piątek, 28 listopada 2008

Tajne przez poufne - bracia Coen

W odpowiedzi kapelusznikowi: 

Podobało mi się,  a szczególnie fakt, że w efekcie tego całego zamieszania, któremu początek dała kobieta (wykradzenie i zagubienie płytki ze zwierzeniami męża- agenta CIA) po głowie dostają mężczyźni, dający się tak łatwo wkręcić w głupie afery. Nie ma tu żadnych mądrych, gdy rozum zasypia, budzą się emocje a z nimi demony czyli wszelkie irracjonalne obsesje, opętania itp. Pani doktor-pediatra, i pan agent CIA, i pan jakiś ważny z rządu, i pan delikatny kierownik klubu fitness, nie mówiąc już o jego przygłupim personelu - instruktorze i pani rejestratorce – wszystkim im odbija i to równo, gdy zostaje naruszone ich dumne ego, albo gdy poczują zapach łatwej kasy, ewentualnie seksu. Na szczęście, kobiety, może nawet i będące kołem zamachowym niektórych afer ( także tych światowych, że wspomnę tu przy okazji Monikę Levinsky wkręcającą Billa Clintona w seksaferę), wychodzą cało z przeróżnych opresji, jakim poddają je w filmie bracia Coen. To mężczyźni summa summarum okazują się głupszymi i bardziej naiwnymi, a odwaga z jaką wydaje im się, że ruszają do boju, by zdobyć (niektórzy po raz pierwszy a niektórzy powtórnie) pozycję, okazuje się tylko naiwną fanfaronadą, nikomu nie potrzebną, a nawet zgubną dla ich samych i dla ich otoczenia.
Jednym słowem – niezły obraz, kolejny, jak to u braci C., na cześć triumfującej powszechnie ludzkiej głupoty. I byłoby to może jeszcze bardziej śmieszne, gdyby nie maleńka nutka refleksji, pojawiająca się przy okazji sceny w szafie, czy na ulicy, że to z powodu głupoty bliźnich najczęściej giną ludzie, też może i tak samo głupi, ale czasem niekoniecznie.

To dobrze, że Frances McDormand jest żoną jednego z braci, dzięki temu możemy na nią od czasu do czasu popatrzeć jako na aktorkę głównego planu. Tilda Swinton - jakże mi się tu podobała, o wiele bardziej niż w „Michaelu Claytonie”. Brad Pitt – co z tym facetem i jego urodą można można zrobić - jest dobry, zarówno jako totalny prostak i prymityw jak i jako znękany życiem rodzinnym facet w średnim wieku (Babel). A i Malkovich, kolejny raz (po Johnnym English) udowadnia, że dysponuje niezłym komediowym potencjałem – jako znerwicowany i rozpity eks- agent wypada rewelacyjnie, nawet lepiej od Pitta, którego rola momentami jest niepotrzebnie przeszarżowana.

niedziela, 23 listopada 2008

Inaczej niż w raju - JJarmusch

 Smutna opowieść z życia smutnych ludzi, którzy nie znaleźli raju tam, gdzie spodziewali się go znaleźć, czyli konkretnie – przyjeżdzajac z Węgier do USA. I nic tu nie pomoże wyrzekanie się swego ojczystego języka, zajadanie się "telewizyjnymi obiadami", gdzie na jednej tacce nie dosyć, że jest pierwsze i drugie danie to jeszcze na dodatek deser i zmywać nie trzeba! Bo to tak jest, że zawsze wydaje nam się, że tam gdzie nas nie ma jest raj. A życie, tak jak ludzie, wszędzie jest podobne, jednakowo nudne, nawet na Florydzie. Niestety, raj to takie coś, czego nie ma na ziemi, nawet w USA. To tylko kwestia naszej wyobraźni i dobrych chęci, dzięki której z kolei możemy go znaleźć wszędzie.
Film cechuje skrajny minimalizm i skromność. Co jednak, jak to u Jarmuscha, nie idzie w parze z nudą. Dialogi między trójką bohaterów zredukowane do rzucanych od czasu do czasu nieskomplikowanych zdań pojedyńczych. Kostiumy – najzwyczajniejsze z możliwych, szczytem ekstrawagancji jest kapelusz z piórkiem jaki nosi przez cały film Bela i jego kumpel Eddi. Miejsce akcji też niewyszukane –przeważnie obskurnawe lokale mieszkalne, a szczytem szaleństwa jest pokój w tanim motelu na obrzeżach Miami. Własnie, nawet ten raj na Ziemi – Florydę oglądamy tylko z perspektywy naszych bohaterów, takiej na jaką ich stać.

