filmie). Strój w sam raz najlepszy dla takiego tchórza jakim jest w rzeczywistości, w tarapatach chowa się pod spódnicę mamusi, a jedynym orężem, którym potrafi władać, jest jego penis, który pobudzony czyni z niego bestię, ale taką śmieszną bestię, z przyczepionym ogonem do tyłka.
Roberto, jego brat, jest szanowanym chirurgiem plastycznym, wrażliwym mężczyzną, którego nikt nie podejrzewałby o pewne, niebezpieczne nawet, obsesje. W ciągu dnia roboczego oddany swej profesji, ale to czym zajmuje się po pracy, ma znamiona szaleństwa, które jednak mozna zrozumieć, gdyż wypływa ono po stracie dwóch ukochanych kobiet, stracie z powodu mężczyzn. By zadośćuczynić im krzywdę jakiej doznały bawi się w Boga, kształtując ciało jednego z nich, gwałciciela, na podobieństwo kobiety, którą kochał, swej żony Very. Prawda, że pomysł przewrotny? I uważam, że genialny! Tak powinno sie w przyszłości (a przecież chrirurgia plastyczna ma się coraz lepiej) postępować ze wszystkimi gwałcicielami – robić z nich kobiety i wystawiać na żer takim samym mężczyznom, jakimi oni kiedyś byli, niech wiedzą!
.
To tyle na temat „Skóry, w której żyję”. Filmy Almodovara mają to do siebie, że lepiej się je ogląda, niż o nich pisze. Przynajmniej w moim przypadku. Czy ten film polecam? Na pewno nie wszystkim, tylko tym, którzy lubią filmy hiszpańskiego reżysera. Co prawda, reklamuje się go jako thriller i ten film nim także jest, czy jednak trzyma w napięciu? Bardziej chyba służy rozkoszy pławienia się w pięknie obrazów, jakie serwuje nam mistrz Pedro. Tym razem nie ma za wiele krzykliwych barw (ale są, np. przyjęcie), tonacje kadrów są bardziej pastelowe, a wnętrza bardzo eleganckie, żadnego kiczu, do jakiego przywykliśmy.  Chirurg plastyczny to zamożny człowiek, którego stać na przestronny gustownie urządzony dom oraz na wytworne garnitury. Ale nie tylko scenografia urzeka.  Przepiękne, jak zawsze, są u Pedra kobiety, i to nie tylko te młode, jak Vera, czyli z idealną figurą Elena Anaya, czy Blanca Suarez grająca córkę Roberta, Normę, ale także panie starsze, a szczególnie odznaczająca się wielką urodą,  szlachetnymi rysami twarzy, Maria Paredes. Uroda panów nie odstaje od urody pań. Antonio Banderas, wiadomo, czy choćby młody Jan Cornet grający pechowego Vincenta.

  „Skóra ... „ trzyma w napięciu, lecz tylko do pewnego momentu. Ale miłośnikom kina Almodovara  w ogóle to nie szkodzi, bo przecież w jego filmach mniej chodzi o napięcie, a bardziej o odwrócenie się na pięcie i wzruszenie ramionami, wobec wszelkich podziałów, jakimi ludzie posługują się wobec siebie, na podstawie oznak, cech, zachowań zewnętrznych, po to tylko, by niepotrzebnie utrudniać sobie życie. Cięzko bowiem żyje się w nieswojej skórze, będącej niekoniecznie naszą wiarygodną wizytówką. Bywa ona naszym więzieniem, z którego udaje się wyrwać, tylko najsilniejszym i najbardziej zdesperowanym. Ale przeżyć się da, dzięki sobie i swemu życiu wewnętrznemu, którego dobrym wspomagaczem może być joga, czemu mistrz Pedro daje mocny wyraz w swym filmie. Sam nie będąc praktykującym, oddaje jej jednak należny hołd, mając moje gorące w tej materii poparcie.

poniedziałek, 10 października 2011

Festen - reż. T. Vinterberg

60-te urodziny ojca i dziadka to piekna okazja do spotkania rodzinnego. Tym bardziej, że jest gdzie świętować. Szacowna, powszechnie szanowana, głowa rodziny, Helge (Henning Moritzen) jest właścicielem sporego domu  w pięknym sielskim plenerze Z różnych stron Danii zjeżdżają na tę uroczystość dzieci jubilata. Christian (Ulrich Thomsen), Michael (Thomas Bo Larsen) i Helen (Paprika Steen).Ojciec z każdym z nich, jeszcze przed przyjęciem, zamienia słowo, podczas gdy matka, jego wierny cień, miło się do wszystkich uśmiecha, jak zawsze.  Ale do Christiana, najstarszego syna, ma specjalną prośbę, chce aby to on wygłosił słowo na cześć niedawno zmarłej samobójczą śmiercią siostry. Ten zgadza się bardzo chętnie, a nawet twierdzi, że jest do tej przemowy przygotowany. Ojciec nie zdaje sobie sprawy, jaką burzę szykuje mu jego pierworodny.
„Festen” jeden z pierwszych filmów założyciela Dogmy, Thomasa Vinterberga, jest w swej wymowie filmem porażającym i przerażającym. Zresztą, realizacyjnie, zgodnie z założeniami tegoż filmowego zrzeszenia, także, patrząc z perspektywy 13 lat, mógł bulwersować.

Nawet teraz, w drugiej dziesiątce XXI wieku, kiedy z tematem molestowania w ogóle, a już tym bardziej na gruncie rodzinnym, jesteśmy jako tako oswojeni (chociaż, tak na dobrą sprawę,  nigdy się z nim nie będzie można na dobre oswoić) „Festen”sprawia, że widz nieruchomieje z oburzenia i gniewu.  A co dopiero, jakim wstrząsem, musiał być ten film, 13 lat temu. Nie orientuję się jak dawno molestowanie seksualne przestało być tabu w Danii, czy innych krajach Zachodu, u nas stało się to całkiem niedawno. Ludzie, którzy przez lata, czasem kilkanaście, czasem kilkadziesiąt, ukrywali swe traumy, zaczęli w końcu mówić o nich głośno i wyraźnie, z konkretnym wskazaniem na winowajców, na tych, którzy ich życie uczynili koszmarem, zamrozili  pozytywne emocje, marzenia, normalny seksualny rozwój.  Przedstawiali, tak jak Christian w „Festen”, niepojęty dla normalnego człowieka, obraz zakłamania, hipokryzji, cynizmu, obojętności, egoizmu, okrucieństwa jaki przejawiali dorośli ludzie, najbliżsi dzieciom, do których te miały bezgraniczne zaufanie,jako do swoich rodziców czy krewnych. Niestety, bardzo często, miało to miejsce na łonie uświęconej, wystawionej na piedestał, w naszej chrześcijańskiej kulturze podstawowej komórki społecznej jaką jest rodzina. I nie wiadomo co gorsze jest dla molestowanych dzieci, sam akt molestowania, równie poniżający (jak bardzo bowiem  trzeba gardzić, często własnym, dzieckiem i mieć go za nic, by traktować go jako obiekt seksualny, służacy tylko do beznamiętnego zaspokojenia swej chuci), czy brak wiary innych dorosłych (równie bliskich) w słuszność dziecięcych skarg, żalów, posądzanie ich o konfabulację, czy jakieś intrygi. Co doprowadza te skrzywdzone dzieci do życia w nieustającym we wstydzie i poczuciu winy,  a dalej bardzo często do prób samobójczych, nawet po latach od czasu molestowania. Ta straszna pustka, wspomniany wstyd, poczucie winy (no bo skoro inni nie wierzą i posądzają o konfabulację), wspomnienia poniżenia, strachu, obrzydzenia, poczucie ciągłego brudu,  te zabite marzenia o czystej miłości cielesnej, sprowadzaja ofiary molestowania w otchłań, gdy tymczasem ich sprawcy cieszą się powszechnym szacunkiem. Tak, to zamiatanie tych wszystkich moralnych śmieci rodzinnych pod dywany i chodniki rodzinnych izb i salonów, bo przecież, nie można kalać własnego gniazda, jest tak samo naganne jak samo molestowanie. I na to film Thomas Vinterberga również kładzie mocny akcent. Może trochę za słabo (moim zdaniem) postawiono na winę kobiet w rodzinie, najczęściej matek, które kryją niecne postępki swych mężów, udają że ich nie widzą lub wręcz jawnie je bagatelizują, wpędzając dzieci w pułapkę samooskarżeń. Bo co? Dlaczego te kobiety tak postępują? Ze wstydu, z bezsilności, ze strachu co będzie, gdy się wyda? Bo co ludzie powiedzą? Bo mąż będzie szukał zaspokojenia seksualnego poza domem, bo brudy pierze się w domu itd. Nie rozumiem tych kobiet, czy nie czują one obrzydzenia do mężczyzn, którzy wykorzystują niewinne dzieci, mnie już na samą myśl robi się niedobrze, a one z nimi śpią, podają im posiłki, uśmiechają się do nich? Bo co, lepszy taki facet, niż żaden? NIEPOJĘTE.

