wtorek, 28 lutego 2006

Smutek "Brokeback Mountain"

Jak na filmowo przystało, trzeba by chyba napisać parę słów o słynnym "Brokeback Mountain". Nadarzyła się okazja, wybrałam się nawet do kina, a co tam - marne 20 zł + osóbka towarzysząca = 35 zł. A co tam, jam Polka - zastaw się, a postaw się! Dosłownie. Na sztukę nie będę sobie żałować.
Szczególnie, że lubię taką tematykę, jaką porusza Ang Lee w swoim najnowszym filmie. Nie bierze się to z zamiłowania do niezdrowej sensacji. To raczej empatia. Potrzeba, czasem przymus, ciekawość poznawania uczuć mi niedostępnych. Stąd zamiłowanie do filmu. Często wojennnego, typowo męskiego (historie więzienne), psychologicznego, opowiadającego o ludziach, którymi nie będę, nie poznam - raczej, bo w życiu nigdy nic nie wiadomo.

Jestem osobą, która nie ma uprzedzeń do ludzi w ogóle, no chyba że reprezentują skrajną głupotę, tępotę - wtedy wole omijać. I nie rozumiem, dlaczego komuś przeszkadza, że ktoś kogoś pokochał, nie robiąc mu krzywdy, a wręcz przeciwnie - uszczęśliwiając siebie nawzajem. Miłość to pozytywna energia, trzeba dbać, by jej było jak najwięcej. I "Brokeback Mountain" mi jej dostarczył, oj mnóstwo. To znaczy, tak prawdę mówiąc - zasmucił bardzo swą wymową. Ale podbudował sztuką filmową, jaka wykazał się reżyser filmu, operator zdjęć, autor muzyki no i aktorzy, aktorzy!
Niestarzy, dwudziestoparoletni - Heath Ledger i Jack Gyllenhaal, a grający jak prawdziwi wyjadacze w swoim fachu. W ciągu dwóch godzin - zmieniali się psychofizycznie przez okres ponad 20-letni i wyszło im to świetnie. Szczególnie Ledger'owi, któremu nie dodano żadnej charakteryzacji (Gyellenahaal'owi zrobiono szpakowate skronie i doczepiono takież wąsy) - grał tylko postawą ciała i wyrazem twarzy, sposobem mówienia.

To film tak subtelny, że aż strach o nim pisać. Oglądamy dwóch mężczyzn, których połączyła wspólna praca na odludziu. Samotni, zdani tylko na siebie od dłuższego czasu, zżywający się ze sobą z dnia na dzień, często zziębnięci, w końcu ulegają pokusie zbliżeniu swych ciał. Wydawałoby się, i nam i im, że to raczej jednorazowy, okazjonalny, wyskok. Niestety, okazuje się, że to prawdziwe uczucie, które spadło na nich nagle, od którego przez lata nie mogą się uwolnić, czas w tym przypadku nie goi ran. Uczucie, które zamiast uszczęśliwić, niszczy im życie. Uczucie na "niestety" a nie na "szczęście".

Największe wrażenie robi poczucie prawdopodobieństwa zaistnienia tej historii. Ci mężczyźni, żyjący na początku lat 60-tych ubiegłego wieku, to nie żadni np. zblazowani artyści, których moglibyśmy posądzić (a przy okazji - niektórzy potępić), że szukają nowych wrażeń i natchnień do uprawiania swojego poletka sztuką zwanym. Nie, to są najzwyczajniejsi faceci na świecie, prości, przeciętni kowboje, mieszkający na wsi, wynajmujący sie do robót sezonowych. Prowadzą bardzo przeciętne życie na łonie bardzo przeciętnych rodzin. I nagle dotyka ich takie niezwykłe uczucie! A przynajmniej dla jednego z nich - Ennisa, jest ono kompletnym zaskoczeniem. Bo to on zostaje uwiedziony, to nie od niego wychodzi inicjatywa, ale szybko się jej poddaje, a nawet ją przejmuje. Poznaje siebie, już wie, że to nie narzeczona Alma, będzie jego ukochanym człowiekiem.

