niedziela, 29 lipca 2012

Piękny chłopak - reż. Shawn Ku

Spokojny niedoszły doktor elitarnego kierunku - neurobiologii, na jednej z amerykańskich uczelni, o bardzo przyjemnej aparycji - szczupły, rysy twarzy delikatne, ładne brązowe oczy, miły uśmiech - pewnie wszystkie sąsiadki, ciotki i kuzynki na jego widok krzyczały z zachwytem:  "jaki piękny chłopiec z tego Jamesa! (Holmesa)".  Jakież musiało być ich zdziwienie, gdy pewnego ranka dowiedziały się, że to on jest tym mordercą, który wtargnął na premierę najnowszego filmu z Batmanem i zabił strzałami z broni palnej kilkanaścioro widzów na sali kinowej.

Sam Caroll (Kyle Gallner), postać kluczowa w filmie Shawna Ku, to prawdziwa laleczka - buźka aniołka, kręcone jak u Amorka blond włosy, pełne usta, niebieskie oczy - właśnie dostał się do wymarzonego college'u. Jego matka (Maria Bello) i ojciec(Michael Sheen) zapewnili mu warunki do życia i rozwoju, jakich nie powstydziłaby się przeciętna rodzina. Emocjonalnie jednak coś w niej niedomaga.  Każdy  z rodziców zajęty jest własnym sprawami, pracą zawodową, szczególnie ojciec. Matka stara się jak umie, by mieć z synem kontakt. Niestety, w tym domu rozmowa ograniczona jest do wymiany przyjętych powszechnie ogólników, typu: "jak minął dzień", "co słychać", " co w szkole", "kotlety były za twarde', czy "jutro chyba będzie padać". Czuć, że tak naprawdę nie ma woli do głębszej rozmowy, bo taka zabiera mnóstwo bezcennego czasu, który przecież można wykorzystać na przeczytanie codziennej prasy, żeby dowiedzieć się co słychać w szerokim świecie i u innych, bardziej znanych, ludzi.
 Ładni, grzeczni chłopcy, nie stwarzający drastycznych problemów wychowawczych, są mile widziani, zarówno w szkole, jak i w domach rodzinnych oraz w sąsiedztwie. Po prostu nie zawracają dorosłym głowy,  dzięki czemu mają oni więcej czasu dla siebie, a i nie zakłócają estetyki otoczenia. Jak się okazuje - do czasu. Przychodzi bowiem dzień, w którym Sam Caroll wpada na salę wykładową swojej uczelni i zabija strzałami z pistoletu kilku studentów, rozbryzgując ich krew po całym otoczeniu.

Jak wspomniałam, James Holmes (ten z prawdziwego życia) zabił w kinie w Denver (premiera "The Dark Knight Rises) 12 osób. Cały świat, miliony matek i ojców, rozczytują się w najnowszych doniesieniach medialnych na ten temat, współczując głęboko rodzinom, i innym bliskim, zabitych. A być może w tym samym czasie ich grzeczne, znudzone dzieci, potrzebują jakiejś rozmowy...  Ludzie bardziej i mniej znani odwiedzają pogrążonych w żałobie, by uścisnąć rękę i pocieszyć w bólu. Ile osób na świecie pomyśli w ogóle, a ile ze współczuciem, lub choćby z odrobiną refleksji, o rodzicach zabójcy? Także tego z filmu "Piękny chłopak"? Oni również stracili dziecko, a wyrzuty sumienia, poczucie odpowiedzialność za śmierć tylu istnień, nie opuszczą ich do końca życia. Do końca swych dni będą żyć samotnie, przytłoczeni poczuciem winy, z piętnem rodziców mordercy i z pytaniem, na które nigdy nie uzyskają odpowiedzi  (filmowy syn zaraz po ataku na studentów popełnił samobójstwo, a Jack Holmes, albo zwariował, albo udaje szalonego) - "dlaczego"?

