poniedziałek, 31 maja 2010

Co nas kręci, co nas podnieca (Whatever Works) - Woody Allen

Plakaty obwieszczają „Tak śmiesznego filmu Allena jeszcze nie było”. Tere fere! Znamy ten numery fachowców od marketingu. Wszystko zawsze jest "naj" i po raz pierwszy i musisz to mieć, zobaczyć, spróbować, bo jesteś tego wart/a. Po co się tak wysilają, ci spece od wysokiej sprzedaży?  Allen zawsze jest wart zobaczenia, to się wie, a maluczcy, którzy czynią pierwsze kroki w poznawaniu kina, mogą po tych plakatowych zachętach zrazić się do mistrza na amen i na wieki. Choć myśle, że Allen nie obrazi się za takie hasła na plakatach, swoją ostatanią twórczością („Sen Kassandry”, „Scoop”) sprawia wrażenie, że ma ochotę dotrzeć do mas, nie tylko do tych, którzy noszą okulary i są postrzegani jako mający chrapkę na miano intelektualistów. „Co nas kręci, co nas podnieca” jest na to kolejnym dowodem. Czego ja osobiście nie mam mu kompletnie za złe – po prostu jeden z okresów twórcy, który nie może przez całe życie tworzyć dzieł, a tworzyć musi, bo jest do tego stworzony! 
 
Nie jest to na pewno najśmieszniejszy film Allena, do takich należy z pewnoscią „Zelig”! Ale nie jest też tak tragicznie, jak się może wydawać na wstępie , gdy Boris/Woody dostaje dosłownie starczego słowotoku, a co najgorsze, powiela dowcipy ze swoich starych filmów (o Żydach, religii itp.). No ale jak się tak dlugo żyje i prawie co roku dostarcza nowego tytułu do dorobku, to człowiek kiedyś musi sie powtórzyć.

Na szczęście, okazuje się, że złe dobrego początki, z czasem akcja nabiera tempa, choć nie jest ono absolutnie zawrotne. Zaczyna przybierać także coraz bardziej różowych kolorów, dosłownie. Allen sobie nieźle sobie swawoli, snując erotyczne fantazje na temat związków międzyludzkich, i nie tylko. W pewnym momencie nawiązuje nawet, albo znowu, do starego wątku seksu z owcą, jeśli ktoś widział "Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście sie zapytać" wie o co chodzi. Robi się więc niezły i jakże wyzwolony miłosny misz- masz. Bo, tak jak sugeruje tytuł w oryginale, nie przejmuj się „Byle działało” (czy  "Jakby nie było", zdania są podzielone),  a będzie dobrze. Nie ważne z kim, nie ważne z iloma, chodzi o to, że „TO”, czyli magia między ludźmi  ma działać. Miłość, seks ma człowieka wyzwalać, inspirować, a nie krępować i ograniczać. Jeśli nie czujemy się dobrze z partnerem, mamy uciekać gdzie pieprz rośnie, choćby przez otwarte okno, a nuż czeka na nas, tam na dole, pani z pieskiem, albo porzucony przez żonę/męża gej. 

Ale o co chodzi? Tak z grubsza? Ano o to, że któregoś zwyczajnego wieczoru, starszy pan, intelektualista w okularach, oczywiście (!),  naukowiec o krok od nagrody Nobla, Boris Yelnikoff czyli porte-parole reżysera, znajduje u drzwi swej kamienicy chudzinę z Teksasu, twierdzącą, że ma 21 lat. Dziewczyna jak najbardziej, metrykalnie dorosła, przynajmniej sama o tym przekonuje, czemu więc jej nie wierzyć? Na dodatek  zagubiona w wielkim mieście, głodna – wypadałoby się nią zaopiekować, co też staruszek Borys Yelnikoff, czyni. Na początku bez większego entuzjazmu, wszak ma już swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, ale jak się okazuje – było warto! Dziewczyna umie słuchać jego długich wywodów na temat wszystkiego, poza tym jest niedouczona – a więc starszy pan może się wyżyć i dowartościować intelektualnie, co skutkuje zarówno małżeństwem jak i uznaniem męża przez żonę za geniusza. Czy może być coś piękniejszego dla mężczyzny od statusu geniusza, na dodatek przyznanego mu przez piekną kobietę?  