Tak jak mówiłam, "Festen" wyprzedza ten okres jaki nastąpił u nas niedawno w Polsce, i pokazuje, jakie to jest ważne dla ofiar molestowania, by się oczyścić z tego brudu, przez publiczne ujawnienie kryminalnych wyczynów ojców rodzin, dziadków, wujków etc. Tu nie chodzi o sensację, jakby się komuś mogło wydawać... Te wszystkie artykuły, reportaże, audycje, książki, których tak dużo było ostatnio, temu właśnie mają służyć, by ludzie molestowani w dzieciństwie nie musieli się zabijać z tego powodu, by mogli żyć, muszą to z siebie wyrzucić, za wszelką cenę,  jak Christian z "Festen". A rodzina powinna takie bezduszne molestujace kanalie, kimkolwiek by oni nie byli, jakikichkolwiek by ról społecznych nie pełnili, wykluczyć ze swego grona, po prostu potraktować ich z taką samą ignorancją i pogardą, z jaką oni traktowali swe własne dzieci, czy krewnych.
Polecam, polecam. Ciężkie, smutne kino, ale warto, by zdać sobie jeszcze raz sprawę ile błota jest w tej naszej pięknej, czystej, eleganckiej, uśmiechniętej, cukierkowej, uładzonej na pokaz rzeczywistości.

poniedziałek, 26 września 2011

Drive - reż. Nicolas Winding Refn

Twórcy filmu (duński reżyser i scenarzysta Irańczyk Hossein Amini)  idealnie trafili w męskie marzenia. Driver to taki współczesny, wielkomiejskopustynny jeździec znikąd. Pojawia się i znika po wykonaniu szlachetnego zadania. Prawdziwy romantyczny bohater o nieznanym pochodzeniu, przeszłości, ale na pewno z dużym doświadczeniem życiowym, po jakichś ciężkich przejściach – to melancholijne spojrzenie mówi samo za siebie. Dobrze wyglądający, dokładnie tak jak lubią kobiety – zbudowany w sam raz, szerokie ramiona, dobrze umięśniona klatka piersiowa (ale bez przesady) obiecują w razie potrzeby bezpieczne schronienie w ich zaciszu, wąskie biodra – nadają sylwetce lekkości i zwinności. Blond włosy, deliktane rysy twarzy, niebieskie oczy – sugerują łagodność i delikatność charakteru. W dodatku facet nosi stylową kurtkę, z wyhaftowanym na plecach skorpionem. Jakby swoim portretem, bowiem on,  tak samo jak skorpion, nie niepokojony nie jest groźny, nie wadzi nikomu, ale biada, gdy ktoś nadepnie mu na odcisk, wtedy atakuje wściekle i ze zdwojoną siłą, trafiając idealnie w czułe punkty ofiary doprowadza ją do szybkiej i bolesnej śmierci. Oprócz umiejętnosci radzenia sobie ze zdradzieckim wrogiem ten romantyczny bohater jest wspaniałym jeźdźcem. Sztukę prowadzenia koni mechanicznych ( a także ich obsługę) ma w małym palcu.

Ktoregoś dnia,  na jego drodze pojawia się samotna blondynka, prawdziwy Kopciuszek, wymagający wsparcia na męskim ramieniu. Na dodatek obdarzona słodkim czarnowłosym rezolutnym synkiem. Źli ludzie chcą im, oraz powracającemu z więzienia skruszonemu mężowi, zrobić krzywdę. Jest więc zadanie do wykonania!  Bywa ciężko, ale tajemniczy jeździec dwoi się i troi, by niewinnych i prześladowanych uratować. Po czym odjeżdża swą mruczącą maszyną w czarną pustkę, nie kalając się wcześniej żadnym brudnym seksem z mężatką i matką dziecka. Jedyne zbliżenie na jakie sobie pozwala to pocałunek w windzie (ładna scena), ale to tylko w celu zmylenia groźnego przeciwnika, który przybył by go zamordować. 

Czy może być piękniejszy wizerunek bohatera, mężczyzny? Silny i bezwzględny wobec szubrawców, subtelny, szlachetny, ofiarny wobec damy i dziecka? Który mężczyzna nie chciałby być takim driverem? Dlatego tak ten film podoba się facetom. Kobiety mogą wykazywać trochę mniej entuzjazmu, one wiedzą, że tacy driverzy zdarzają się tylko w filmach o dzielnych kowbojach. Ale rzeczywiście, filmowi Refna nie można odmówić poezji w XXI-wiecznej ilustracji odwiecznego marzenia, zarówno dziewcząt jak i chłopców, bajki wręcz, o dzielnym rycerzu ratującym sponiewieraną księżniczkę i to za friko. Zdjęcia są piekne, bardzo interesująco oświetlone, niektóre kadry zastygają stajac się żywymi obrazami (np. scena w garderobie striptizerek, albo walka na plaży), Gosling (driver) wygląda rewelacyjnie, jego partnerka (Carey Mulligan)
również, źli ludzie wyglądają brzydko, Los Angeles jest piękne, szczególnie nocą, gdy magicznie mruga i wabi swoimi światłami, w dzień nie wygląda już tak uroczo, muzyka (Cliff Martinez – grał jakiś czas z RHCP) – świetna, dopasowana swym brzmieniem do tętniącego miasta molocha. Akcja mimo skąpych dialogów, jest dość wartka i nie szczędzi widzom mocnych scen, jak to u Refna... ale w końcu prawdziwy męczyzna nie zna litości, gdy chodzi o dobro kobiety i dziecka. Polecam, ale bez nastawiania się na jakieś wewnętrzne przeżycia, amatorzy baśni (ja czasem nim bywam) będą na pewno zadowoleni, bo jest miła nie tylko dla męskiego ego, dziewczyńskich oczekiwań, ale i dla oczu oraz uszu wszystkich widzów.

niedziela, 11 września 2011

Kocha, lubi, szanuje - reż. Glenn Ficarra, John Requa

A dalej, jak to idzie? Nie chce, nie dba, żartuje. O! I teraz jest ok. Twórcy polskich tytułów tym razem się spisali, oczywiście, pod warunkiem, że ludzie znają treść wróżby jaką zakochani uskuteczniają latem, urywając kolejno z łodyżki pojedyncze listki akacji, i to co wypadnie przy ostatnim urwanym liściu, znaczy, że ukochany czuje do ciebie. Jakie to romantyczne! Grał ktoś w to coś? I jak dobrze pasuje do tego filmu, którego niemal wszyscy bohaterowie, a szczególnie ci rodzaju męskiego, tkwią w owej niepewności uczuć ze strony przez nich ukochanych. Tak, tak, tym razem szaleństwu miłości i związanych z nim wszelkimi rozterkami, ulegają panowie. Kto by to pomyślał, oni także pragną miłości i głupieją pod jej wpływem. :). Wreszcie ktoś temu dobitnie daje wyraz!  Paniom też się to zdarza w tym filmie, ale tym razem są one przesunięte na plan drugi. A teraz proszę, oto prezentacja rzeczonych zakochanych twardzieli. Najstarszy z nich to ponad 40-letni Cal (Steve Carell) – zapracowany urzędnik, żonaty z Emily (Julianne Moore). Mają dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca gimnazjalistę (gra go 14-letni Jonah Bobo) o imieniu Robbie. jest on nieszczęśliwie zakochany w swej niani, starszej od niego o zaledwie 3 lata. No i trzeci z nich, to Jacob (cudowny Ryan Gosling), modelowy podrywacz i łamacz damskich serc. A wszystko, cały problem, zaczyna się od feralnego wieczoru, kiedy to Emily oznajmuje swemu mężowi, że dawno się już pogubili, pogrążeni w swoim życiu zawodowym i codziennej domowej rutynie, zatracili swe dawne wzajemne zainteresowanie, namiętność i oto ona, zapomniała się pewnego razu ze swym kolegą z pracy, księgowym Davidem Lindhagenem (świetny epizod Kevina Bacona). Co robi prawdziwy mężczyzna, mąż, gdy spada na niego taki grom z nieba? Oczywiście, idzie do knajpy się upić. I Cal też tak czyni. Tam poznaje Jacoba, który postanawia mu pomóc metodą „klina klinem”, czyli, jak twierdzi ów znawca sztuki miłosnej, najlepszym sposobem by zapomnieć, czy znaleźć ukojenie po zdradzie żony, jest jej zdradzenie.  Wcześniej, obrzuciwszy krytycznym spojrzeniem Cala, stwierdza, że ze swym wyglądem na własnego ojca nie ma szans u dziewczyn i bierze go w obroty - siłownia, masaże, całkowita zmiana garderoby i Cal wygląda jak nowy i prawie jak z Photoshopa. 
 
W tym samym czasie, gdy małżonkowie Cal i Emily pracują, a po pracy szarpią się w miłosnych konwulsjach, ich dzieci spędzają czas w szkole, a później pod opieką swej młodej niani (córka sąsiadów). A syn Robbie snuje marzenia, także pod kołdrą, o ich wspólnym pożyciu. Niestety, 17-letnia dziewczyna rzadko zwraca uwagę na swych rówieśników, a co dopiero na takiego 14letniego smarkacza. Robbie jest załamany i bez szans. Podobnie zresztą, jak niania, która podkochuje się w jego ojcu, czyli Calu.  I tak oto jesteśmy świadkami miłosnych podbojów i porażek zakochanych, jest śmiesznie, czasem smutno, ale najważniejsze, że cała akcja spiętrzając się z minuty na minutę zmierza ku arcyśmiesznemu finałowi, kiedy to okazuje się jaki świat jest mały, a ludzie skostniali w swych poglądach, opiniach, nawykach. Wszyscy okazują się normalnymi istotami, spragnionymi uczuć, a jeśli zachowują się, czy prowadzą życie w odchyleniu od tzw. normy, to znaczy, że po prostu ich nie otrzymali tak, jak tego oczekiwali i gaszą to pragnienie, na różne sposoby. A na końcu, dostają lekcje od najmłodszego, Robbiego, który jako jedyny ( bo jeszcze bardzo młody), nie wstydzi, ani nie boi się, głośno i wyraźnie, a nawet publicznie, mówić o swych uczuciach, a nawet pożądaniu, co przecież idzie w parze. Bo o to chodzi, by rozmawiać i wyraźnie artykułować swoje potrzeby jakie mamy wobec bliźnich i swoich bliskich, a nie obrażać się i robić im na złość, bo nie są jasnowidzami i nie odczytują w myślach naszych pragnień. W ten sposób zniszczono niejedną dojrzałą milość, niejedno kiełkujące świeże uczucie. 
 