To właśnie tym, którzy wydali na świat  wielokrotnego zabójcę poświęcił swój film Shawn Ku, amerykański choreograf i reżyser filmowy.  Uczucia, jakie ogarniają rodziców sprawcy tego typu tragedii dla w miarę empatycznego widza są zrozumiałe i do przewidzenia, ale film mimo wszystko działa i współodczuwamy z rodzicami wszystkie emocje i zachowania.  Najpierw jest niedowierzanie, potem zaprzeczenie i bunt, następnie wzajemne obarczanie się winą, po czym poczucie winy własne i otępienie. A na samym początku, by w ogóle to przeżyć trzeba zaszyć się w jakąś mysią dziurę - media, gapie nie odstępują i atakują 24 godziny na dobę. 
Reżyser, tak mało znany w branży, miał ogromne szczęście, że udało mu się zdobyć do współpracy Marię Bello i Michaela Sheena. To dzięki nim ten film jest tak przejmujący i  zajmujący jednocześnie, mimo, że akcja ogranicza się głównie do ich dialogów w jednej przestrzeni - pokoju,  hotelowym bądź w ich mieszkaniu.

 Lubię iść pod prąd, unikam rozentuzjazmowanego tłumu, jeśli ktoś też tak ma, to ten film go zainteresuje. Niedawno widzieliśmy i rozpisywaliśmy się na temat rodziny po podobnych przejściach w "Musimy porozmawiać o Kevinie", który to film próbował nakreślić prawdopodobną genezę wybuchu agresji u młodego człowieka na tle portretu rodziny w kryzysie. W tym filmie nie widzimy żadnej szansy na pojednanie się rodziców. Rodzice w "Pięknym chłopaku" mają cień takiej szansy, czy ją wykorzystają, czy będą w stanie przeżyć resztę życia, bez wzajemnych wyrzutów i oskarżeń? Czy będą w stanie zapomnieć, albo pogodzić się z tą traumą,  mając codzienne siebie na wzajem na przeciwko, jako dowód wielkiej porażki życiowej? Rodzicom dzieci, które zginęły zabite w ataku szaleńca, łatwiej będzie się wspierać w bólu. Rodziców mordercy ból będzie raczej dzielił. "Piękny chłopak" nie daje jednoznacznej odpowiedzi czy recepty, co do przyszłości państwa Caroll. Natomiast prowoku do wielu pytań, na które trudno będzie znaleźć komukolwiek jednoznaczną odpowiedź.

piątek, 20 lipca 2012

Blue Valentine - reż. Derek Cianfrance

Dean i Cindy – czyli rewelacyjni Ryan Gosling i wdowa  po Ledgerze (no, prawie wdową, bo nie zdążyli wziąć ślubu) – Michelle Williams (wybaczcie,  ale jej osoba nieodłącznie będzie mi się kojarzyć z tą równie szybko rozbłyskującą jak i zgaszoną gwiazdą na firmamencie światowej kinematografii).  Oboje stworzyli przejmujący portret umierającej miłości. 
Często, w dniu ślubu i wesela życzymy młodej parze, by miłość (albo szczęście) jaka im towarzyszy w tamtej chwili zachowali przez całe życie. Bardzo piękne, i jakże proste, niewyszukane życzenie. Ale jakże trudno mu sprostać. Życie jak wiemy nie jest samospełniającym się koncertem życzeń.  Na szczęście, a więc i na miłość, jej trwanie,  a zwłaszcza w takim kształcie jak na początku, trzeba sobie mocno zapracować, a najpierw bardzo tego chcieć.

Cindy i Dean można powiedzieć, pobrali się z miłości. W każdym związku, mam wrażenie, jedno kocha bardziej, drugie mniej. Niestety, po jakimś czasie, samo kochanie przestaje wystarczać.  Szczególnie powinien o tym pamiętać ten/ta, która kocha bardziej.  Czy Cindy i Dean pielęgnowali swój związek, dbali by miłość sprzed kilku lat, miała tę samą moc co w dniu ślubu?

On jest robotnikiem,  pracuje w firmie, która zajmuje się przeprowadzkami. Ona, ambitna,  wybiera się na medycynę. On właśnie przeprowadził pewnego starszego pana do domu spokojnej starości. Do tego samego, w którym Cindy akurat jest z wizytą u babci. Tu się poznają. Dean zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Ona czuje do niego sympatię, która z czasem przekształci się w miłość.  Dean jest niesamowitym romantykiem, marzącym o tej jednej jedynej ukochanej, której odda swe serce i ciało. Cindy korzysta z uroków życia w każdej postaci od ukończenia 13 lat, czyli mieści się w średniej krajowej, od której  znacznie odstaje Dean.
Rodzice Deana  rozeszli się, gdy miał on 10 lat. Od tego czasu nie miał kontaktu z matką. Cindy  żyje w pełnej, ale nieszczęśliwej rodzinie – wszyscy się nie lubią, są ze sobą jedynie dla zachowania pozorów udanego stadła, jak pan Bóg przykazał.

