wtorek, 29 stycznia 2013

Mój nauczyciel - reż. Bohdan Sláma

Środkowoeuopejski przyczynek do  światowego nurtu filmów LGBT. Młody nauczyciel biologii przenosi się z praskiego liceum do wiejskiej szkoły podstawowej. Odkrył u siebie homoseksualne skłonności, myśli więc, że na głebokiej prowincji będzie miał mniej pokus, a tym samym uda mu się je ukryć. Nie chce przypadkowych przygód, związków, marzy o prawdziwej miłości i wierzy, że tylko ona może być jego spełnieniem. Ale jak to w życiu bywa, ludzie są wszędzie, nie tylko Pradze, a krew nie woda.

Jeśli ktoś lubi czeskie kino, a nie przepada za gejowskimi wątkami, to i tak polecam mu „Mojego nauczyciela”. Bo tak naprawdę jest to film o samotności i odwadze. W sensie – wyjście z samotności, miłość, przyjaźń wymaga odwagi. Bo jeśli nie zdobędziesz się na nią świadomie i odpowiednio wcześnie, może dopaść cię desperacja. Nie można zamykać się w skorupie jak ślimak (nie bez powodu klamrą spinającą film jest wykład o tych mieszkańcach muszli, która i tak nie chroni przed urazami). 

Gdyby nie pewne odważne, acz ryzykowne przedsięwzięcie, nauczyciela, które początkowo przyniosło mu zasłużenie wiele zgryzoty,  wstydu, a wdowie, z która się zaprzyjaźnił, i jej synowi stresu, kobieta ta do końca życia tkwiła by w przekonaniu, że jest stara i nieatrakcyjna, jej syn Lasta pewnie by tak szybko nie dojrzał, a  nauczyciel nie znalazłby swego miejsca na ziemi, przynajmniej na jakiś czas. Naturalną rzeczą jest zbłądzić,  najtrudniej trafić na ludzką wielkoduszność, która wyprowadzi zbłąkanego na prostą.

Kocham czeskie kino, nawet z jego wadami.  Za jego prostotę i ciepło, sympatię do każdego człowieka. Po każdym seansie mam wręcz ochotę przytulić się do ekranu.  :)

środa, 16 stycznia 2013

God Bless America - reż. Bobcat Goldhwait

Aż chciałoby się zawołać po napisach końcowych:  Ameryko miej się na baczności!  To nie Al  Kaidy masz się obawiać, bój się sama siebie.  Stan psychiczny twoich obywateli  przy jednoczesnym niczym nieskrępowanym dostępie do broni, z którego tak jesteś dumna, jest prawdziwym zagrożeniem dla Twoich obywateli.
Ogłupiające media, przefiltrwane odpowiednio wiadomości z kraju i ze świata, programy typu" konkurs na gwiazdę Ameryki w czymś", wszelkie tokszoły,  promujące różnego gatunku prymitywy, albo ludzi opóźnionych w rozwoju itp.  Normalność i prawdziwe talenty już się znudziły – ludziom nie zależy na jakiejkolwiek refleksji, ale na bezmyślnym  śmiechu. Chodzi o to, żeby się za przeproszeniem nażreć i porechotać (Multikina się kłaniają).  Wszystko zwala się na przemęczenie i codzienną bieganinę, a rzecz w tym, że społeczeństwo staje się coraz bardziej konsumpcyjne, a przy tym leniwe i  gnuśne.  Tak więc wychodząc na wprost tym niewygórowanym wymaganiom narodu, Ameryko,  24 godziny na dobę płynie z twoich mediów rzeka chamstwa, głupoty, prostactwa. Na okrągło, cała dobę stacje radiowo-telewizyjne  prześcigają się w zaskakiwaniu widza tanią prowokacją, niewybrednym dowcipem, godną pożałowania obsceną.  Twórcy mediów i ich najemnicy nie są głupi,  zdają sobie sprawą, jakie społeczeństwo wychowują, schlebiając jego najniższym instynktom, ale skoro to daje im wielkie pieniądze, mają to w nosie i nie przejmują się konsekwencjami swej destrukcyjnej działalności.