Niestety, na horyzoncie ich sielanki pojawia się matka dziewczyny, czyli teściowa, młodsza od zięcia o jakieś 25 lat, która brutalnie wkroczy w ich związek, nasyłając na dziewczynę zabójczo przystojnego młodzieńca. A sama,  za sprawą przyjaciół Yelnikoffa, z zahukanej pani domu z głębokiego pobożnego Południa staje się wyzwoloną artystką fotografikiem. Po chwili, za teściową, ściaga do nowojorskiej siedziby córeczki, jej ojciec, czyli teść Borisa, młodszy od niego także o blisko 20 lat. To on jest sprawcą ucieczki dziewczyny z domu, która nie mogła pogodzić z atmosferą jaka zapanowała na łonie rodziny po zdradzie, jakiej się dopuscił, wyprowdzajac się do swej młodszej kochanki, Niestety, nie znalazł on szczęście w nowym związku, postanowił więc wrócić do żony i córki, a że właśnie zadomowiły się one w NY, stąd i jego wizyta u Yelnikoffa, który ze stoickim spokojem (a przynajmniej do czasu) przyjmuje to co przynosi mu los, czerpiąc profity ze swej gościnności i spolegliwości. Jak się okaże i ojciec, wyrwawszy się z konserwatywnego Poludnia, trafiając na łono Nowego Yorku, wyzwoli się z ograniczeń i znajdzie wreszcie swą prawdziwą miłość.  I tak dalej,  i tak dalej, wszystko toczy się jak z płatka, ludziska kochają się ile wlezie, a to za sprawą, że są otwarci na to, co niesie im chwila i czują się wolni, przynajmniej od stereotypów. Nikt tu nie gorszy się, że 21-latka bierze ślub z 75-latkiem, że jej matka nagle zrzuca z siebie pancerz gospodyni domowej i staje się uwielbianą wna cały NY fotografką zdjęć prawie porno, a ojciec wreszcie zrozumiał, dlaczego tak bardzo podniecały go mecze baseballu. 

Przez cały film miałam wrażenie, że przecież to nie może być Allen. Gdzie się podziało jego czarnowidztwo, jego sarkazm, jego niedowierzanie w mozliwość porozumienia między ludźmi, a już tym bardziej między płciami? To musi być baśń,  gdzie wszystko kończy się szczęśliwie, wszyscy natrafiaja na swe połówki i żyją długo, zgodnie i pogodnie, do późnych lat starości osiągając co wieczór orgazm wielokrotny. Zresztą, tak jak w baśni, mamy narratora, który co rusz odchodzi na bok, zwracając się bezpośrednio do widzów przed ekranem, moralizuje wytykając ludzkie ułomności, szczególnie tę, która jest wiarą człowieka w możliwość planowania i panowania nad swym życiem .. 

Nie mogę się powstrzymać, by tych kilku zdań o filmie nie zakończyć cytatem słów, które Allen jakby mi wyjął mi z ust moich, moich: "Tak się składa, że nienawidzę noworocznych celebracj.Każdy rozpaczliwie chce się dobrze bawić, chcąc to uczcić w jakiś żałosny sposób. Uczcić co? Krok bliżej grobu". Cały Allen! Udaje, że nie rozumie, że ludziska z ulgą żegnają stary rok, który przyniósł im mnóstwo rozczarowań, a radując się na nowy,  oszukują się, wierząc naiwnie, że będzie on lepszy. I tak wkoło, aż do uciaptanej śmierci. 

Szczęślwego Nowego Yorku, życzę!  To znaczy Roku, nie to za pół roku, tymczasem, niech będzie Yorku, czujmy się po tym filmie, jakbyśmy tam byli, miód i wino z rozbrykanym Allenen pili i tańczyli z tym ... itd.

niedziela, 2 maja 2010

"Pogwarki" - Wasilij Szukszyn

Przeurocza, mądra, radosna ale i przepojona nieco nostalgią z powodu nieuchronnych końców pewnych światów, opowieść o rosyjskich ludziach, tych ze wsi i tych z miasta.
Niura i Iwan są kochającym się małżeństwem, takim na dobre i złe, cieszą się swoim wiejskim życiem, pełnym znoju, często biedy (jak to kiedyś na wsi), w którym jednak nie brakuje chwil pelnego szczęścia. Szczęścia płynącego właśnie z prostoty życia - po pracy zawsze musi być zabawa, wspólne spotkania, tańce, śpiewy, wszyscy razem, wraz z dziećmi i starcami.