Jednym słowem, polecam.  „Kocha, lubi szanuje” to bardzo dobra, a nawet wzruszająca komedia romantyczna (tak, tak, znam takich co się nawet popłakali i to nie ze śmiechu). Bardzo zadbana  - dialogi, scenki sytuacyjne, będące nośnikiem humoru i rewelacyjna obsada. Do już wcześniej wymienionych dodam jeszcze Marisę Tomei i ciekawą z urody, ale i utalentowaną aktorsko, Emmę Stone. Po tym filmie mam zamiar interesować się jej karierą.  Wreszcie coś inteligentnego, bez ani krztyny niesmacznego humoru, film z dbałością o każdy epizod, nie ma tu żadnych niepotrzebnych sekwencji czy sekwencjontek. A dlaczego tak dobrze się na niej bawimy? Ponieważ najlepsze komedie to te, w których śmiejemy się z samych siebie.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Essential Killing - reż. J. Skolimowski

Jedna z osób odwiedzających mojego bloga poleciła mi polski film „Ewa” autorstwa Adama Sikory i  Ingmara Villqista (reżyseria i scenariusz), zdjęcia Adama Sikory. Nazwisko pierwszego kojarzy mi się oczywiście z J. Skolimowskim i jego „Czterema nocami z Anną” oraz  „Essential Killing” a także z „Młynem i krzyżem” L. Majewskiego, na planie których działał jako operator. A drugiego, czyli Ingmara Villqista kojarzę z Teatrem Polskim w Poznaniu i sztukami jego autorstwa na które nie zdążyłam pójść, czyli „Nocą Helvera” I „Helmucikiem”. Może przyjdzie mi znajomość  z tym panem rozpocząć trochę nietypowo jak na niego, bo od filmu, którym debiutuje na ekranie. A tymczasem, zanim jeszcze zobaczę „Ewę”, wrócę na chwilę do „Essential Killing”. Filmu nadzwyczajnie docenionego przez krytykę (chociaż nie gremialnie) czy innych fachowców od kina i nadzwyczaj niedocenionego, jak mi się wydaje na podstawie tego co czytałam w internecie, przez widzów.

Jak już zapewne wszyscy wiedzą, Essential Killing” to film niezwykły. Dialogi sprowadzone są do minimum, jako, że głównym bohaterem jest Afganistańczyk, który ucieka z konwoju więziennego na terenie Polski (pamiętamy słynne obśmiane przez wszystkich Polaków Klewki śp. A. Leppera?). Pomysł znakomity, wydaje mi się, że także niezbyt kosztowny, wykonany moim zdaniem doskonale przez głównego aktora, Vincenta Galllo, którego zarówno uroda, jak i osobowość świetnie wpisują się w postać zbiega ze Wschodu. A przy okazji, jakże świetny przyczynek wyszedł do ostatnich politycznych rozważań czy nasza niechlubna pomoc  dla USA przy manipulowaniu z islamistami rzeczywiście posunęła się do aż tak obrzydliwej współpracy, jak osadzanie ich w tajnych więzieniach na terenie naszej ojczyzny, tak bardzo przecież kochającej wolność. Jak było naprawdę i tak się nie dowiemy, nie warto sobie tym zaprzątać głowy, lepiej wrócić do filmu.

Mnie się bardzo spodobał ten, jakże poetycki, obraz o agresji rodzącej agresję i o tych, którzy ją wyzwalają na swoją własną zgubę, czyli mężczyznach. Autorzy filmu nie odmawiają im, po obu stronach konfliktu, sporych pokładów wrażliwości . Mamy w filmie malownicze marzenia (zazwyczaj senne, ale nie tylko) Afganistańczyka, jego tęsknotę za zbrukaną wojną ojczyzną, kobietą, dzieckiem, meczetem. A z drugiej strony, przysłuchujemy się rozmowie żołnierza amerykańskiego z żoną, która dopiero co urodziła dziecko.  Za chwilę, ten sam Mohammed wspominający z takim rozrzewnieniem swoją rodzinę, zabije tego szczęśliwego ojca. Jak to jest, że ci sami wrażliwi przecież w jakiś sposób, mężczyźni potrafią wyzwalać z siebie iście mordercze instynkty i zabijać na zimno, z wielkim okrucieństwem i bez opamiętania tych, którzy przecież tak samo jak oni, są czyimiś ojcami, mężami, synami.  Ten łańcuch zbrodni rodzących zbrodnie (Mohammed uwalniając się z konwoju i wędrując przez Polskę zachowuje się jak ranione zwierzę, na wszelki wypadek atakuje zawsze pierwszy) przerywają kobiety napotkane po drodze przez uciekiniera.  Niestety, mało kto, jeśli w ogóle, zauważył ich rolę w filmie, a jeśli już wspomniał o nich, to tylko po to, żeby wyrazić wzgardę, ewentualnie oburzenie, że są nieładnie i bardzo nie po polsku (bo brzydko) ubrane. Te dwie kobiety, jedna na rowerze z dzieckiem przy piersi i druga samotna w domku na uboczu, także mogły się poczuć zagrożone, w końcu Mohammed celował w nie z pistoletu. A jednak, każda z nich zareagowała nadzwyczaj spokojnie i każda na swój sposób udzieliła mu pomocy. Jedna nakarmiła, a druga zaopatrzyła, zarówno rany, jak i na dalszą drogę. Wtedy to po raz pierwszy ten twardziel zapłakał. Może nad złem, kórego tyle ludziom wyrządził? Może spodziewał się nienawiści , a spotkała go łagodność. A może przypomniał sobie  swoją matkę i jej   trud wykarmienia go i wychowania, który teraz pójdzie na marne. Może pomyślał o jej łzach wylanych po jego śmierci? A może Skolimowski chciał zawołać o większe docenienie kobiet przez mężczyzn i ich rolę w budowaniu pokoju, czy w ogóle w ulepszaniu świata? Ja to widzę w tym filmie bardzo wyraźnie. Szkoda, i mówię to poważnie, że mężczyźni na ogół tak nie doceniają kobiet, nie liczą się z nimi, traktują je najczęściej instrumentalnie , świat wiele na tym traci.

Na początku filmu byłam nieco poirytowana, może ta ciężka atmosfera , śledztwo, tortury w Guantanamo tak na mnie podziałały, ale czym dalej w las szedł Mohammed, ścigany przez hordy mężczyzn, tym bardziej mnie film wciągał, a spokojne zimowe pejzaże polskiej wsi, wyciszały.  Warto było towarzyszyć Mohammedowi w jego ucieczce, ale nie dlatego, by doczekać się jego porażki, a dla rewelacyjnego obrazu kończącego film, wręcz w swym pięknie kiczowatego, by poczuć ten niesamowity smutek, ciszę i to pytanie nasuwające się samo na usta - czy warto, po co się tak bezsensownie nawzajem  zabijać , skoro świat jest taki piękny? I życie też takie by mogło być.

Bardzo dobry film z mocno pacyfistycznym wydźwiękiem, mimo "zabijania" w tytule.  Może dlatego tylu zawiedzionych widzów, przecież wiadomo, że nic tak dobrze się nie sprzedaje jak wojna (a tu masz, taki zawód - tylko bieg na przełaj przez las, wieczne zmęczenie, ujadające psy - swoją drogą jedna z lepszych symbolicznych scen, jacyś wieśniacy i wiejskie baby, których na dodatek nikt nie gwałci, jak tak można?

Wielu zadziornych widzów zarzuca filmowi banał, opowiadanie o oczywistościach.   A ja się pytam, czym w takim razie są filmy o których ci sami młodzi panowie potrafią godzinami dyskutować , jacyś Conanowie Barbarzyńcy, jacyś Terminatorzy i inne plastikowe męskie stwory. Poza tym, trudno nie zauważyć, że życie jest ciągle tą samą historią powtarzaną przez setki czy tysiące lat.  Także tą o odwiecznej agresji i wojnach, jakie wywołują panowie i władcy tego świata, niestety, rzadko na swoją zgubę, a na zgubę niewinnych i uczciwych ludzi, czasem tak jak to ma miejsce w naszych czasach, zupełnie przypadkowych, rozsianych po całej Ziemi,  nie zaangażowanych bezposrednio w ich wojnę (co też widzimy na filmie ), a co kojarzy się z terroryzmem.  Akurat "Essential Killing" ukazuje, ten jak to mówią zgorszeni widzowie, „banał” (a swoją drogą, to ciekawe, jak łatwo jest obecnie wojnę, czy terroryzm, przemianować w banał!) w sposób wyjątkowy. Taki, że ludzi przyzwyczajonych do stereotypowego obrazu wojny na ekranie, ten film kłuje wyjątkowo mocno po oczach. Najlepszy to dowód na to, że   z „banałem" nie ma on  wiele wspólnego.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Brzezina - reż. A.Wajda

Przepiękny film o tańcu godowym życia i śmierci, walczących nawzajem ze sobą o posiadanie  człowieka. Nie bez powodu Jacek Malczewski, jego obrazy, są malarskim motywem przewodnim filmu. Malarz, po śmierci ojca, stworzył cykl dzieł poświęconych śmierci, z tym, że w przeciwieństwie do innych artystów – symbolistów, nie przedstawia jej w sposób makabryczny. U Malczewskiego Śmierć jawi się jako pełna erotycznego uroku, dorodna kobieta z kosą w ręku. Oto co napisał sam reżyser (na swoim blogu) na temat inspiracji motywem śmierci w obrazach Malczewskiego „Jarosław Iwaszkiewicz był zdumiony, kiedy oglądając film Brzezina dostrzegł w nim obrazy zaczerpnięte z malarstwa Malczewskiego. Dla niego, piszącego Brzezinę w latach trzydziestych, był to już tylko malarz przeszłości: dawno wyschnięte źródło jakiejkolwiek inspiracji.
Były to lata, kiedy Malczewski, ten niezwykły w polskiej sztuce artysta, zniknął całkowicie z pola widzenia, aby powrócić do nas dopiero razem z poznańską wystawą w roku 1968. Ale dla mnie, studiującego w Krakowie, tych kilka płócien wystawionych w Sukiennicach wystarczyło, aby nie ulec powszechnemu wtedy przekonaniu, że Malczewski przestał istnieć w naszej sztuce. Czyż mogłem filmując Brzezinę nie dostrzec obrazu śmierci w pełnych życia przedstawieniach młodych kobiet?”.