Ale Ennis (H. Ledger) i Jack (J. Gyllenhaal) czują, że nie mogą się ujawnić światu. Wiedzą, że ich uczucie z góry skazane jest na klęskę. Jedyne co mogą, to wykradać przez długie lata ze swojego oficjalnego poukładanego, albo i nie, na pozór życia, te parę chwil szczęścia ze sobą sam na sam i tylko dla siebie na Brokeback Mountain. Ta góra faktycznie złamała im kręgosłup. Cierpią, ale jednocześnie wiedzą, że żyją.

Przez cały film oczekujemy jakiegoś spektakularnego nieszczęścia, jakiejś kary za te potajemne spotkania, za krzywdę żon, za niepokój dzieci. Dopiero na końcu zrozumiemy, że życie tych dwojga mężczyzn z daleka od siebie było dla nich wystarczającym cierpieniem, większego im nie trzeba było. Zakończenie filmu, mogłabym zaliczyć do jednych z najpiękniejszych, najsubtelniejszych - najlepsze jakie można sobie wymarzyć dla tego filmu. Ciche, spokojne, bez słów, oszczędne w gestach i spojrzeniach, a jakże wymowne.
Rozmowa ojca z córką, jego radość z powodu jej związania się z ukochanym, pomieszana z bólem i żalem za czymś co jego ominęło - jest nadzwyczaj wyraźna.

Ten film nie krzyczy, nie oskarża, nie piętnuje, nie buntuje się, nie szuka winnych.
Z filmu wyłania się cichy, bezgraniczny smutek z powodu straconego czasu, z powodu utraconych marzeń o przeżytym wspólnie z ukochaną osobą życiu, z powodu straconych wspólnych szans. Smutek nad miałkością życia, jakie wiodło się, żeby tylko przeżyć. A jedyną przyczyną smutku jest niezawiniona, zakazana miłość, nie przystająca do ogólnie obowiązujących reguł społecznych, które tworzą przecież ludzie dla siebie samych.

Można się w treści filmu doszukiwać uogólnień (jak to niektórzy czynią), że traktuje on o miłości niedozwolonej, niewłaściwej w szerszym aspekcie. Ileż takich odmian miłości, oprócz homoseksualnej, krąży wokół nas: miłość starego mężczyzny do młodziutkiej dziewczyny; miłość dojrzałej (nazwijmy to tak) kobiety do młodego mężczyzny i na odwrót; miłość nauczyciela do uczennicy, miłość kobiety do księdza, miłość syna do matki...itd. itp. całe mnóstwo odmian miłości, które nie mogą się spełniać, i nie chodzi tylko o kontekst seksualny. Ja bym się jednak do takich uogólnień nie posuwała. Niestety - jak widać, kochać to za mało, trzeba jeszcze mieć szczęście w miłości, takie, żeby sobie znalazła odpowiedni obiekt.

Dla mnie "Brokeback Mountain" - opowiada o smutku tej jednej odmiany miłości, homoseksualnej. Tak prawdę mówiąc, czy tylko taka miłość niesie człowiekowi smutek? Każda miłość, oprócz szczęścia i sił do zycia, daje człowiekowi także chwile zwątpienia, poczucie osamotnienia, zniewolenia, taki czy inny rodzaj cierpienia. Różnica polega głównie na tym, że przy obowiązujacych powszechnie normach społeczno-moralnych w przypadku "takiej innej" miłości tracimy szansę wspólnego spełniania się w życiu. A to jest bardzo duża strata dla dwojga kochających się ludzi.I taki żal krył się w spojrzeniu Ennisa zamykającym film "Brokeback Mountain".

piątek, 24 lutego 2006

'Weiser" - piękno tajemnicy

Do tej pory znałam tylko dwa filmy Marczewskiego - "Dreszcze" i "Zmory". Oba, w takim czy innym kontekście, opowiadają o mękach, a czasem i urokach, dojrzewania. I "Weiser" nie odbiega od tej tematyki. Jest tylko jeszcze może bardziej poetycki w obrazie, muzyce, w całym przekazie opowiadanej historii, dziejącej się współcześnie, lecz wracającej około 40 lat wstecz.