Czyli - od początku, więcej ich dzieli niż łączy. Ale wiadomo miłość jest ślepa, wszystko pokona itd.  Jeśli taka jest potęga miłości, to dlaczego  tyle nieudanych związków wokoło?   
Ktoś po seansie wykrzyczy:  bo ona sama nie wie czego chce! Ma takiego fajnego, kochającego męża! Jest cudownym ojcem dla jej dziecka! Pracuje, co prawda co dzień na rauszu, jak to robotnik budowlany,  ale kasę do domu regularnie przynosi.  Z kolei ktoś inny ujmie się za Cindy, mając w pamięci to, co ona sama powiedziała Deanowi podczas nocy w hotelu na godziny, mającej uratować ich walące się w gruzy małżeństwo, że jest facetem jest bez ambicji, ma wielki potencjał, ale nic z nim nie robi, nie rozwija się,  i nie motywuje do rozwoju swojej żony. Ok, ale jemu na niczym tak nie zależy w życiu jak na byciu ojcem i mężem i tylko w tym chce się realizować, nie na tańcu, śpiewaniu, czy rzeźbieniu.  No dobrze, ale  ją to nudzi, ona niespełniona pani doktor, ma większe ambicje itd. 
Miłość ci wszystko wybaczy, miłość czyni cuda etc. – wszystko to prawda, ale tylko wtedy, gdy jest ślepa, a miłość ma to do siebie, że z biegiem czasu wzrok jej się poprawia :)

Poza tym, nad Cindy i Deanem, jak nad każdym z nas, wisi strach, by nie powielić schematu rodziny (albo rodziców) z której się pochodzi. Cindy panicznie bała się życia w małżeństwie bez miłości, utrzymywania go tylko dla dobra dzieci. Rozumiała, na swoim przykładzie, jak tego rodzaju dobro, jest źle pojmowane. Dean natomiast rozpaczliwie bronił się przed rozpadem związku – on z kolei bardzo dotkliwie odczuł brak rodzica, w tym przypadku matki, co  okaleczyło go w pewien sposób na całe życie.

I tak źle i tak niedobrze. Może najlepiej by było, gdyby jednak oboje wykazali wobec siebie więcej dobrej woli? Więcej ze sobą rozmawiali, byli otwarci na propozycje partnera,  brali pod uwagę wzajemne oczekiwania, zarówno wobec siebie, jak i wspólnego życia?  Nie można spocząć na laurach,  w samozachwycie nad swoją miłością do partnera, trzeba jeszcze zadbać, by ta miłość dawała obojgu szczęście.
Może, może… a może po prostu, odrzucając wszelkie filozofowanie, trzeba pogodzić się ze smutną i brutalną prawdą, jaką ktoś kiedyś odkrył,  że „miłość jest jak mydło, ubywa jej przy używaniu” ? 
Optymista powie -  może nie to, że jej  ubywa, ale że ewoluuje, wraz z nami. Zmienia się, dojrzewa, czasem jest bardziej wymagająca, a czasem bardziej tolerancyjna, czasem jak my sami, szalona, czasem nudna,  nic stałego i wiecznego nie ma na tej Ziemi, czemuż tego wymagać od miłości? 

Najsmutniejsze jest to, że największe szkody, w tym całym zmaganiu się dorosłych z  miłością, ponoszą ich dzieci. Dorośli jakoś się otrzepią, znajdą sobie nowego partnera, a dziecko całe życie odczuwa konsekwencje schyłku miłości rodziców, przenosząc je na swoje związki. I tak koło się kręci, aż do końca świata.

środa, 18 lipca 2012

Senna - reż. Asif Kapadia

 Ayrton Senna –  czas jego świetności przypadł na lata, kiedy nie miałam specjalnie głowy interesować się się przystojniakami z toru Formuły 1. Choć, owszem, jego nazwisko wryło mi się w pamięć, nie tylko dlatego, że kojarzy mi się z senną, steraną obowiązkami domowymi matką dwójki szkrabów, jaką wtedy byłam, ale także z krzyczącymi z mediów informacjami  o jego sukcesach, niestety, przerwanych nagłą i gwałtowną śmiercią.  Jeśli w ten sposób odchodzi przystojny, młody,  w pełni sił i w pełni rozkwitu mężczyzna, nie sposób tego szybko zapomnieć. Tak więc z ciekawością sięgnęłam po dokument jemu poświęcony, tym bardziej, że wyszedł spod ręki Asifa Kapadii, Brytyjczyka hinduskiego, pochodzenia, autora  „Wojownika” – filmu, który spokojnie czeka na swoją kolej w mojej filmowej kolekcji.