Myślę, że nie powiem nic mądrzejszego, czy oryginalniejszego, na temat tego filmu, czego by już nie napisano. Ale nie mogę nie oddać hołdu naszym wielkim polskim aktorom Olgierdowi Łukaszewiczowi i Danielowi Olbrychskiego (kolejnośc wg alfabetu). Jak oni to robią, że gdy się słucha, patrzy na nich, chce się człowiekowi płakać. I to nie z rozpaczy, a ze wzruszenia. Oto zostaje spełniony cel artysty, gdy doprowadza odbiorcę do łez szczęścia. Wspaniali aktorzy, każda ich kreacja to majstersztyk gry, że wspomnę choćby „Dzieje grzechu”, czy „Wierną rzekę” w przypadku Łukaszewicza, a „Ziemię Obiecaną” czy Trylogię przy nazwisku Olbrychski. Nie można pominąć Emilii Krakowskiej, jako kuszącej Maliny, czy Marka Perepeczko, który jako Michał, szczery i prosty chłop (konkretnie drwal), z krwi i kości, stanowi przeciwieństwo dwóch braci, starannie wychowanych i wykształconych, ale za to spętanych konwenansami, nie potrafiących otworzyć się przed drugim człowiekiem. A i kilkunastoletnia Ela Żołek, jako Ola, córka Bolesława (?), czy Danuta Wodyńska, jako gosposia Katarzyna, te dwie kobiety, mała i duża, krążące w ciszy, podszytej strachem, wokół Bolesława, jeszcze bardziej podkreślają przepaść, jaką sobie wykopał, oddzielając się od ludzi i życia, zbolały po śmierci żony, pogrążając się w samotności i wyrzutach sumienia.
„Brzezina” nie jest tylko pieśnią na cześć życia, któremu jeszcze bardziej ma się na życie (o czym daje znać  wzmocnione libido) gdy śmierć zagląda życiu w oczy. Jest także filmem bardzo dobitnie ukazującym brak porozumienia między ludźmi, którzy wydawałoby się, nie mogą być już bardziej bliżej siebie, będąc braćmi, z krwi i kości. Stanisława i Bolesława, głównych bohaterów filmu, dzieli prawie wszystko. Mają zupełnie odmienne charaktery, usposobienie. Wybrali zupełnie różna drogi życiowe. Bolesław to skromny leśniczy, Stanisław zaś bon vivant, obracający się towarzysko w zamożnej Szwajcarii, snobujący i używający życia ile się da. O bracie, jego żonie i córce, przypomina sobie dopiero wtedy, gdy podczas ostatniego etapu suchot, szwajcarski lekarz zaleci mu wieś i świeże powietrze. Braci łączy tylko, oprócz wspólnych korzeni,  zamiłowanie do muzyki i do kobiet. Obaj są sobie obcy i tacy pozostają do samego końca, mimo wielokrotnych prób, a raczej ich pozorów, zbliżenia się do siebie. 

Jest tylko jedna jedyna scena, gdy bracia uśmiechają się szczerze do siebie, są przez chwilę szczęśliwi, gdy obaj wspolnie pochylają się nad raną brata Maliny. Ale to dlatego, że w obliczu nieszczęścia, ratując zdrowie mężczyzny, nie mają czasu, nie zdążyli pomyśleć, tak jak wcześniej to miało miejsce, by zniszczyć zawczasu rodzącą się więź. 
 
"Brzezina" to także obraz człowieka cywilizowanego, który nauczył się kontroli swych uczuć czy emocji.  Tu świetna scena, gdy Staszek gra na fortepianie strojąc miny, ćwicząc jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – „keep smiling”, ćwiczy grymas, z jakim chce się pokazywac ludziom, na przekór, albo mimo, rozpaczy i bólu, zarówno fizycznego jak i psychicznego, z powodu śmiertelnej choroby. Taki człowiek bywa zimny , wystudiowany i tak naprawdę niedostępny dla ludzi. W przeciwieństwie do Maliny i Michała, wieśniaków,  którzy poddają się uczuciom, podążają za nimi, są przykładem ludzi wyzwolonych, szczęśliwych, nawet jeśli mają powody do smutku. Żyją tu i teraz, zgodnie z rytmem natury, przyjmując z pokorą ale i radością to wszystko czym ich obdarza, dobre i złe, i na dobre i na złe. 
 
Tak się świetnie złożyło, że tuż po filmie, przeczytałam wywiad z filozofem, Janem Hartmanem, gdzie odnalazłam dobre sformułowanie na jedno z, moim zdaniem, przesłań „Brzeziny”, ku któremu się jak najbardziej skłaniam i popieram. Oto co J.H. mówi o żonie:  Jest „radykalnie przywiązana do przyrody, przekonana, że ucywilizowana ludzkość jest nieautentyczna. Prawdziwe życie to życie ze zwierzętami, roślinami. Nie chodzi o jakieś „powracanie do natury” – żona pochodzi ze wsi i obca jest jej mieszczańska egzaltacja. Dla niej przyroda ma wartość etyczną, a człowiek nie jest w niej wyróżniony.”
 
I dalej filozof mówi: „Człowiek to istota przynależna do przyrody, krzątajaca się wokół swoich spraw, zabiegająca o przetrwanie, o rozmnażanie. Widząc w człowieku zwierzę jest się wolnym od złudzeń. Sprawy ludzkie stają się od razu prostsze i naturalniejsze.  Nie trzeba tak bardzo sytuować drugiego człowieka w jego kulturowych manifestacjach, personach, które wytwarza, które musi wytwarzać, żeby utrzymać swą tożsamość i swoje role społeczne. Dzięki tej postawie wiem, że miejsce człowieka nie jest w raju, w zaświatach, tylko tutaj wśród tej przyrody, w tej pianie, która pokrywa kamienną kulę”.

piątek, 26 sierpnia 2011

Passione - reż. J. Turturro

Takie filmy, jak „Passione” Johna Turturro mnie uszczęśliwiają. Wędrówka po mieście, wsłuchiwanie się w jego rytm, a przede wszystkim poznawanie jego mieszkańców, bo czymże byłoby miasto, choćby z najciekawszą i najpiękniejszą i najcenniejszą architekturą, zabytkami muzeami, bez ludzi, dzięki którym ono pulsuje, oddycha, żyje? Gdybym była filmowcem – podróżnikiem to właśnie takie filmy bym robiła – ludzie i miejsca, gdzie żyją, muzyka i pieśni, żywe słowne zapisy ich wzlotów i upadków, opisy namiętności, lęków, emocji i uczuć w najróżniejszych odcieniach, będących odzwierciedleniem dziejów ich ukochanego miasta na przestrzeni wieków. A łatwo Neapolowi nie było - ciągłe najazdy obcych plemion, wojny, w tym także ostatnia światowa, odcisnęły piętno nie tylko na psychice kolejnych pokoleń, ale także na ich wyglądzie.

Neapol to mieszanka wpływów różnych ras, kultur (arabskich, hiszpańskich, portugalskich, afrykańskich, czy północno-amerykańskich), tak, że niektórzy, jak sami powiadają, w istocie nie mogą się identyfikować tylko jedną z nich. Najwyraźniej widać to, i słychać, w muzyce i śpiewie, który w Neapolu rozbrzmiewa całą dobę, na każdej ulicy czy zakątku. A wszystko to w oryginalnym neapolitańskim języku, różniącym się dość mocno od standardowego włoskiego. A pieśni śpiewane w Neapolu, czy w rejonie Campanilii, gdzie jest położone miasto, wyróżniono także ze względu na ich oryginalność, nazywając je po prostu „pieśniami neapolitańskimi”. W filmie każda z nich przedstawiona jest w formie krótkiego widowiska, scenki rodzajowej, czy musicalu. W myśl, czy na pamiątkę dawnych zwyczajów, bo jak przypomina Turturro, będący nie tylko reżyserem, ale i narratorem filmu, kiedyś neapolitańscy pieśniarze płacili wyższe podatki w porównaniu z aktorami, tak więc postanowili swe występy aranżować w mini przedstawienia, by zakwalifikowano ich w podatkowe aktorskie widełki. Włoch, tak jak Polak, potrafi! Film nakręcono w najbiedniejszych, ale i urzekająco pieknych, mimo brudu, zniszczonych fasad kamienic, oszpeconych na domiar złego kiepskim graffiti, dzielnicach miasta, tam gdzie ludziom żyje się najciężej. Bo to właśnie tu, gdzie jest bieda, muzyka jest najbardziej autentyczna, stanowi bowiem, najważniejszą część życia tych ludzi. Tam gdzie ludzie nie mają za dużo pieniędzy, mają w zamian więcej czasu i mogą smakować życie na inne sposoby – uciekając w marzenia, tęsknoty, albo cieszyć się po prostu, tym co mają. A mają rzeczy zawsze niezbywalne, swoje uczucia, emocje, pasje, namiętności, z miłością i cierpieniem ale i euforią, jaką ona niesie, na czele. Dlatego muzyka w „Passione” jest taka rewelacyjna. Bo niesamowicie, podkreślam jeszcze raz NIESAMOWICIE, ekspresyjna i bardzo różnorodna, naznaczona owymi, wspomnianymi już, historycznymi wpływami, od elementów flamenco, fado, poprzez rytmy arabskie, czy starą pieśń praczek (ta szczególnie pięknie sfilmowana), aż do bluesa czy całkiem współczesny hip-hop (też jeden z najlepszych fragmentów filmu).