Ale nie jest to film przygnębiający. Nie wiedzieć czemu, dobrze się na tym filmie bawimy. Lubimy tych smętnych facetów, nawet burkliwego Belę, który nie grzeszy nadmiarem inteligencji i dobrej woli, jeśli chodzi o swoją kuzynkę, przybyłą z dalekiej ojczyzny. A już wizyta chłopaków u ciotki z Węgier, mieszkającej w USA gdzieś na wydmuchowie w Cleveland jest zupełnie rozbrajająca. Jak bardzo trzeba lubić ludzi, żeby robić takie kochane filmy! Pełne trzeźwego i krytycznego spojrzenia, a jednocześnie tak ciepłe.

sobota, 22 listopada 2008

Oskarżony / Anklaget / Dania

Uwielbiam kino skandynawskie (w tym duńskie) - to może zbyt egzaltowane słowa jak na chłodną szerokość geograficzną państw, które je reprezentują. Może bardziej na miejscu będzie słowo: cenię sobie, pociąga mnie... Na pozór bardzo powściągliwe, ale w głębi pulsujące bogactwem najsubtelniejszych uczuć i namiętności, pokazujące jak bardzo natura ludzka jest skomplikowana, nieodgadniona, delikatna, jak trudno ją okiełznać i wprząc w ramy zachowań zgodnych z normami społecznymi. Kocham ten ascetyzm filmów skandynawskich, ten spokój w opowiadaniu historii, od których dreszcze przebiegają po plecach, tę oszczędność środków przekazu, gdzie na pierwszy plan wysuwa się twarz aktora.  I ta rozrzutność czasu oraz taśmy, by przedłużyć ujęcia na tyle, na ile to jest potrzebne, by widz skupił się tylko na przeżyciach wewnętrznych bohaterów.

Film porusza bardzo ważne i drażliwe problemy, jakie ostatnio często są tematem dyskusji, procesów, z których przebiegu relacje co jakiś czas znajdujemy na pierwszych stronach gazet. A mianowicie - nadużycia seksualne w rodzinie.
Tytułowy "Oskarżony" to ojciec postawiony przed sądem przez 14-letnią córkę (oczywiście za pośrednictwem doroslych opiekunów społęcznych) za molestowanie seksualne.
Rzecz dzieje się w porządnej, kochającej się rodzinie inteligenckiej. Mąż - pracuje jako instruktor na pływalni, żona - jest chyba jakimś pracownikiem naukowym, ich jedyna córka - uczy się w szkole, sprawia pewne problemy wychowawcze, typowe dla przeciętnej nastolatki, jest tylko może zbyta skryta i osamotniona w przeciwieństwie do swych koleżanek. Mąż i żona prowadzą uregulowane i dosyć bogate życie seksualne. Prawie sielanka. Gdyby tylko nie ten grom z jasnego nieba, jaki na nich spada w postaci nakazu aresztowania ojca/męża/głowy rodziny.
Dramat. Wątpliwości. Poczucie winy, poczucie krzywdy. Odizolowanie ojca - najpierw w areszcie, dla bezpieczeństwa śledztwa, później - mimo uniewinnienia także w swoim środowisku - piętno pedofila jest niezmywalne.
Komu wierzyć? Dorosłemu, przyzwoitemu, miłemu mężczyźnie, czy nastolatce, która ma już za sobą przypadki konfabulowania i mieszania rzeczywistości z fantazją. Rodzina zostaje rozbita. Wszystko się wali. Czy można jeszcze będzie ją odbudować? Czy w końcu widz dowie się, kto mówi prawdę?