Narastająca z wielu powodów  frustracja, ogłupiająca rzeczywistość,  negacja wszelkich wartości, może sprawić, że któregoś dnia jakiś zdołowany gość, któremu jest już wszystko jedno, bo na przykład, tak jak Frank (Joel Murray):  jest rozwiedziony, kilkuletnia córka – wzorcowa wychowanka konsumpcyjnego społeczeństwa nie chce go znać, koleżanka z pracy, której kupił kwiaty oskarża go o molestowanie, co skutkuje jego zwolnieniem , w końcu dowiaduje się, ze ma raka mózgu -  a może to być szereg zupełnie innych przyczyn (patrz ostatni masowi zabójcy dzieci  na terenie szkół) - nagle sięgnie po swego gnata, opatulonego w białą flanelkę, schowanego na czarną godzinę w pudle na szafie i zacznie strzelać.  Do kogo popadnie.  Albo tak jak Frank, wg wybranego schematu, uzurpując sobie prawo do jakiejś misji, np. wyeliminowania jednostek łamiących podstawowe prawa współżycia społecznego, albo po prostu do głupców, którzy działają mu na nerwy.  Owszem, zwolennicy dostępu do broni powiedzą, że skoro mu tak źle, ma przecież jeszcze jedną możliwość – strzelenia sobie w swój własny łeb. Owszem, i Frank bierze taką opcję pod uwagę, ale przecież…. skoro jest mu wszystko jedno, skoro ma umrzeć, to czemuż by przy okazji nie sprzątnąć z tego świat kilkoro debili. :)

""God Bless America" ogląda się bardzo dobrze, ma akcję,  tempo, zdecydowane, wyraziste postaci, balansuje na granicy dramatu, kryminału, czarnej komedii i groteski. Warto słuchać uważnie ciętych i krytycznych tekstów, płynących z ust Franka, dostarczają wielu niezłych obserwacji na temat obyczajowości Ameryki. Dla urozmaicenia fabuły,  do ciapowatego nieco Franka dołącza Roxi, brawurowo zagrana przez Tarę Lynne Barr – przebiegła nastolatka - buntowniczka, uciekinierka z nudnego domu rodzinnego i tak samo jak Frank nienawidząca zalewającą Amerykę  bezduszność, tandetę i głupotę.
Jest moment, kiedy ta dwójka przyjaciół  stylizuje się na przemierzających Amerykę  Bonnie i Clyde. Ale jeśli ktoś myśli, że połączy ich coś więcej niż przyjaźń, to jest w błędzie. Frank trzyma fason i nie przekracza pewnych granic, a nawet wygłasza tyradę potępiającą Nabokova i Allena (mojego Allena!), jako tych, którzy stworzyli lolitkowe standardy w życiu społecznym (na szczęście reżyser i scenarzysta Bobcat Goldtwaiht, oszczędził Romana Polańskiego w tym względzie). :)

Film z przymrużeniem oka, o mścicielu, jakim każdy w swoim życiu chciałby choć raz być, wymierzającym sprawiedliwość nie tylko bezmyślnym zadufanym egoistycznym głupkom jakich spotykamy na swojej drodze, ale i tym, którzy świadomie tych głupców kształtują po czym wykorzystują, ciągnąc z ich kieszeni kasę.  
 "God Bless America" - i spraw niech się zastanowi, kto jej naprawdę zagraża, czy wspomniana już Al Kaida i islam, czy chrześcijańskie media na usługach chrześcijańskich polityków, dbające by naród był jak najbardziej ogłupiały, bo takim się najłatwiej rządzi i straszy, namawiając do kupowania broni i kolejnych wypraw na wojnę w obronie amerykańskiej "wolności".