Oczywiście nie mogło się obejść bez sztandarowej pieśni neapolitańskiej, a mianowicie „O, Sole Mio”, w oryginalnym wykonaniu Sergio Bruni, którego możemy podziwiać w archiwalnym nagraniu z koncertu. Ale także w ciekawych i jakże odmiennych interpretacjach od pierwowzoru, m.in. w wykonaniu wokalistki tunezyjskiego pochodzenia M’barki Be Taleb. Ale mnie jednak najbardziej przypadł do gustu stary dobry Sergio Bruni. Może dlatego, że to jego „O Sole Mio”, pobrzmiewające ze szpanerskiego (jak na tamte czasy) radia „Opera” pamiętam z dzieciństwa. Tak tak, kiedyś dzieci otrzymywały poprzez radio staranną muzyczną edukację, wychowywały się na Faithfull (jeszcze wtedy nie ochrypła), Aznavourze, Adamo, Elli Fitzgerald, Franku Sinatrze czy właśnie na Bruni i Marino Marinim. :)

Warto jeszcze dodać, że oprócz nagrań z żywiołowych koncertów neapolitańskich klasyków, historię miasta w filmie wzbogacają fragmenty nagrań z jego bardziej burzliwych zdarzeń – wybuch Wezuwiusza, czy bombardowanie w czasie II wojny i moment jego wyzwolenia – bezcenne kadry. Jestem bardzo zadowolona z seansu. Odleciałam do Neapolu, zobaczyłam go i nie umarłam, może dlatego, że na ekranie kina. Ale za to, jakiego kina! Poznańskiego Rialto, przedostatni seans przed wielkim remontem (później już była tylko „Melancholia”). Kino Rialto, już nigdy nie będzie takie samo. Mam nadzieję, że Neapol, pozostanie takim jakim jest na wieki, nie zatraci swego klimatu, swej witalności na przekór prztyczkom, jakich nie szczędzi mu los… Turturro nic nie wspomina o społeczno-polityczno-gospodarczych problemach miasta, i dobrze!. I w związku z tym, życzę jego mieszkańcom, choćby ociupinki poprawy bytu, ale nie tak strasznie dużo, by nie zatracili swego "passione", by nadal wzruszali i budzili w ludziach uśpione tęsknoty.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Fryzjerka - reż. Doris Dorrie

"Nadzy", "Oświecenie gwarantowane" i w końcu "Hanami - kwiat wiśni" - znając te znakomite, a szczególnie „Hanami – kwiat wiśni”, filmy Doris Dorrie, nie mogłam nie pójść do kina na jej najnowsze osiągniecie - "Fryzjerkę". Może słowo „osiągnięcie” nie jest  najbardziej adekwatnym w przypadku „Fryzjerki”, ale film, wg mnie wart jest spojrzenia, poświęcenia mu ok. 1,5 godziny czasu. Zwłaszcza, że dotyczy problemu, który w naszych zachodnich społecznościach zaczyna coraz bardziej nabrzmiewać i nabierać monstrualnych kształtów, chodzi o ludzi wykluczonych. Z kolei określenie „monstrualne” pasuje prawie idealnie, bowiem tytułowa bohaterka jest właścicielką bardzo dużej pupy, tudzież innych części ciała (tu uwaga: amatorzy kobiecych krągłości naprawdę będą mieli na co popatrzeć!).

„Fryzjerka” to przesympatyczny komediodramat o przesympatycznej kobiecie, która ze względu na swe gabaryty nie mieści się we współczesnym kanonie estetyki. Ale postanowiła sobie, popłakując czasem z cicha, i w głębokim ukryciu, nie przejmować się, i żyć, a raczej próbować żyć – bo to wcale nie takie proste, po swojemu, nie dostosowując się do obowiązujących, narzucanych wzorców estetyki. Zresztą tak naprawdę,  Kathi nie ma wyjścia. Nie stać jej finansowo na żadne operacje plastyczne, odsysanie tłuszczu, diety, czy wczasy odchudzające.  Jest kobietą, samotnie wychowującą dorastajacą córkę. Właśnie odeszła od męża, który po kilkunastu latach pożycia zdradził ją z jej najbliższą przyjaciółką. Oprócz męża, musiała porzucić także obszerny wygodny dom na wsi, samochód, wybierając w zamian skromne malutkie mieszkanko w wieżowcu na jednym z berlińskich blokowisk, dojazdy miejskimi środkami lokomocji i poczucie krzywdy córki, pozbawionej ojcowskiej ręki. Teraz Kathi musi sama zacząć zarabiać na siebie, córkę i na mieszkanie.  I nie chce się zmieniać i dostosowywać do tzw. kanonów estetyki, by mieć pracę.  Jej tusza bywa czasem kłopotliwa, ale ona lubi siebie, a przede wszystkim kocha swój zawód, będący jednocześnie jej pasją.  Kathie jest fryzjerką, czyli jak to się obecnie górnolotnie nazywa – "stylistką fryzur". Bo teraz nic nie nazywa się po po prostu, tak jak dawniej. Listonosza przechrzczono na „doręczyciela”,  zamiast śliniaczków dla niemowląt matki kupują (całe szczęście, że nie u rzeźnika) „podgardla dziecięce”, sklepy zastąpiły galerie, a poczciwe zakłady fryzjerskie „salony fryzur” z uwijającymi się w nich „stylistkami”.

Myliłby się ten, kto na podstawie wyglądu, posądziłby Kathi o słabość charakteru i brak wiary w siebie. Tak jak wspomniałam, Kathi wie czego chce i wie, że jej powołaniem jest uszczęśliwianie ludzi, poprawiając ich wizerunek i dobre samopoczucie poprzez niebanalne fryzury. I Kathi zrobi dosłownie wszystko, żeby dopiąć celu. Niestety, ze swoją figurą, nie ma szans na zatrudnienie na salonach, postanawia więc, otworzyć swój własny interes. Dołączyła do niepoddających się żadnemu dyktatowi mód, trendów narzucanych przez koncerny czy to kosmetyczne,  czy spożywczo-żywieniowe, czy w końcu odzieżowo-modowe, ludzi wykluczonych. Poza nią, przez ekran przewijają się, wręcz tabunami, ludzie starzy, tacy z domów starców, zaniedbani i pomarszczeni jak im pan Bóg przykazał, a także – przedstawiciele imigrantów, Wietnamczycy, żyjący i pracujący w swych miejskich enklawach. I w tym momencie, na usta ciśnie się dobre stare hasło, które dla promocji filmu można by przetransponować na „Wykluczeni wszystkich krajów łączcie się”.

Film zobaczyłam z prawdziwą przyjemnością, nie zaśmiewając się, co prawda, do rozpuku, zresztą znając Dorrie, nie liczyłam wcale na to, ale jednak z uśmiechem na ustach.  Choć często był to niestety uśmiech przez łzy współczucia dla Kathi. Twórcy nie poszli bowiem na łatwiznę i nie zrobili kolejnego filmu „ku pokrzepieniu serc”. Wręcz przeciwnie, droga tej skromnej fryzjerki do wymarzonego celu, jest drogą przez mękę,  ale nie można było nie uśmiechnąć się,  widząc jak Kathi walczy z szarością życia (to blokowisko w którym mieszkała, jej sytuacja rodzinna, ludzie z wymaglowanymi przez reklamy młodości mózgami), nie tylko pogodą ducha, ale także pogodnym wizerunkiem, ubierając się w neonowe obcisłe sukienki,podkreślające jej wydatne wypukłości, wpinając sobie co dzień rano kolorowe pasemka we włosy, a w uszy spore kolczyki w kształcie owoców.