Ale tak się złożyło, nie wiadomo, czy na szczęście, czy nieszczęście, że Iwan dostał skierowanie do sanatorium, do uzdrowiska na południu ZSRR. Cóż robić, trzeba się zabierać i jechać, a droga daleka, aż strach! Trzeba by zabrać ze sobą na drogę ukochaną żonę i dzieci. Jakże by bez nich jechać tak daleko i na tak długo? W końcu stanęło na tym, że tylko Niura pojedzie z Iwanem. I tak oto zaczyna się jazda, przez cały film. Po krótkim pobycie na pieknej rosyjskij wsi przenosimy sie do przedziału dalekobieżnego pociagu, co nie znaczy, że będzie nudno. Wręcz przeciwnie, pociąg i jego pasażerowie, jak wiemy, stanowią przekrój niemal całej społeczności, tym bardziej, wtedy, gdy motoryzacja nie była jeszcze tak szalenie rozwinięta.

Wania i Niura stanowią swoistą ciekawostkę dla pasazerów. Od razu widać, ze pochodza ze wsi, są naiwni, nieco wystraszeni (pierwsza podróż
pociągiem w życiu), otwarci i szczerzy - stanowią doskonały łup dla wszelkiej maści złodziei, oszustów, a także ludzi, ktorzy lubia się trochę powyyższać nad drugimi, a pochodzenie bywało wtedy bardzo łatwym ku temu pretekstem. No i zaczyna się upokarzanie, drwiny, naśmiewanie, ale także ciekawość i chęć bliższego poznania sie z folklorem. Przy bezpośrednim zderzeniu miasta z wsią, widać, jak bardzo ludzie pochodzacy z tych środowisk są od siebie oddaleni, jak mało wiedzą o sobie, króluje stereotyp - zwłaszcza w rozumieniu wiejskich przez miejskich.

Na szczęście do przedziału wsiada profesor językoznawca. Uradowany, że spotkał prawdziwych wieśniaków, zaprasza ich do siebie, do Moskwy. Iwan i Niura chętnie robia sobie przerwę w podróży, poznają życie miejskie od podszewki. Ale profesor pragnie, by i Wania coś dał od siebie gronu naukowców i przyjaciół - organizuje dla niego odczyt na uczelni. Iwan ma przemówić zza katedry, najlepiej, żeby "coś" opowiedział. Ta scena stanowi swoisty punkt kulminacyjny filmu, obrazujący, że nawet przyjaźń i dobra wola nie sprawią, że chłop i inteligent, zbliżą się do siebie nagle, bez problemów.

W końcu podróżujacy docierają do kurortu, a my wraz z nimi do końca filmu. Jest pięknie, morze, sanatoria, mnóstwo, roześmianych ludzi, a wraz z nimi małżeństwo z biednej rosyjskiej wsi. Podróż, pełna przygód sprawiła, że umieją, albo starają się, cieszyć nową sytuacją w jakiej się znaleźli, ale Iwan ciągle myslami wraca do swych pól nad szeroko rozlaną rzeką.

Świetny film! W ogóle Szukszyn to szczegolny reżyser i aktor. Bardzo go lubię, związany od zawsze, aż do przedwczesnej śmierci z tematyką wsi, obserwujący z troską przemiany jakie w niej zachodzą, i zawsze w niej zakochany. Dlatego jego filmy, bardzo proste są takie piekne, są szczere, widać, że kocha to o czym opowiada. W filmach zazwyczaj, tak jak i w "Pogwarkach", towarzyszy mu żona, Lidia Fiedosiejewa.
Polecam, jestem ciekawa, czy komuś też się spodoba. A później, jeśli taki się znajdzie, niech sięgnie po "Kalinę czerwoną".