Oczywiście, świat ogłupiających mediów to domena nie tylko Ameryki (choć pewnie tam doszło już to do granic absurdu).  Ludzie węszący  zysk z gnuśności i lenistwa społeczeństw i tym samym je promujące  spotyka się wszędzie. I do nas dotarły już dawno (od zgniłego Zachodu,rzecz jasna) wszelkie tokszoły, bigbrazery, promujące jednostki poniżej poziomu przyzwoitości. Takie "Rozmowy w toku" Ewy Drzyzgi – kiedyś rewelacyjna audycja, obnażająca wiele anomalii społecznych, jak np. molestowanie w rodzinie, teraz zeszła kompletnie na psy. Co prawda nie dochodzi jeszcze do mordobicia stron przed kamerami ku uciesze zgromadzonej gawiedzi, ale poczekajmy chwilę. Albo inna sprawa – spraszanie na rozmowy politycznych celebrytów, typu Richard Henry Tscharnetzky, Danuta Kempa, czy Marzena Wróbel – oni nie są od poszerzania horyzontów widza, oni są po to by siać ferment, bo od niego rosną słupki oglądalności. A że ludzie wokół nienawidzą się coraz bardziej, ok.!  I o to chodzi! Będą więcej siedzieć w domu i oglądać durne programy!

sobota, 12 stycznia 2013

Koriolan - reż. Ralph Fiennes

Wcale mi nie przeszkadzało, że dialogi prowadzone są językiem wprost z Szekspira, powiedziałabym nawet, że to była prawdziwa rozkosz słuchać tak konkretnych, skondensowanych zdań, z których każde to gotowa i pouczająca sekwencja, np. ta do gawiedzi z ust tytułowego bohatera:  "Wojna was rozzuchwala, a pokój przeraża".
 Zaakceptowałam także przeniesienie akcji do XX wieku i wojnę na Bałkanach, co jest przecież żywym dowodem na uniwersalność i wieczność dramatów Szekspira. Pochwalam także przesłanie jakie niesie ten film, o tym, że każda wojna jest wypadkową męskich, a może nawet człowieczych (bo tyczy to także matki Gnejusza Marcjusza Koriolana) ambicji, kompleksów, wybujałego ego, apetytu na władzę, czyli wszystkich najniższych popędów, i każda, nawet najbardziej wzniosła i szlachetna, ideologia jest im podporządkowana. I głupie te matki (Vanessa Redgrave jak zawsze świetna), które posyłają z dumą swych synów na wojny, lepiej im strzelić w kolano, jak np. matka w "Dokąd teraz"), bo niczym innym są oni  dla polityków i dowódców jak tylko mięsem armatnim.

Uważam reżyserski debiut Ralpha Fiennesa za całkiem udany. Nie oszczędza siebie ani widza, zarówno w scenach na polu wojennym (bardzo realistyczne), jak i w zmaganiach z samym sobą oraz matką, mającą na niego i jego decyzje olbrzymi wpływ. Daje sporo do myślenia, nie tylko w sferze rozważań o naturze człowieka w zetknięciu ze społeczeństwem, o honorze, zdradzie, mestwie ducha i ciała w czasie wojny, ale i jego małości w czasie pokoju. Dobrze pokazana męska rywalizacja między Gnejuszem Marcjuszem (Ralph Fiennes) i Tullusem Aufidiusem (Gerard Butler), ale i respekt jaki do siebie żywią. Do czasu... bo zdrada ojczyzny, z pobudek czysto osobistych, emocjonalnych i skumanie się przeciw niej z jej wrogiem, świadczy o małości ducha jednak, nie może imponować, choćbyś był najmężniejszym z mężów. W życiu nie ma prostych rozwiązań, zawsze trzeba coś poświęcić w imię czegoś, wojownik, czy polityk, rzadko poświęci swój honor czy ambicję w imię pokoju i zaoszczędzenia krwi swych braci.