Jest to film magiczny, w pełnym tego słowa znaczeniu. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się tu wiele - mężczyzna w średnim wieku - Paweł Heller wraca po 10 latach z Niemiec do Polski, by rozpocząć w niej nowe życie. Wraz z powrotem do kraju odżywają wspomnienia z dawnych, bardzo młodych lat. I to właściwie wszystko.

Każdy z nas nosi w sobie jakąś tajemnicę z dzieciństwa, jakieś zdarzenie, jakiś obraz, niezrozumiały do końca. Wszak byliśmy tylko, a może i na szczęście, dziećmi.
Podobnie jest z Pawłem - tu dobra rola Marka Kondrata - aż mi się łezka w oku zakręciła. Wraca do kraju i od razu zaczynają go prześladować znajome skądinąd głosy, dźwięki (na które jest szczególnie wyczulony z racji swojego zawodu), sceny - jedne bardziej wyraźne i rozbudowane, drugie tylko w strzępkach, przypominające mu beztroskie lata szkolne.
Wspomnienia potęguje przypadkowe i dość drastyczne na początku, spotkanie z jednym z dawnych przyjaciół - Szymkiem (Krzysztof Globisz - też bardzo lubię). A także przelotne widzenie (a może mu się tylko wydawało?) w przedziale przejeżdżającego pociągu kobiety, która mogłaby by być Elką - dziewczynką, zaprzyjaźnioną z Dawidem .

Dawid i Ela - to dwie najważniejsze i najbardziej tajemnicze postaci wspomnień Pawła. Dawid - niepozorny z wyglądu, mający cechę, za które jest poniewierany przez cała młodzieżową męską społeczność - jest nieprzeciętny, nawet niezwykły. Posiada wiedzę i umiejętności, które chłopców przerażają i wprawiają w zachwyt jednocześnie. A poza tym - przyjaźni się z Elką. A o Elce marzy każdy z nich.

I oto - Paweł zamiast budować ze swoją obecną kobietą, Niemką, nowe życie w Nowej Polsce, oddaje się wspomnieniom. Chce rozwikłać tajemnicę pewnego tragicznego zdarzenia, które tak bardzo zaciążyło na psychice trójki przyjaciół - Szymka, Pawła i Piotra. Zostaje wręcz pochłonięty przez przeszłość. Nie może się wyzwolić z magii dzieciństwa, chce odrzeć najpiękniejsze lata z tajemnicy, chce koniecznie poznać prawdę.
Ale czy naprawdę warto? Gdy w końcu spotyka Elę (Krystyna Janda), która brutalnie uświadamia mu, że czerwień jej sukienki z ostatniego dnia ich tragicznego spotkania w gruncie rzeczy była błękitem - Paweł nie chce się z tym faktem pogodzić. Walczy o magię wspomnień dzieciństwa - w ostatniej chwili ściąga czerwony szal z głowy kobiety, odjeżdżającej pociągiem z powrotem w swoje dorosłe życie. Czy warto więc było dążyć do rozszyfrowanie tajemnicy? Pamięć ludzka jest taka zawodna? A może lepiej dać magii spokój, niech pozostanie sobą, taką jaka była kiedyś. Czyż nie jest fascynująca świadomość, że życie może być magiczne?

Film piękny, jedyny w swoim rodzaju, pełen symboli, z klimatem zadumy, nostalgii spotęgowanym przez piękną muzykę Zbigniewa Preisnera z przewodnim motywem na trąbkę, który bardzo delikatnie wzmacnia siłę i uporczywość powracających wspomnień Pawła.

