Plakaty obwieszczają „Tak śmiesznego
filmu Allena jeszcze nie było”. Tere fere! Znamy ten numery fachowców od
marketingu. Wszystko zawsze jest "naj" i po raz pierwszy i musisz to mieć,
zobaczyć, spróbować, bo jesteś tego wart/a. Po co się tak wysilają, ci spece od
wysokiej sprzedaży? Allen zawsze jest
wart zobaczenia, to się wie, a maluczcy, którzy czynią pierwsze kroki w
poznawaniu kina, mogą po tych plakatowych zachętach zrazić się do mistrza na
amen i na wieki. Choć myśle, że Allen nie obrazi się za takie hasła na
plakatach, swoją ostatanią twórczością („Sen Kassandry”, „Scoop”) sprawia
wrażenie, że ma ochotę dotrzeć do mas, nie tylko do tych, którzy noszą okulary
i są postrzegani jako mający chrapkę na miano intelektualistów. „Co nas kręci,
co nas podnieca” jest na to kolejnym dowodem. Czego ja osobiście nie mam mu
kompletnie za złe – po prostu jeden z okresów twórcy, który nie może przez całe
życie tworzyć dzieł, a tworzyć musi, bo jest do tego stworzony!
Nie jest to na pewno najśmieszniejszy film Allena, do takich
należy z pewnoscią „Zelig”! Ale nie jest też tak tragicznie, jak się może wydawać na wstępie , gdy Boris/Woody
dostaje dosłownie starczego słowotoku, a co najgorsze, powiela dowcipy ze
swoich starych filmów (o Żydach, religii itp.). No ale jak się tak dlugo żyje i
prawie co roku dostarcza nowego tytułu do dorobku, to człowiek kiedyś musi sie
powtórzyć.
Na szczęście, okazuje się, że złe dobrego początki, z czasem akcja nabiera tempa, choć nie jest ono absolutnie zawrotne. Zaczyna przybierać także coraz bardziej różowych kolorów, dosłownie. Allen sobie nieźle sobie swawoli, snując erotyczne fantazje na temat związków międzyludzkich, i nie tylko. W pewnym momencie nawiązuje nawet, albo znowu, do starego wątku seksu z owcą, jeśli ktoś widział "Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście sie zapytać" wie o co chodzi. Robi się więc niezły i jakże wyzwolony miłosny misz- masz. Bo, tak jak sugeruje tytuł w oryginale, nie przejmuj się „Byle działało” (czy "Jakby nie było", zdania są podzielone), a będzie dobrze. Nie ważne z kim, nie ważne z iloma, chodzi o to, że „TO”, czyli magia między ludźmi ma działać. Miłość, seks ma człowieka wyzwalać, inspirować, a nie krępować i ograniczać. Jeśli nie czujemy się dobrze z partnerem, mamy uciekać gdzie pieprz rośnie, choćby przez otwarte okno, a nuż czeka na nas, tam na dole, pani z pieskiem, albo porzucony przez żonę/męża gej.
Ale o co chodzi? Tak z grubsza? Ano o to, że któregoś zwyczajnego
wieczoru, starszy pan, intelektualista w okularach, oczywiście (!),
naukowiec o krok od nagrody Nobla, Boris Yelnikoff czyli
porte-parole reżysera, znajduje u drzwi swej kamienicy chudzinę z
Teksasu,
twierdzącą, że ma 21 lat. Dziewczyna jak najbardziej, metrykalnie
dorosła, przynajmniej sama o tym przekonuje, czemu więc jej nie wierzyć?
Na dodatek zagubiona w wielkim mieście, głodna – wypadałoby się nią
zaopiekować, co też staruszek
Borys Yelnikoff, czyni. Na początku bez większego entuzjazmu, wszak ma
już swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, ale jak się
okazuje – było warto! Dziewczyna umie słuchać jego długich wywodów na
temat
wszystkiego, poza tym jest niedouczona – a więc starszy pan może się
wyżyć i
dowartościować intelektualnie, co skutkuje zarówno małżeństwem jak i
uznaniem
męża przez żonę za geniusza. Czy może być coś piękniejszego dla
mężczyzny od
statusu geniusza, na dodatek przyznanego mu przez piekną kobietę?