I jeszcze jeden plus ze spotkania z Koriolanem - nabrałam apetytu na sztukę tzw. wyższą i prawdopodobnie, i wreszcie, być może, odkurzę płytki z teatralnymi dramatami Szekspira, wyprodukowanymi przez TV BBC, które swojego  czasu wydała w swej biblioteczce GW. Mam nadzieję, że nie tylko odkurze, ale i zobaczę, bagatela - 20 sztuk, z dodatkiem dramatów i komedii w wersji drukowanej, w przekładzie jakże kiedyś cenionego Macieja Słomczyńskiego (teraz modny jest S. Barańczak). Tak, tego samego Słomczyńskiego, na którego podobno, jak donosi IPN, donosił kiedyś mąż Wisławy Szymborskiej. Powstało wielkie w ojczyźnie naszej oburzenie, bo poetka postanowiła w testamencie przekazać część swego majątku na fundację jego imienia (Adam Włodek), mającą wspierać młodych artystów słowa. Są protesty, wycofują się sponsorzy i propagatorzy. Działalność Fundacji chwilowo zawieszono. Poeci będą po staremu klepać biedę. I dobrze, bo nie ma to jak pisanie przy pustym żołądku. Dramat prawie godny samego Szekspira.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Restless - reż. Gus Van Sant


On, Enoch, jakiś taki poharatany – chodzi na pogrzeby obcych ludzi, kładzie się na asfalt i obrysowuje kredą swoją sylwetkę, niczym biegły poszkodowanego śmiertelnie w wypadku drogowym. Tak, dokładnie, dobrze myślicie -  on żyje z traumą po wypadku samochodowym, w którym stracił bliskich (rodziców), a sam ledwo uszedł z życiem. Ona, Annabel, jest przemiłą dziewczyną, co scena przebraną w jakiś vintage’owe ciuchy, umierającą na raka mózgu. Oboje jeszcze w wieku szkolnym. Spotykają się na jednym z pogrzebów, obsesyjnie zaliczanych  przez Enocha.  Zakochują się w sobie, na trzy miesiące, co prawda, ale ileż można zrobić i jak wiele przeżyć w tym czasie. Niejednym nie jest dane dostąpić takich uczuć nawet przez całe długie życie. Prawda, że to piękne i wzruszające? A przynajmniej takie powinno być. Tym bardziej, że młodzi bohaterowie grani są przez pełnego uroku syna Denisa Hoppera, Henry’ego i śliczną Mię Wasikowską.

Nic tak nie wstrząsa,  jak miłość i śmierć w jednym, i na dodatek młodym i pięknym. No to dlaczego mną nie poruszyło? Myślę, że właśnie dlatego, że jest za cudnie (młodzi, piękni, ładnie ubrani, z niesamowitą fantazją i wyobraźnią, niepospolite pasje itd.).  Przez cały film miałam uczucie, że oglądam aktorów przebranych za odlotowych bohaterów, w wydumanych, super oryginalnych scenach,  posługujących się zajebistymi dialogami, a wszystko po to, by mi sie łza w oku zakręciła, bo skażonych przedwczesną śmiercią.  Być może Gus Van Sant, nie dla takiego jak ja targeta zrobił ten film.  Tak, pewnie tak, nie powinnam go oglądać, bo nie mogę uwierzyć, że będąc 17-latką i mając perspektywę śmierci za kilkadziesiąt dni, można choć raz nie zapłakać nad swym losem i nie wściekać się na jego niesprawiedliwość, że nie ma się ani chwili załamania i poczucia bezsilności, że chce się codziennie przebierać za starą - młodą w wystrzałowe ciuchy z  lat 60-tych, rysować ptaki i śmiać się na pogrzebach. Domyślam się,  że takie zachowanie może być sposobem na oswojenie się ze śmiercią,   ale żeby aż tak  nieludzko, z taką swobodą i dezynwolturą, bez odrobiny choć wobec niej pokory,  strachu, czy buntu?