Zdjęcia Krzysztofa Ptaka, również bardzo udane, choć nie tak malownicze, bo i krajobrazy nie takie urocze, jak w "Pornografii". Świetne ujęcia pod mostem, miejscem stałych zabaw chłopców, gdzie wszystko się zaczęło, i skończyło. Dźwięki, które towarzyszą tym ujęciom, są doskonale dopracowane - prawie czujemy ten dreszczyk emocji, jaki tu właśnie towarzyszy bohaterom filmu. No i parę efektów pirotechnicznych - nienajgorszych chyba mamy.
Ogólnie - jest kilka mocniejszych scen, które dobrze kontrastują z pozornym spokojem akcji, dodają jej dramatyzmu. Dzięki czemu film ma sporo emocji, nie jest monotonny, a jednocześnie nie traci na swej poetyckości.
Odnosi się wrażenie, że film jest naprawdę przemyślany, od początku do końca. Odczuwa się, że robił go ktoś tak dobry jak Wojciech Marczewski właśnie.
No i koniecznie słowa uznania dla aktorów, dorosłych - zawodowców, jak i tych niedorosłych - nieprofesjonalistów. Także tych z całkiem drugiego planu, m.in. Zbigniewa Zamachowskiego - człowiek z blizną!




Moja tajemnica z dzieciństwa. Również czasy podstawówki. Tragiczna śmierć Czarneckiego. Imienia nie będę zmyślać, zapomniałam je "na amen". Już, gdzieś o nim wspominałam. Blondyn, niczym Brad Pitt, usmiechnięta twarz, białe zęby, wypowiedziane przelotem "o! Basia". Chyba robił na mnie wrażenie. Któregoś dnia szkołą wstrząsneła wiadomość, że się powiesił. Nie pamietam żadnych rozmów z dorosłymi na ten temat, w domu, w szkole. To była dla mnie wielka tajemnica - dlaczego? Nie mogłam tego zrozumieć. Później jakoś już przestałam mysleć, ale jak widać - nie zapomniałam. Dzisiaj, mając już tzw. swoje lata, mogę znowu snuć przypuszczenia, mogę znaleźć wytłumaczenie, jedno gorsze od drugiego. Ale po co? Niech tajemnica zostanie tajemnicą, na pewno jest piękniejsza od prawdy.