Kończąc, żeby nie było tak słodko, to chciałabym zaznaczyć, że film ostrożnie polecam Prawdziwym Polakom i Prawdziwym Polskim Patriotom. Niestety, mogą się zniesmaczyć, a może nawet oburzyć i wystosować jakiś list protestacyjny do Angeli Merkel w obronie wizerunku polskiej wsi. Mnie też było trochę przykro, ale godnie przyjęłam na klatę smutny obrazek ojczystej prowincji, widzianej oczyma niemieckiej (!) artystki. Jest w filmie sekwencja, gdy Kathi przemyca grupę Wietnamczyków nielegalnie przekraczających granicę polsko-niemiecką. Tak, tak, Kathi to zdesperowana kobieta, która żadnej pracy się nie boi, by zarobić parę marek na swój salon fryzjerski. Pejzaż polskiej wsi przygranicznej nie wypada imponująco  -  siąpiący deszcz, błoto na bitej drodze, szare domki, szara knajpka,  na całe szczęście brak zataczających się po alkoholu rodaków. A za chwilę przenosimy się na wieś niemiecką - jest znaczne lepiej, pogoda ładniejsza, ładniejsze i większe domy,  ogródki z kolorowymi kwiatkami. Trochę poczułam się jak w filmie Dorrie, tym filmie, o ludziach wykluczonych, brzydszych, niedocenianych, wyrzuconych poza nawias. Mogła przecież wybrać lepsze miejsca, a przynajmniej nie kręcić w deszczu i błocie. :) :)

 Swą opowieść o filmie zakończę nietypowo, bo mottem, słowami Kathi, otwierającymi historię pewnej niemieckiej fryzjerce, na dowód, że dla niektórych ludzi (czyt. wykluczonych) nie ma lepszego wyjścia, jak iść przez życie z uśmiechem na ustach: „Siwe włosy u mężczyzny świadczą o sile jego charakteru. U kobiet, wręcz przeciwnie”. Cudowne.:)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kret - reż. Rafael Lewandowski

W pierwszych słowach mojej recenzji chciałabym ostro zaprotestować i zaapelować: skończcie drodzy Polacy filmowcy z produkowaniem filmów otematyce lustracyjnej. Skończcie z obsadzaniam w roli grzebiących w przeszłości byłych współpracowników z SB  Borysa Szyca! Ludzieeee! Więcej fantazji w pisaniu scenariuszy  i więcej pomysłowości w zakresie obsady. Mamy tyle pięknych i ciekawych tematów, leżących wręcz na ulicy, w sensie dosłownym (bezdomni, żebrzący Rumuni, pobici geje, zgubione pieniądze, zwiędły kwiatek na mrozie, po który sięga kobieta w latach przejściowych - sama widziałam! ... itd.) i przenośnie leżących – na przykład powodzie,dręczące ostatnio nasz kraj. A wy ciągle tylko lustracja, lustracja. Temat wyobracany i wykorzystany  już na wszystkie strony. No chybaaaa, że ktoś odważy na film o jakimś prominentnym duchownym, skuszonym przez diabła.  Protestując i złorzecząc w duchu na monotematyczność kina polskiego, jednak wybrałam się na „Kreta”. Bo akurat miałam chwilę czasu, bo liczyłam na cud, bo lubię, jeszcze,  Borysa Szyca,  bo ciekawią mnie nowe nazwiska naplakatach, w tym przypadku - Rafael Lewandowski. „Kret”, jak się dowiedziałam, to debiut fabularny tego pana. Do tej pory nakręcił kilka dokumentów. Mając w pamięci niedawny wspaniały debiut innego dokumentalisty Borysa Lankosza i jego „Rewers”, miałam nadzieję, że ten będzie równie udany. Niestety. „Kret” co prawda nie jest beznadziejny, ale nie porywa, nie olśniewa, nie budzi większych emocji, a także nie odkrywa Ameryki w temacie lustracji. Mnie już nie podnieca już kolejne biadolenie nad jej brakiem tuż po roku 1989. Wiadomo, przecież, nie od dziś, że Polak mądry po szkodzie, a i to rzadko.  Już dawno przestało być sensacją, że czym bardziej znana i ceniona postać życia publicznego, tym większe prawdopodobieństwo, że był „umaczany”.  Nie grzeszyli z SB najczęściej ci, którzy za czasów komuny żyli jak mysz pod miotłą, nic ciekawego nie robili, nigdzie nie jeździli, nie działali, nie tworzyli, a chodzili grzecznie do pracy i zarabiali zgodnie z regułą:  „czy się stoiczy się leży 1000 zł się należy” na skromne i spokojne życie. Oczywiście były sławne wyjątki „nieumaczania”, jak choćby Piotr Fronczewski, który niczego nie podpisał, gdy go milicja złapała na jakims złym uczynku, ale być może wcale im na nim aż tak nie zależało.  W „Krecie” podobało mi się jedno - w końcu pokazano  jasno metody naboru do służb:  straszenie, szantaże, groźby zemsty na najbliższych. Trzeba było być człowiekiem ze stali, żeby się nie ugiąć. Zresztą w filmie pada kilka razy wyraźne „Ty też takim mogłeś być”. Jednym słowem, ukazano ludzką twarz człowieka sprzedanego SB i, co najważniejsze -  nieludzką tych, którzy nękali. Tu świetna kreacja Wojciecha Pszoniaka, jako Garbarka,  etatowego esbeka, który momentami przybierał znamiona demona. Trochę może przerysowano tę postać, ale przecież "oni" takim, szatanem, jawili się tym, których gnębili. Jasne, winni są i ci i ci, ale ich winy nie są równoważne, świat nie składa się tylko z czarnych i białych charakterów czy  barw w ogóle, tak jak to niektórym wygodnie jest głosić. Świat zwyczajnych ludzi, takich jak rodzina Kowalów z filmu, nie jest nawet kolorowy, jest przede wszystkim bury i szary. Do zalet filmu zaliczam więc to, że w finale, choć wygląda to na ekranie bardzo  naiwnie (co z kolei jest wielka wadą filmu) karę ponoszą ci, którzy na nią szczególnie zasłużyli.

Podsumowując, warto czy nie warto zobaczyć? Jeśli ktoś jeszcze nie czuje się zaspokojony w temacie lustracji, niech popatrzy, może trochę ochłonie. Jeśli ktoś chodzi do kina „na aktorów” – warto iść przede wszystkim na Mariana Dziędziela – jest genialny jako sterany życiem mężczyzna w średnim wieku, kochający mąż i ojciec, rozpaczliwie broniący dobrego imienia, swego i Solidarności oraz na Wojciecha Pszoniaka, czyli tego, który na tym jego marnym losie korzysta. Warto odnotować także małą rólkę Jerzego Janeczka, słynnego Witii Pawlaka z trylogii „Samych swoich”. To miłe zobaczyć kogoś znajomego na ekranie po wielu latach. Co do Borysa Szyca, który w znacznym stopniu zdopingował mnie do pójścia do kina na „Kreta”, mam mieszane uczucia. Nie poraził mnie swą kreacją, zagrał poprawnie, ale chwilami miałam takie odczucie, jakby nie do końca był pewny tego co robi, jakby go coś uwierało, jakby się źle czuł w skórze swej postaci, albo nie był przekonany do scenariusza. Scenariusza, który uważam, miał duże wady, np. sporo było waty w dialogach, szczególnie tych, prowadzonych na łonie rodziny młodego Kowala (Szyc właśnie). Te scenki rodzinne z nim, jego żoną Ewą i synkiem Tomkiem były mocno drętwe i o niczym. Głównie skupiono się na karmieniu dzieciaka jogurtem. Można to było dopracować, albo w ogóle z tych martwych scen zrezygnować, bo podczas nich wkradała się nuda i zwyczajnie człowiek czuł, że jest w kinie i miewał poczucie marnowania czasu na oczywiste oczywistosci.  I znowu powtarza się kolejny grzech, tak jak w przypadku „Erratum”, gdy dokumentalista bawi się w „Zosię samosię” przy kręceniu fabuły, porywa się i na reżyserię i na scenariusz. Może trzeba było wziąć przykład z Borysa Lankosza i jego „Rewersu”.

Na zakończenie, warto wspomnieć jeszcze o ciekawym wątku w filmie, a mianowicie ukazanie środowiska polonijnego we Francji. Bardzo dobra sekwencja,  poprowadzona brawurowo przez Sławomira Orzechowskiego, jako lidera polonusów w departamencie Nord – Pas – de - Calais (jedno z większych skupisk Polaków we Francji – tam też zadomowiła się kiedyś rodzina I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, stamtąd prawdopodobnie pochodzi także sam reżyser filmu, pół Francuz pól Polak). Trochę smutno było patrzeć, że oni, Polacy, kochają się tam i są radośni na tej obczyźnie bardziej niż my w ojczyźnie, ale jednocześnie cieszyło, że rodzina Kowalów, ojciec i syn, mimo problemów, mimo dźwigania wielkich moralnych bagaży, przekazywanych z ojca na syna,  jednak nie zrezygnowała z życia w kraju. Chociaż... kto wie, czy z czasem nie zmienią zdania?  A dlaczego, dowiedzą się ci miłośnicy polskiego kina pod wezwaniem „mimo wszystko”, którzy wybiorą się na „Kreta”.