Wiem, że dziewczyna ma stanowić kontrapunkt dla postawy chłopca, który prezentuje zupełnie odmienne odczucia wobec śmierci. Buntuje się, ma pretensje i obwinia żyjących krewnych za śmierć rodziców, wścieka na nich samych, że go opuścili, zachowuje się czasem zupełnie irracjonalnie, przyjaźni się z duchem japońskiego kamikadze - chyba nawet czasem myśli o samobójstwie, a przecież opatrzność darowała mu życie, wybudzając go ze śmierci klinicznej. Annabel zaś, w przeciwieństwie do niego, tak bliska śmierci, kocha życie, cieszy się każdą jego chwilą, dba o siebie, nie rezygnuje ani na chwilę ze swoich zainteresowań (ptaki i Darwin), nie boi się żadnych wyzwań, także miłości.

Wszystko to rozumiem, i pochwalam, ale dlaczego nie pochwalam filmu?  Chyba właśnie z powodu  tak bardzo dwubiegunowych postaci, i za ten ideał, jakim jest Annabel. I za to, że ciągle się tak przebierała, i że była taka strasznie cudowna i dzielna. Film był o umieraniu, a był taki fajowy! Może dlatego, powie ktoś, że wraz ze śmiercią przeplatała się miłość? A może właśnie dlatego powinien być choć trochę smutny? Bo jak mówi głos z offu – śmierć jest trudna, ale miłość jeszcze trudniejsza. A ja tego jakoś w filmie nie zauważyłam.

Mniemam, że „Restless” zrobiono pewnie także z pobudek czysto humanitarnych,  by dać widzowi siłę, wetchnąć w niego promyk słońca na ewentualną smutną okoliczność. Ja wiem, że ten film nie byłby dla mnie pocieszeniem. I wiem dlaczego, jestem po prostu na takie dyrdymały za stara.

Polecam bardzo młodym, zwłaszcza hipsterom.  Jest na co popatrzeć, istna rewia stylizacji.
Dodam, że jest jedna scena, która mnie autentycznie rozczuliła i do mnie przemówiła – mowa pożegnalna, która zamienia się w serię uśmiechów pod wpływem wspomnień o zmarłej. :)

środa, 2 stycznia 2013

To nie jest film - reż. Mojtaba Mirtahmasb, Jafar Panahi

Oj, jak długo nie pisałam o filmie irańskim. A coś tam widziałam z jego dorobku. Ostatnio “Co wiesz o Elly”, “Rozstanie” (Asghar Farhadi) albo “Nikt nie rozumie perskich kotów” (Bahmam Ghobadi). Niestety, nie jestem w stanie, jak każdy z was, pisać o wszystkim co oglądam na ekranie.  A szkoda.

O dokumencie z 2011 zatytułowanym, wydawałoby się przewrotnie, “To nie jest film” warto wspomnieć. Tytuł jest pewną prowokacją zwróconą ku irańskim władzom, gotowym wyciągnąć ewentualne konsekwencje wobec człowieka, któremu filmów robić zakazano. A film jest, wydawałoby się  na pozór, mało ciekawym, konspiracyjnym,  zapiskiem jednego dnia z życia reżysera, uwięzionego we własnym domu.  Jego autor Jafar Panahi (ten od cudnego “Białego balonika” oraz “Lustra” i “Kręgu”, których jeszcze nie znam), naraził się władzom aktualnego reżimu, popierając w wyborach 2009 opozycję. Znalazły się więc jakieś powody, by skazać go na 6 lat więzienia i zakaz kręcenia filmów przez 20 lat. Dla artysty taki wyrok oznacza śmierć. Reżyser odwołał się od niego i  czeka na decyzję sądu. A my jesteśmy świadkami jednego dnia aresztu.