Tak mądrego i delikatnie, a jednocześnie mocno, zrobionego filmu na tak drażliwe tematy chyba jeszcze nie widziałam. Film przestroga, film nauka, jak bardzo trzeba kontrolować uczucia, odruchy, czyny, gdy ma sie do czynienia z tak deliaktną materią jak wrażliwość dziecka. Film o dojrzałości, mądrości i odpowiedzialności rodziców, a szczególnie mężczyzny-ojca. Tak wielki przecież wpływ mają ojcowie na  przyszłe życie swych córek - kobiet, ich psychikę, ich poczucie wartości, miejsce w którym się usadowią w swej przyszłości, na ich relacje z mężczyznami, których będa spotykac na swej drodze.
Polecam gorąco ten tytuł tym, którzy lubią prawdziwe dramaty psychologiczne. Świetna gra aktorska, że wymienię odtwórcę głównej roli - Henrika (ojca): Troels Lyby (grał tez w "Idiotach" i "Królestwie" Von Triera) i matki: Sofie Grabol ( "Mifune").
"Oskarżony" - ma kapitalną muzykę (Nikolaj Egelund) - tajemnicze, bardzo oryginalne dźwięki ułozone w niepokojacą melodię wieszczą tragedią, momentami, szczegolnie pod koniec filmu, nawet ma się wrażenie, tragedię na miarę antycznych.
Reżyser to - Jacob Thuesen, montażysta filmów Larsa von Triera, od którego widać sporo się nauczył.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Takiego pięknego syna urodziłam - Marcin Koszałka

„Dziwny ten świat, świat ludzkich spraw. Czasem aż wstyd przyznać się. A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak jak nożem” (Czesław Niemen”.
Bardzo udany debiut reżyserki Marcina Koszałki, który po kilku latach od premiery wyrósł na cenionego i szanowanego dokumentalistę, operatora, reżysera i scenarzystę. „Takiego pieknego syna urodziłam” jest krótkometrażowym dokumentem, tyleż oryginalnym co odważnym i ryzykownym. Koszałka, jak już pewnie wszyscy wiedzą, bo o filmie swego czasu było dość głośno, nagrywa smutną codzienność swego domu rodzinnego.  Głównymi bohaterami są jego rodzice i on sam. Dialogi, a właściwie monologi, pisze samo życie i należą one głównie do jego matki. Młody Reżyser  na ekranie od czasu do czasu jest i milczy, cierpliwie. Państwo Koszałkowie są ludźmi starszymi i bardzo znerwicowanymi, szczególnie matka, wyrzucająca z siebie nieustannie potoki słów, najczęściej zupełnie niepotrzebnych, a co gorsza głęboko raniących, zarówno męża jak i syna.

Pierwsze wrażenie podczas oglądania to zgroza pomieszana ze zdumieniem - jak można tak strasznie marudzić i bluzgać na swych najbliższych. Tym bardziej w rodzinie określającej się jako katolicka. Zresztą, jednym ze stałych motywów ubolewań matki jest mały entuzjazm Marcina dla praktyk kościelnych.
Na plus filmu zależy m.in. zaliczyć, fakt, że kamera młodego operatora  nie filmuje rodziców z ukrycia. Oni wiedzą, że są nagrywani, nie podoba im się to, ale nie mają wyjścia.  A może jednak mają w sobie tyle odwagi i ciekawości samych siebie, że nie protestują bardziej stanowczo. Na szczęście, i dla przeciwwagi,  film  rejestruje również momenty, kiedy matka roztkliwia się nad synem, wspomina dobre czasy, kiedy nie sprawiał kłopotów, ale także martwi się o jego krzywe łopatki, o cerę, o czerwony nos, który pewnikiem będzie świadczył sąsiadom o jego pijaństwie. Po czym zaraz następują kadry wypełnione druzgocącymi opiniami o synu- nieudaczniku, łajdaku, rozpustniku, utracjuszu etc.  I tak na przemian - matka chłoszcze językiem to syna, to męża. Jest wulgarna i prostacka, to znowu rozczula się nad małymi stópkami i urodą małego Marcinka, albo zadręcza się wizjami jego zmarnowanego życia.

Po chwili, gdy otrząśniemy się z pierwszego wrażenia zgrozy, widzimy i czujemy, że nie jest to zła kobieta. Jej nieszczęściem i nieszczęściem dla jej bliskich jest to, że nie umie sobie radzić z emocjami. Ona wrzeszczy i złorzeczy także po to, by stłumić strach i swą bezradność i bezsilność wynikającą z utraty bezpośredniego wpływu na los swego dziecka. Nie wiem, czy Marcin Koszałka realizując swój film zdawał sobie z tego sprawę. Jest tu tylko obserwatorem, kończącym swoje dzieło pytaniem do tej starej zmęczonej codziennym utyskiwaniem kobiety: „i co mamo? Co myślisz teraz po tym filmie?” – matka skruszona kaja się,  jak bardzo można w nerwach skrzywdzić człowieka. I tylko, albo aż tyle. Smutne, bo widać także, że jest z lekka zdezorientowana nie rozumie, nie stara się dojść do sedna,  skąd u niej tyle gniewu, tyle agresji.