Niestety, na horyzoncie ich sielanki pojawia się matka
dziewczyny, czyli teściowa, młodsza od zięcia o jakieś 25 lat, która brutalnie wkroczy
w ich związek, nasyłając na dziewczynę zabójczo przystojnego młodzieńca. A
sama, za sprawą przyjaciół Yelnikoffa,
z zahukanej pani domu z głębokiego pobożnego Południa staje się
wyzwoloną
artystką fotografikiem. Po chwili, za teściową, ściaga do nowojorskiej
siedziby córeczki, jej
ojciec, czyli teść Borisa, młodszy od niego także o blisko 20 lat. To on
jest
sprawcą ucieczki dziewczyny z domu, która nie mogła pogodzić z atmosferą
jaka
zapanowała na łonie rodziny po zdradzie, jakiej się dopuscił,
wyprowdzajac się
do swej młodszej kochanki, Niestety, nie znalazł on szczęście w nowym
związku, postanowił więc wrócić do żony i córki, a że właśnie zadomowiły
się
one w NY, stąd i jego wizyta u Yelnikoffa, który ze stoickim spokojem (a
przynajmniej do czasu)
przyjmuje to co przynosi mu los, czerpiąc profity ze swej gościnności i
spolegliwości. Jak się okaże i ojciec, wyrwawszy się z konserwatywnego
Poludnia, trafiając na łono Nowego Yorku, wyzwoli się z ograniczeń i
znajdzie wreszcie swą prawdziwą miłość. I tak dalej, i tak
dalej, wszystko toczy się jak z płatka, ludziska kochają się ile wlezie, a to
za sprawą, że są otwarci na to, co niesie im chwila i czują się wolni, przynajmniej od stereotypów.
Nikt tu nie gorszy się, że 21-latka bierze ślub z 75-latkiem, że jej matka
nagle zrzuca z siebie pancerz gospodyni domowej i staje się uwielbianą wna cały NY
fotografką zdjęć prawie porno, a ojciec wreszcie zrozumiał, dlaczego tak bardzo
podniecały go mecze baseballu.
Przez cały film miałam wrażenie, że przecież to nie może być
Allen. Gdzie się podziało jego czarnowidztwo, jego sarkazm, jego niedowierzanie
w mozliwość porozumienia między ludźmi, a już tym bardziej między płciami? To
musi być baśń, gdzie wszystko kończy
się szczęśliwie, wszyscy natrafiaja na swe połówki i żyją długo, zgodnie i
pogodnie, do późnych lat starości osiągając co wieczór orgazm wielokrotny. Zresztą,
tak jak w baśni, mamy narratora, który co rusz odchodzi na bok, zwracając się
bezpośrednio do widzów przed ekranem, moralizuje wytykając ludzkie ułomności,
szczególnie tę, która jest wiarą człowieka w możliwość planowania i panowania
nad swym życiem ..
Nie mogę się powstrzymać, by tych kilku zdań o filmie nie zakończyć cytatem słów, które Allen jakby mi wyjął mi z ust moich, moich: "Tak się składa, że nienawidzę noworocznych celebracj.Każdy rozpaczliwie chce się dobrze bawić, chcąc to uczcić w jakiś żałosny sposób. Uczcić co? Krok bliżej grobu". Cały Allen! Udaje, że nie rozumie, że ludziska z ulgą żegnają stary rok, który przyniósł im mnóstwo rozczarowań, a radując się na nowy, oszukują się, wierząc naiwnie, że będzie on lepszy. I tak wkoło, aż do uciaptanej śmierci.
Nie mogę się powstrzymać, by tych kilku zdań o filmie nie zakończyć cytatem słów, które Allen jakby mi wyjął mi z ust moich, moich: "Tak się składa, że nienawidzę noworocznych celebracj.Każdy rozpaczliwie chce się dobrze bawić, chcąc to uczcić w jakiś żałosny sposób. Uczcić co? Krok bliżej grobu". Cały Allen! Udaje, że nie rozumie, że ludziska z ulgą żegnają stary rok, który przyniósł im mnóstwo rozczarowań, a radując się na nowy, oszukują się, wierząc naiwnie, że będzie on lepszy. I tak wkoło, aż do uciaptanej śmierci.
Szczęślwego Nowego Yorku, życzę! To znaczy Roku, nie to za pół roku,
tymczasem, niech będzie Yorku, czujmy się po tym filmie, jakbyśmy tam
byli, miód i wino z rozbrykanym Allenen pili i tańczyli z tym ... itd.