poniedziałek, 13 lutego 2006

Ja, Rysiek Riedel i film

Pamiętam, jak by to było wczoraj (zresztą wiele rzeczy w ten sposób pamiętam). Moje pierwsze spotkanie z Ryśkiem. Parę lat przed jego śmiercią. Wcześniej, gdzieś tam obijało mi się o uszy, że jest taki zespół "Dżem", i ma swojego charyzmatycznego wokalistę, o ciekawym, lekko schrypniętym głosie, ale wolałam jednak "eksluziwnych" Pink Floydów, Zeppelinów czy Lynyrd Skynyrd albo Wishbone Ash. Byłam po prostu muzycznie nieustannie, permanentnie indoktrynowana przez J. Ale oto, zaczęłam więcej bywać sama, a więc i częściej chodzić własnymi ścieżkami muzycznymi, poszukiwać, dowiadywać się. Ale z Ryśkiem i tak było inaczej, było nadzwyczajnie. Co nie znaczy, że dostałam jego płytę, od jakiegoś przystojnego wielbiciela (mojego), który wyczuł, że do mnie to najlepiej trafic przez film albo muzykę. ;-)
To był zwyczajny szary dzień. Jak w tej piosence pani nazwiskaktórejjużniepamietam. Krzątałam się po kuchni. Radio, jak zwykle włączone, a w nim kolejne bzdury w związku z czarną cenzurą, że "Trójka" podobno dostała zakaz puszczania piosenki "List do. M" Ryśka z uwagi na słowa "nie ma Boga, nie ma nie". "Trójka", jako, że jeszcze wtedy była "Trójką" puściła w biały dzień ten oto utwór. Usłyszałam prawdziwą rozpacz, samotność, zwątpienie, poczucie winy, opuszczenie - jednym słowem, to wszystko przed czym bym chciała uchronić swoje dzieci. I jakoś tak bardzo zechciałam mieć ten utwór, żeby się nim katować psychicznie. No bo ja lubię, gdy słucham muzyki, jak mnie serce boli i w żołądku ssie. Albo lubię, gdy zaczyna mi się chcieć żyć. A że jestem osobą impulsywną, nie zastanawiałam się więc długo. Wsiadłam w samochód i do miasta, gdzie, jako że jeszcze nie było internetu, jeden sklep muzyczny był. Wchodzę i proszę pana o płytkę Dżemu z piosenką "Modlitwa do M.". Pan, jako że właścicielem sklepu był, potarł bródkę z zakłopotaniem, mówi, że nie wie, że nie ma itp. Na szczęście, jeden z klientów, może smakosz Dżemu, odzywa się - nie "Modlitwa do M.", tylko "List do M." - płyta "Detox". Uff, jakaż ulga, bo pewnie bym do Poznania za tym listem pojechała. No i w ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką kasety z nagraniem płyty "Detox". A wraz z nią miałam Ryśka, który na każde zawołanie, gdy tylko miałam ochotę się powzruszać śpiewał mi "List do M.", "Detox", "Victorię" czy równie przejmujacy "Jak malowany ptak" - napisany na cześć tych, którzy pierwsze ośrodki monarowskie obrzucali kamieniami, nie będąc pewnymi, czy kiedyś ktoś z ich rodziny nie będzie potrzebował takiegoż.
Z czasem kolekcja płyt troszke się powiększyła, później Rysiek umarł. 30 lipca 1994 roku. Byliśmy akurat nad jeziorem w Bytowie. Spiker w radio oczytał wiadomość, jedną z wielu suchych - "dzisiaj w szpitalu w Chorzowie zmarł Ryszard Riedel, wokalista rockowo-bluesowej grupy "Dżem". Któryś z obecnych w pokoju facetów wypowiedział sakramanetalne- "zaćpał się na śmierć". Już otwarłam usta. Ktoś,chyba kuzynka, szybko zmieniła temat, kłótnia została zgaszona w zarodku.

Oglądnęłam film "Skazany na bluesa", który mi powiedział to dokładnie to samo - Rysiek Riedel zaćpał się na śmierć. Bardzo nie lubię, gdy ktoś tak mówi! A ja tak chciałam się dowiedzieć, jakim był człowiekiem. Liczyłam na ten portret Ryśka namalowany przez najbliższych mu ludzi - reżysera Kidawę-Błońskiego (jego krewny), kumpli z zespołu, z którymi spędził najbardziej chyba szczęśliwe chwile życia i innych, w tym rodzinę.
Zobaczyłam Normalnego Faceta - i pięknie! W końcu każdy, nawet największy geniusz, najpierw jest człowiekiem. Zobaczyłam chłopca, a później mężczyznę, cały czas naiwnie zakochanego w wolności, uosobieniem której był Indianin na białym koniu, i fajnie. Jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, skłóconego z ojcem, jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, który wziął pierwszą działkę z głupoty, bo mu ktoś dał, chciał spróbować, mogę to zrozumieć. Zobaczyłam Ryśka biernego, Ryśka, który się poddał, czekając tylko na koniec. Tego nie moge zrozumieć - wiemy, że walczył, leczył się, próbował. Dowodem na to są jego wyśpiewane słowa.
Dlaczego pokazano Ryśka tylko słabego? Gdyby takim był, czy pociągnął by za sobą tylu fanów, i to nie tylko tych młodych, z długimi włosami. Dlaczego nie pokazano Ryśka w pełni uczuć? Nie widzimy go kochającego, targanego namiętnościami, zrozpaczonego, szalonego, zainspirowanego, uwielbiającego ludzi i to co robi. Jest parę scen, w których on (czyli K.Kot) co nieco o sobie opowiada. To za mało. Trzeba było to pokazać.
Na ekranie oglądamy przeważnie Ryśka poniżonego, zdeptanego, niegodnego. Przecież "Skazany na bluesa" nie miał być chyba kolejnym filmem w kampanii antynarkotykowej?
Myślałam, że będzie to film o artyście. Prostym człowieku, bo takim był, tak jak większość z nas, ale którego natura albo Bóg obdarzył ciekawym głosem, wyczuciem muzycznym, charyzmą i wielkim szczęściem, by mógł w życiu robić to co kocha i uskrzydlać innych (czego ja sama jestem tego dowodem - parę takich chwil od niego dostałam). A jeśli ten film czasem wzruszy, to tylko dlatego,że czujemy: litość? nie daj Boże, raczej wielkie współczucie, ból z powodu, że dając wielu tak wiele, pozostał samotny i bezradny. A gdzie podziw i uznanie?
"List do M" - pierwszy utwór, którym poznałam się z Ryśkiem oraz inne - nadal pozostają najlepszym i największym źródłem wiedzy o nim i jego życiu.