sobota, 13 sierpnia 2011

Wiano - reż. Jan Łomnicki

Bardzo głęboki PRL. Czas akcji - lata 60-te ub. wieku. Miejsce - wieś gdzieś. Taka prawdziwa, jakiej teraz nie uświadczysz – bite drogi, wozy konne, baby w chustkach na głowach, marszczone kwieciste spódnice, procesje z obrazem świętej Panienki od domu do domu, czasem nawet, jeśli ktoś mocno zgrzeszył - na kolanach, a w soboty potańcówki w wiejskiej izbie klubem szumnie zwanym. Jedynym zwiastunem „nowego”na wsi, jaskółką, która przyfrunęła z miasta, jest Edek (wspaniały Tadeusz Łomnicki, brat reżysera filmu), nauczyciel, nasłany przez PZPR, co okaże się być mu kłodą rzuconą pod nogi w niedalekiej przyszłości, gdy przyjdzie mu zdawać egzamin z lojalności wobec partyjnego statutu. Ale najpierw Edek nieźle zamiesza, uwodząc dziewczynę miejscowego supermana – Staszka (wspaniały, do złudzenia przypominający Marlona Brando – Roman Wilhelmi), odsiadującego karę w więzieniu za potrącenie człowieka. Czas kary się kończy i Staszek, wracając na wieś, liczy na czas nagrody. A tu masz babo placek – jego Ula (urocza i subtelna jak zawsze Marta Lipińska) prowadza się po wsi z miastowym nauczycielem, takim co to się jeszcze po drogach skuterem nowiutkim obwozi, terkotem i tumanami kurzu drażniąc zazdrosnych. Ale, żeby tylko to jedno nieszczęście na Staszka spadło! W domu rodzinnym też mu się nie najlepiej wiedzie. Całe gospodarstwo zostało przepisane na brata, u którego teraz Staszek za parobka musi robić, śpiąc kątem w stodole, obok ojca. Któregoś dnia, droga Stacha splata się z drogą, którą, wlokąc jedną nogą, idzie Bronka . Gra ją Zofia Kucówna (kiedyś żona Adama Hanuszkiewicza), nie mająca na filmwebie żadnej, choćby najkrótszej notki biograficznej, nie wspominając o zdjęciu (jak tak można!?), ale to tylko tak nawiasem. Bronka jest półsierotą, mieszkającą z kochającym ją ponad życie ojcem. Od słowa do słowa i Staszek zawraca w głowie ułomnej na ciele Bronce. To bardzo wartościowa dziewczyna, wrażliwa, mająca tę samą potrzebę miłości i zaspokojenia pożądania, jak wszyscy inni w jej wieku. Niestety, jak do tej pory bez szans spełnienia. Bronka to wiejskie popychadło i pośmiewisko, nie mogła nie ulec urokowi przystojnego Staszka, tym bardziej, że dziewczynie niczego oprócz zdrowia w nodze nie brakowało. A tak się wcześniej broniła przed ślepą namiętnością, rojąc sobie, tak naiwnie, po kobiecemu, że to przed nią powinni do szaleństwa zakochani mężczyźni klękać. Ale największą pokusą dla Staszka były jednak morgi Bronki, co to je jej tata wcześniej na spółdzielnie przepisał. Staszek poczuł szansę, by odegrać się na całej wsi i zostać gospodarzem, co prawda tylko trzech mórg, ale zawsze. Zanosiło się więc na raj na ziemi: Bronka, wiejska pokraka miałaby za męża najprzystojniejszego chłopaka we wsi, on – czyli Staszek byłby wreszcie panem na swych morgach, Ulka jego ukochana, najpiekniejsza dziewczyna we wsi (co nie znaczy, że najgłupsza, o nie, w ten stereotyp autor scenariusza Jerzy Pomianowski na szczęście nie poszedł) miałaby również to co czego była godna – męża nauczyciela, jego mieszkanko przy szkole i skuter, no i oczywiście, co najważniejsze – miłość Edka, o której była przekonana do pewnego momentu…. Niestety, jak się okazało wszystkich poróżnił Bóg, Partia i obraz świętej Panienki, kiedy to miłość Edka do Ulki została wystawiona na ciężką próbę.

I na tym skończę moje wprowadzenie w fabułę, może jednak ktoś zaciekawiony, zarówno czasem i miejscem akcji (choć wątpię, żeby znalazło się wielu chętnych do poznawania okresu prawdziwej komuny na wsi, gdzie rzadko sięgały służby SB, i gdzie nie można zaczepić tak ostatnio ukochanego przez filmowców tematu lustracyjnego), a może zachęcony nazwiskiem reżysera (tak jak ja) – Jana Łomnickiego (ukochany polski serial „Dom”), albo tą wspaniałą obsadą aktorką , sięgnie kiedyś po film? Moim zdaniem warto. Ja z wielką przyjemnością, z rozrzewnieniem wręcz popatrzyłam na wieś, którą znam z dzieciństwa, wieś rozmodloną, przepełnioną skrajnymi prostymi namiętnościami, gdzie nie ma owijania niczego w bawełnę, gdzie jak mówi, groźnie marszcząc brwi, jedna z czołowych gospodyń: „Boga można się nie bać, ale żeby nie bać się sąsiadów!??”. Wielkim atutem filmu jest aktorstwo, reżyser zadbał by zagrały u niego największe tuzy polskiego ekranu, i żeby było ciekawiej, czym szacowniejsze nazwiska tym mniejsze epizody grają: Kazimierz Opaliński (dziadek Staszka), Zbigniew Zapasiewicz jako ksiądz. I tu, przy okazji księdza, dobrze jest zaznaczyć na plus dla filmu, że scenarzysta również zadbał, żeby nie było stereotypu jak na czasy komuny, ksiądz jest tu najświatlejszą postacią, niestety, jest bezsilny wobec mentalności ludu. Warto tu przy okazji nadmienić, że film bardzo dobrze ukazuje niełatwe moralne dylematy zwyczajnych ludzi PRL-u, którzy żyją między młotem i kowadłem, z jednej strony tradycja, religia i obrzędy, cała ta duchowa otoczka, a z drugiej partia, z którą łatwiej wyżyć i przeżyć.

„Wiano” ogląda się bez cienia nudy, wręcz przeciwnie, czuje się to zwierzęce buzowanie hormonów, które determinują zachowania ludzkie, które czasem trudno trzymać na wodzy, bo Bóg, sąsiedzi, partia. Ale warto pamiętać o najważniejszym , hormony hormonami, Bóg Bogiem, sąsiad sąsiadem, partia partią, ale najważniejsze, by nie zapominać o godności drugiego człowieka.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Karen płacze w autobusie - reż. Gabriel Rojas Vera

Dlaczego taka duża Karen płacze w autobusie? Może jest chora? Właśnie dowiedziała się o śmierci kogoś bliskiego? A może rozstała się na zawsze z kochankiem? A może mąż ją pobił? Może się czegoś boi? Może czegoś żałuje? Może, może, może… ileż pytań bez odpowiedzi ciśnie się na usta, gdy widzimy kogoś pochlipującego w środku transportu publicznego. Jeśli ktoś nie może się opanować i daje upust swoim emocjom nie bacząc na miejsce, otoczenie, sprawa może być poważna...  Przejechawszy kilka przystanków, Karen wysiada. Jest już późny wieczór, ulice miasta, daleko poza centrum, są puste. Karen łomocze do drzwi zaniedbanej kamienicy, prosi o pokój. Z głębi domu odzywa się głos gospodyni, że takim nie dysponuje. Karen obiecuje, że zapłaci za trzy miesiące z góry. Zostaje zakwaterowana. Domyslamy się, że bohaterka filmu nie jest biedna (na co wskazuje także duże obrzydzenie do brudu i karaluchów), ale może być nieszczęśliwa.  I nie mylimy się, o czym przekonujemy się nazajutrz, gdy telefonuje ona do swojej matki, z prośbą o pomoc.  Lecz nie znajduje Karen zrozumienia u rodzicielki. Wręcz przeciwnie,  namawia ją ona do powrotu do domu, do męża, albo choćby na spotkanie z nim.  Znamy, więc już powód łez Karen.  Tylko nie wiemy jeszcz, czy są to łzy szczęścia, czy radości. Karen godzi się na spotkanie z mężem, dzięki temu mamy okazję przekonać się, że jest on dobrze ubranym, przystojnym i  kulturalnym mężczyzną w średnim wieku, przyzwoicie sytuowanym, mogącym sobie pozwolić na utrzymanie domu i żony. Oczywiście, mąż namawia grzecznie żonę do powrotu, ale  Karen nie ma już ochoty służyć jako szatniarka, pomoc kuchenna, pokojówka oraz pani do towarzystwa w jednym.  Ma ochotę sama zarobić na swoje utrzymanie, żyć na własny rachunek. Podjęła to ryzyko, mimo nie pierwszej młodości, średniej urody i takiejż figury, zaczynając "od zera", ale za to z kilkoma tysiącami pesos w portfelu. Niestety, o pracę dla takiej kobiety, jak ona nie jest łatwo, a torebkę z pieniędzmi ukradziono. Na szczęście za pokój zapłaciła z góry. Aby przeżyć zaczyna żebrać. To znaczy prosić na przystankach autobusowych o parę drobnych monet na przejazd. Ludzie są współczujący i litościwi, dzięki temu Karen egzystuje, cierpliwie szukając pracy. Jej upór zostaje nagrodzony. Karen znajduje jakąś marną pracę, ale i nowych znajomych, i to z całkiem przyzwoitych kręgów, zarówno mężczyzn jak  i kobiety, które śmiało zadają Karen pytanie „czym się zajmujesz”? A ona ciągle jeszcze odpowiada z zakłopotaniem, jak do tej pory: „czytaniem książek”, np. Ibsena. Trudno przecież chwalić sie pracą rozdawacza ulotek. Dzięki znajomej z wynajmowanego obok pokoju, Patricii, osóbki nader wyzwolonej, zaprzyjaźnia się z miejscowym dramatopisarzem, zaczyna bywać, w teatrze, na bankietach, zostaje jego kochanką, dostaje od niego propozycję wyjazdu do Argentyny (sztuki przyjaciela zyskują rozgłos w krajach ościennych) zwieńczoną prośbą o podanie marynarki. Czy Karen ją poda, czy nadal będzie jeździła autobusem, i czy będzie jeszcze w nim płakać? Zobaczcie debiut fabularny kolumbijskiego, 34-letniego reżysera Gabriela Rojas Vera. Film nie poraża tempem akcji, bo i w życiu Karen, która postanowiła być „kimś”, nic specjalnego się nie dzieje, ale cały czas utrzymuje stały poziom zainteresowania zmaganiem Karen z codziennością, jakże różniącą się od tej, którą wiodła u boku męża, i... oczekiwaniem na odpowiedź na pytanie, czy Karen będzie teraz szczęśliwa?  