Aż dziw bierze, że można zrobić 75 minutowy film o czekaniu, w jednej przestrzeni, praktycznie bez fabuły. Ale czemu się tu właściwie dziwić.  Mamy do czynienia z jednym z najznamienitszych reżyserów Iranu.  Panahi opowiada  o swoim filmie, który kręci, narazie,  w swojej wyobraźni. Scenariusz, napisał go na bazie króciutkiego opowiadania A.Czechowa, traktuje o dziewczynie, która zakochuje się w szpiegującym ją szpiclu, nie będąc świadoma jego funkcji. Wydaje jej się, że chłopiec stoi pod jej oknem, bo jest w niej zakochany.

Panahi nie tylko opowiada, ale próbuje nawet reżyserować. Taka rodzaj zabawy-improwizacji. Na dywanie dużego pokoju zaznacza taśmą  plan mieszkania dziewczyny, sprzęty, schody, okno.  Wciela się w postać bohaterki i innych postaci.  Plan filmowy, jakby wyjęty z “Dogville”Larsa von Triera, z tą różnicą, że Trier eksperymentował z własnej woli, a dla Panahiego to deska ratunku przed depresją.W pewnej chwili reżyser  zatrzymuje się, milczy,  zrezygnowany pyta, po co kręcić film, skoro można go opowiedzieć.  Moment załamania, bezradności, niemocy, rozpaczy. Ale tylko moment, bo przecież “To nie jest film” powstał, został przemycony do Europy, był wyświetlany na festiwalach filmowych (np.  Watch Docs 2012). A tamten film, fabularny, zaplanowany, wymarzony, o dziewczynie zakochanej w swoim wrogu, niczym reżyserze kochającym i odrzuconym przez swoją ojczyznę, też kiedyś powstanie, to kwestia czasu. Mam przynajmniej taką nadzieję.

"To nie jest film" jest bardzo specyficzny. Podejrzewam, że nie każdemu się spodoba, z wielu względów. Niby  nie dzieje się nic, i nie stanie się nic do końca, tymi słowami z piosenki G. Turanu’a, można by go podsumować. Bo i faktycznie, cóż, poza rozmowami telefonicznymi z rodziną, adwokatką (sic!), parzeniem sobie herbaty, paleniem papierosów,czytaniem książek, oglądaniem telewizji (była akurat relacja z Japonii po trzęsieniu ziemi w 2011 r.), rozmowami z legwanem, może się zadziać w mieszkaniu-areszcie, będącym prawdopodobnie pod obserwacją i na podsłuchu.  Jedyne co reżyser może sobie nakręcić legalnie to filmik na komórce. Ot, choćby rozmowę  z młodym chłopakiem w windzie, odbierającym śmieci od lokatorów kamienicy. Są jeszcze okna i balkon mieszkania (przepiękne, nawiasem mówiąc) z których widać zabudowaną panoramą Teheranu, i jest święto fajerwerków, odgłosy ulicy, także te wieszczące o aresztowaniach… A my z tych strzępów rzeczywistości irańskiej, jakie możemy wyłowić z tego oceanu czekania Panahiego, wysnuwamy sobie fragment obrazu Iranu, tyczący życia artysty w zniewolonym kraju.

Oczywiście, napisy końcowe, podziękowania dla realizatorów filmu i przyjaciół Panahiego, dla ich bezpieczeństwa, pozbawione są nazwisk, są wykropkowane.

Polecam ciekawym, jeśli nadarzy się okazja, albo przyjdzie chęć zobaczyć kraj naprawdę zniewolony, może niektórzy poczują się lepiej w naszej, podobno także zniewolonej Polsce. Wszyscy, którzy tak twierdzą powinni być wysłani na warsztaty życia do Chin, albo Iranu, albo na Kubę! I to na kilka lat. Bez prawa powrotu przed ich upływem.