sobota, 4 lutego 2006

"Kochanek" tym razem rosyjski

Tak się pięknie złożyło, że niedawno przypomniałam sobie "Ostatnie tango w Paryżu", a właściwie film o nim, a parę dni temu zobaczyłam na Canal + "Kochanka" produkcji rosyjskiej.
Przy okazji - bardzo lubię kino naszych byłych sąsiadów. Od dawien dawna. Nawet to socjalistyczne, które prawdę mówiąc w swojej wymowie "ku chwale ojczyzny" nie odbiegało od współczesnego kapitalistycznego kina amerykańskiego - wot, potęgi świata, taka ich uroda.
Kino rosyjskie cenię, bo pięknie pokazuje człowieka i jego walkę z życiem. I czuję jakąś dziwną bliskość z tamtym, nie zawsze urodziwym światem, cudownym samym w sobie, ale zniszczonym i zeszpeconym przez ludzi. Ludzi, którzy z gruntu mając wrażliwe, ckliwe, romantyczne dusze są permanentnie, od wiek wieków niszczeni i upadlani przez przeróżne systemy, którym nie mogą się przeciwstawić, mimo swej statystycznej liczebności. Ale to są rozważania na inną okazję, może przy innym filmie.

"Kochanek" czyli "Liubownik" (prawda, że pieknie brzmi w oryginale?), to film jak najbardziej współczesny. Opowiada o przeżyciach męża po śmierci żony. Mitia, bo tak ma na imie główny bohater, językoznawca, wykładający na wyższej uczelni, jest w średnim wieku. Poznajemy go, gdy pewnego ranka, znajduje martwą żonę na podłodze w kuchni. Elena, zmarła nagle na atak serca, podczas przygotowywania śniadania. Czyli podobnie jak to było z Paulem z "Ostatniego tanga w Paryżu" - jego też poznajemy po śmierci żony, z tym, że on jest w trudniejszej sytuacji, bo jego towarzyszka życia popełniła samobójstwo. Ale tak samo nie wiemy, jakim małżeństwem były obie pary, możemy sie z dalszej akcji domyślać, że nie tak bardzo idealnym.
Oba filmy łączy zachowanie obu mężczyzn, w obliczu opuszczenia ich przez kobietę, z którą żyli dłuższy czas w związku. Mimo, że nie były to układy najszczęśliwsze. Mitia nauczyciel akademicki nie zawsze opierał się, jak to wynika z dialogów w filmie, urokom powabnych studentek - jednak więzi między małżonkami były dość silne, o czym przekonali, i Paul i Mitia niestety, dopiero po śmierci kobiet.