Bardzo przygnębiający obraz, tym bardziej że to swoisty auto/portret rodzinny we wnętrzu. Zrobiony z dobrych chęci, ku przestrodze innym rodzicom, na pociechę innym synom, z żalu, jak marnuje się życie rodzinne, ku nadziei, że po jego zobaczeniu matki, ojcowie choć trochę wyhamuję z wylewaniem swych emocjonalnych pomyj na tych, których kochają, a którzy są pod rękę. Film bardzo dobry, skromny, w którym obraz mówi sam za siebie, nie potrzeba tu żadnych komentarzy, wszelkie analizy są zbędne, prawdziwa wiwisekcja relacji w rodzinie, którą religia katolicka wynosi na piedestał świętości.  Tylko ludzi żal… nie tylko tych na ekranie, bo pewne, że niejeden widz, niejeden syn, córka, matka, ojciec, zawstydzą się po cichu, widząc jak bardzo portrety ich rodzin są bliskie filmowemu dokumentowi. A może nie tylko się zawstydzą, ale także zastanowią? Jeśli tak, znaczy, że warto było Marcinowi Koszałce złozyć swą rodzinę na ołtarzu sztuki, sztuki ktora czasem może przysłużyć się życiu.

środa, 5 listopada 2008

W stronę morza

Mottem filmu wydaje się być zdanie, nie raz powtarzane przez Ramona Sampedro, głównego bohatera opowieści o życiu, ktore jest czekaniem na śmierć  i walką by człowiek miał:  „Nie obowiązek , a prawo do życia”. I żadne tam, „ Bóg dał Bóg odbierze”. Nie bądźmy hipokrytami, jak można grzmieć i walczyć z prawem do śmierci na życzenie ludzi ciężko i nieuleczalnie chorych, cierpiących niewysłowione katusze fizyczne i psychiczne, posyłając jednocześnie, z imieniem Boga na ustach,  zdrowych i w sile wieku mężczyzn  na wojny, w obronie politycznych interesów elit rządzących .  Jak można krzyczeć „żądamy kary śmierci dla zwolenników eutanazji”, będąc sprawnym, stojącym na dwóch zdrowych nogach facetem i trzymającym w  łapskach transparent dowartościowujący go, jak sam uważa, jako człowieka, ba -  mało – katolika. Może, gdyby tak jeden z drugim poleżeli nieruchomo w łóżku 28 lat, jak bohater filmu, stracili by swą bojowość, podkulili ogony pod siebie i nie nabzdyczali się jako obrońcy tzw. wartości. 

Każde życie ma tylko jednego właściciela i wara każdemu, każdej instytucji, która chce sobie do niego rościć prawo, tylko po to, by pomnażać statystyki podopiecznych.
Jak bardzo musiał się czuć upokorzony Ramon Sampedro, autentyczny bohater „W stronę morza”, leżąc bezwładnie w łóżku ponad ćwierć wieku ze świadomościa, że nie jest nawet zdolny do samobójstwa. Jaka  nadzieja miała go trzymać przy życiu, skoro nie miał do niego prawa tylko obowiązek i nie mógł się pocieszać myślą, że gdy poczuje się smiertelnie zmęczony, będzie mógł odejść (słynne i cudowne powiedzenie Emila Ciorana … „Tylko myśl o samobójstwie utrzymuje mnie przy życiu”). Jakie to szczęście, że wreszcie po długich latach czekania na zmiłowanie ludzkie trafił na człowieka, kobietę, odważną, która z miłości do niego postanowiła mu pomóc, nie zważając na siebie,  swoją przyszłą  samotność i swoje wyrzuty sumienia. Bo nie oszukujmy się, tylko mentalne wygodnictwo, tchórzostwo i strach przed osądzeniem zarówno przez siebie jak  i społeczeństwo  powstrzymuje niejednego z bliskich chorego, od powzięcia decyzji by pomóc zejść ukochanej osobie z padołu cierpienia. Obowiązkowość może jest i chwalebna ale bywa też okrutna i zimna. Prawo do życia daje możliwość wyboru - życie albo śmierć. Wrodzony instynkt życia sprawia że wybór tej drugiej opcji jest zawsze ostatecznością, nadzieja i wiara czasem czynią cuda - kto chce niech na nie czeka, ale nie każmy czekać nie wierzącym.