środa, 27 lipca 2011

"80 dni" czyli starsze panie są fajne! - reż. Jon Garaño, José María Goenaga

Film niezwykły pod wieloma względami – 80 dni z życia dwóch kobiet, mało tego – 70letnich! Wyobraźcie sobie te zmarszczki, tę niełabędzią szyję, tę niedoskonałą figurę, a w dodatku panie mają skłonności lesbijskie – tego jeszcze nie było! Axun i Maite pochodzą z tej samej, niedużej miejscowości w Hiszpanii. Przyjaźniły się jako nastolatki. Po szkole każda z nich poszła w swoją stronę. Axun wyszła za mąż, osiadła na wsi. Maite skończyła konserwatorium muzyczne, wykłada w wyższej szkole, daje koncertyi wybiera się na emeryturę. Żyje samotnie, jest lesbijką. Po ponad 50 latach, przypadek sprawia, że obie panie spotykają się w szpitalu u wezgłowia leżących w śpiączce krewnych. Axun odwiedza zięcia, który miał ciężki wypadek drogowy, a Maite pielęgnuje brata po wylewie. Ich przyjaźń zaczyna pomału odżywać. Maite jest kobietą światową, otwartą, szczerą, nie kryje swoich uczuć, choć nie ładuje się nikomu do życia z butami – jest bardzo subtelna, taktowna, nienachalna. Axun natomiast to kobieta wycofana, czasem nawet zacofana, nieśmiała, zakompleksiona. Co prawda, pamięta pocałunek jaki dawno temu złożyła na jej ustach Maite, ale ze strachem przywołuje go w pamięci – czuje się nieswojo z myślą, że może za nim tęsknić. Maite wyznaje przyjacielowi, że kiedyś podkochiwała się w Axun, ale taktownie nie wspomina o tym swej przyjaciółce, nie chce jej spłoszyć. Wie, że jednym niewłaściwym gestem może popsuć ich przyjaźń. Ale i Axun odkrywa, że w obecności Maite czuje się wspaniale, jest sobą, śmieje się, promienieje, jest zupełnie inna niż w swym domu, w towarzystwie męża, z którym praktycznie nie rozmawia, spożywając tylko wspólnie posiłki – to one są ich największą namiętnością. Częstotliwość spotkań kobiet, jak również ich intensywność, nabiera tempa. Niestety, dla nobliwego małżonka oczekującego grzecznie co wieczór na przybycie żony z miasta, przychodzi czas próby – zaczyna podejrzewać swą połowicę o zdradę. Oczywiście z mężczyzną. Jak potoczą się losy przyjaciółek, czy miłość okaże się najważniejsza, czy zwycięży rutyna życia i strach przed kompromitacją? Powiem tylko jedno, wiele ludzie tracą, gdy decydują się żyć w ramach narzuconych im przez społeczeństwo, gdy wypychają z życia miłość, która grozi rozsadzeniem tych ram. Niestety, bardzo często wybiera się święty spokój, stabilizację, tym bardziej, gdy ma się 70 lat, a szkoda, chciałoby się powiedzieć. Starość ciała rzadko przecież idzie w parze ze starością duszy, serca, umysłu. Choć czasem stan duszy, niestety bywa, że niewydolne fizycznie ciało warunkuje. Ludzie przekorni, ktorzy macie dość zalewającej nas plastikowej młodości, oglądajcie ten film! Wreszcie możecie popatrzeć na stare kobiety, na ich roziskrzone oczy, uśmiechnięte od ucha do ucha usta, na ciała, które pragną dotyku... erotycznego. Jest rewelacyjny, nie tylko ze względu na to, że ukazuje miłość starszych pań, ale także na świetnie rozpisane role – kobiety są swoimi przeciwieństwami, na dodatek obdarzone inteligencją i wspaniałym poczuciem humoru. Twórcy filmu z wyjątkowym smakiem poruszaja się w tak delikatnych tematach, jak: miłość starych ludzi, w dodatku lesbijska, starości w ogóle, różnicy statusów kobiet, że nie musi on być przeszkodą w uczuciach itp. Niestety, film także pokazuje jaki wielki rozdźwięk istnieje między światem emocjonalnym mężczyzn i kobiet, jak wiele panowie tracą nie rozmawiając otwarcie ze swymi kobietami, wstydząc się swych uczuć, kryjąc emocje. Być może niejedna miłość lesbijska poczyna się z zawodu, jaki mężczyźni sprawiają kobietom w tym względzie?

niedziela, 24 lipca 2011

Witajcie w mroku - reż. H. Dederko

Nie znam, niestety, poprzedniego osławionego procesami sądowymi, filmu Henryka Dederko pt. „Witajcie w życiu” („Amway’ jako sekta?), ale mam wrażenie, że reżyser nawiązując do tego właśnie tytułu, chciał w swym ostatnim filmie znowu pokazać grupę ludzi "opętanych", manipulowanych i manipulujących.  A wszystko to w celu poczucia bycia kimś wyjątkowym,  w przypadku „Witajcie w życiu” – na płaszczyźnie materialnej, w  „Witajcie w mroku” – emocjonalnej W „Witajcie w mroku” młodzi ludzie manipulują mieszczanami, wykorzystując symbolikę śmierci,  strach i fascynację jaka się z nią wiąże, tajemniczość okultyzmu, wszelkich wiedz tego rodzaju, na czele z bajkowością wampiryzmu, bawią się szokiem, jaki wywołują swymi praktykami i wyglądem w zwykłych śmiertelnikach. 

Nie wiem jaki osobisty stosunek do gotów ma Dederko, ale sądząc po filmie, wygląda na to, że chyba nie za bardzo ich lubi, czy ceni. Nie wiem nawet, czy kręcąc ten film, był nimi szczerze zainteresowany. Czy nie wykorzystuje ich egoistycznie tylko i wyłącznie dla własnych celów, chcąc zachęcić przeciętnego widza do włączenia telewizora, by z wypiekami na twarzy mógł zobaczyć tych dziwaków, co to piją krew, śpią w trumnach, zaglądają do grobów, przebijają sobie ciała ćwiekami, mają swoje tajemnicze zloty (tutaj festiwal w Bolkowie – jakiś czas temu,  przejeżdżając, miałam sposobność zobaczyć jak fajnie ich czarne sylwetki wpisują się w krajobraz tego miasteczka i jego zamku), noszą ostry czarny makijaż itd, itpl. I jeśli ktoś na to liczył, to się naprawdę nie zawiódł. Napatrzył się na to wszystko do woli. I tyle, nic poza tym. Z ekranu wiało przerażającą pustką, ludzie wypowiadający się do kamery nie szokowali wyglądem (przynajmniej mnie), lecz bezdenną nicością, mentalną pustką, wyrzucając z siebie pseudo intelektualny bełkotu, sprawiali wrażenie, jakby sami dobrze nie wiedzieli o czym mówią, a raczej - co recytują. Zobaczyliśmy ludzi znudzonych życiem, ociężałych, bawiących się tylko wyłącznie w bal przebierańców. Bo jeśli ktoś faktycznie, czuje potrzebę samookaleczania z powodu bólu psychicznego, robi to w ukryciu, skrzętnie chowając  ślady po ranach przed otoczeniem. Jest to jego głęboką intymną tajemnicą, rodzajem autoterapii, a nie powodem do chwalenia się tym przed światem. 

Właśnie, największym zaskoczeniem był dla mnie udział w tym filmowym projekcie pana doktora etnografa Jana Witolda Suligi, lecz po przeczytaniu napisów objaśniających, iż jest on załozycielem Centrum Terapii Uzależnień Duchowych, doskonale rozumiem pobudki jego wystąpienia w tym filmie (reklama dźwignią interesu). Ale czy bycie gotem, nabijanie  ciała metalem, ubieranie się na czarno, różowe dredy, spanie w trumnie to uzależnienie? Wg mnie to raczej rodzaj buntu, krzyku „halo! widzicie mnie? Jestem tutaj”, z którego się wyrasta niczym z przysłowiowych krótkich spodenek. To akurat mija z wiekiem, nie spotkałam się raczej z tego typu przebierańcami w średnim wieku. Jedynie co, to tacy ostają się w kapelach muzycznych, ale to jest ich sposób zarabiania na życie, na żony i dzieci, a więc coś co z buntem nie ma nic wspólnego. 

 A może pobudką nakręcenia filmu „Witamy w mroku” było wywołanie niechęci do gotów, ukazanie ich mentalnej pustki, pozerstwa, jeśli tak, to reżyser odniósł w tym względzie niewątpliwy sukces. Nie twierdzę, że takie są moje poglądy, mówię o emocjach,jakie ten film wywołuje. Osobiście nic nie mam do tych ludzi, wręcz przeciwnie, jak wspomniałam kilka wierszy wcześniej, budzą oni moje zainteresowanie, lubię czarny kolor, nie wierzę w Boga Jedynego (ale także w szatana, wampiry etc. jedyne w co wierzę to w siłę natury, czyli najbliższy byłby mi animizm),wzbudzają nawet mój pewnego rodzajut podziw – mieć tyle odwagi w taki akurat sposób chcieć wyróżnić się z szarego motłochu. Zabierając się za film Dederki, liczyłam jednak na cos więcej niż tylko na fasadę, niestety nie poglębia on mej wiedzy na ich temat, a może, po prostu, na to wygląda, że nie ma o nich nich za wiele do powiedzenia?  Ot taka przypadłość, jakich wiele, lat chmurnych i durnych, niezgoda na mieszczańską egzystencję, sposób na zagubienie, samotność, nudę i prozę życia, która mija z wiekiem jak  młodzieńczy trądzik.