Paul - poznaje 20-letnią Jeanne i postanawia, że przy jej udziale zatraci się w seksie. A Mitia, z kolei, zapełnia pustkę po pogrzebie, poszukiwaniami kochanka żony, o którym dowiedział sie przeszukując jej rzeczy. Znalazł strzęp listu, który ona napisała do niejakiego Iwana, no i chyba go nie wysłała? oraz kawałki starych biletów autobusowych. Poszukiwania kochanka, a później nachodzenie go, dociekanie prawdy jak to z nim i Eleną było, przeradza się z czasem w prawdziwą namiętność, nawet obsesję. Niemal taką, jaką Paul przejawia spotykając się z Jeanne w Paryżu.

Mitia nie może spocząć dopóki nie dowie się całej prawdy, oddaje się jej poszukiwaniu, choć wie, że będzie dla niego bardzo bolesna, a być może i zgubna. Zachowuje się jak straceniec. Nie może jeść, nie może spać, nie umie i nie chce już pracować, rozmawiać ze znajomymi, nie potrafi fizycznie kochać się z kobietą, bez pogardy dla niej. Być może, wybrał taki sposób by poradzić sobie z bólem. Wolał ból czy rozpacz po stracie żony zamienić na nienawiść do jej kochanka, na zatracenie się w namiętności do żony jakiej nie zdołał przez swoje zaniedbanie poznać.

Mężczyzna, który nie spał z jego żoną noc w noc w małżeńskim łożu, który nie obcował z nią dzień w dzień przy wspólnym stole, znał ją lepiej, a może i bardziej kochał, niż on - mąż. Taką prawdę, a być może jeszcze inną (w tym momencie polecam film), trudno przełknąć, będąc mężczyzną.
Każdy z nich, i Paul w Paryżu i Mitia w Moskwie poniósł swoją i siebie godną porażkę.

Film jest bardzo dobrze zagrany - w roli Mitii - męża mamy sławę miedzynarodową - Olega Jankowskiego. Kochanka gra nieznany mi aktor Sergiej Garmasz - o twarzy w sam raz pasującej do postaci czołgisty, bo właśnie taki zawód miał kochanek żony profesora filologii rosyjskiej, co było dla niego dodatkowym policzkiem.
Mamy ładne zdjęcia kamienic starego miasta. I nie tylko - cały obraz jest bardzo ciekawie sfilmowany, piękne zbliżone ujęcia np. fragmentu ręki, która tak a nie inaczej ułożona, w takim a nie innym otoczeniu dużo mówi w jakim nastroju znajduje sie główny bohater. I tego typu kadrów jest sporo. Są nie tylko piękne ale i komunikatywne.
No i klimat filmu, to jest to! Smutny, powolny, jest więc czas na refleksję, na zadumę "a jak by to ze mną było?" Czasem przypominało mi się dobre kino francuskie, w którym najprościej mówiąc, na pozór mało akcji, ale za to dużo uczuć.


PS Oczywiście, skojarzenia z "Kochanka" z "Ostatnim Tangiem w Paryżu" czyli Paulem i Mitią sa dosyc luźne, i raczej powierzchowne. Rzecz tylko w niemożności znalezienie sobie miejsca po śmierci ukochanej, czy aby na pewno?, kobiety. Kwestia sumienia, niespełnienia w małżeństwie, czego już nie da się nadrobić. Że coś się zaprzepaściło, bo żyłem płytko, obok kobiety, a nie z nią... itd. Ale to chyba jednak nie jest "tylko".... Może, gdyby Mitia żył w Paryżu? I zajął by się nim Bertolucci, zamiast na kochanku żony, mściłby się na mężatkach, będąc ich kochankiem? ;-)Chyba głupi żart. Ale można by wtedy na niego nieźle popsioczyć, a tak współczujemy Mitii i... rozumiemy doskonale jego żonę.