 Wobec „Senny” nie miałam żadnych sprecyzowanych oczekiwań,  nie jestem przecież fanką czy znawczynią tego typu wyścigów. Po prostu – interesowało mnie, czego dowiem się o człowieku, który został obwołany mistrzem  wszech czasów w swojej dyscyplinie. 

Film Kapadiego jest doskonale zrealizowany. Perfekcyjnie zmontowany, wyłącznie z filmów archiwalnych, czasem wtrącone są mini, naprawdę mini, fragmenty wywiadów, czy jakichś okazjonalnych wypowiedzi, samego Senny,  jego najbliższych, czy to z kręgu rodziny, czy innych kierowców (Alaina Prosta), czy dziennikarzy sportowych - wszystko z tamtych czasów. Żadnego smęcenia, czy pienia ze strony żyjących współcześnie nie ma. I bardzo dobrze.

 Montaż, nie ważne, czy zgodny z chronologią wydarzeń – na przykład gdy chodzi o zatrwożony wyraz twarzy Senny,  lub jego jego wypowiedzi o Bogu, sprawia, że z biegiem czasu czujemy coraz większy niepokój. Po prostu – ten film ogląda się jak najlepszej wody thriller i to mimo wiedzy o tragicznym zakończeniu tej historii.

Jeśli chodzi o portret Senny, to właściwie otrzymujemy przed wszystkim portret kierowcy – mistrza. Ale uważny widz  z niedużych fragmentów wypowiedzi samego bohatera, jak i komentarza narratora zobaczy w nim także człowieka, nie tylko bardzo ambitnego i wojowniczego, a nawet zadziornego ale także  swoistego outsidera w środowisku. Jakby nie było do Europy przyjechał z Brazylii, młody i jeszcze nikomu nie znany. Władze Formuły 1 miały swoich pupilków. Senna ciągle odnosił wrażenie, że jest szykanowany przez różne, czasem niekorzystne dla niego, interpretacje przepisów. Co rusz podkreśla, że cały interes kręci się wokół polityki (władz związku i stajni samochodowych) i pieniędzy. Być może miał rację, albo jakiś kompleks, może na tle pochodzenia, może trudny charakter,  trudno powiedzieć. Pewne problemy są tylko w filmie zasygnalizowane, ale nie rozstrzygnięte.

Jedno co wiadomo na pewno o Sennie, jako człowieku, to to, że wierzył głęboko w Boga. To w jego łasce upatrywał swoich sukcesów.  Pewne jest także, że był nałogowcem, jeśli chodzi o zwycięstwa – liczyły się tylko  wygrane wyścigi, one dawały mu największą rozkosz, do której nieustannie dążył. Hm, można nawet powiedzieć, że umarł z miłości. Czy może być coś piękniejszego? Szkoda tylko, że tak wcześnie. Ale czy rzeczywiście wcześnie?  Można na sprawę spojrzeć z innej strony - może właśnie dostąpił od Boga (który wg niego kierował jego życiem) kolejnej łaski - nie dane mu było  doczekać momentu prawdziwej i nieodwołalnej klęski, a tego by chyba tak spokojnie nie przeżył (a 34 lata, to wiek, w którym przychodzi już czas ustąpić miejsca młodszym).

Pewnie dlatego, z powodu wielkiej miłości do ścigania się,  tak mało, a właściwie niczego, nie dowiadujemy się z filmu o życiu osobistym Senny. Jeśli by ktoś liczył na jakieś sensacje, skandale towarzyskie –  nic  z tego. Senna to Senna – tor wyścigowy to jego namiętność, a najwięcej emocji dostarczała mu rywalizacja z Alainem Prostem.  O czym pewnie, miłośnicy tego sportu i tak wiedzieli przed filmem.

Ten dokument,  jak przypuszczam, może zadowolić w pełni  takich widzów jak ja, którzy coś tam kiedyś Sennie liznęli, albo też zupełnych świeżaków, nie znających jeszcze tego nazwiska. Bardziej obeznani z tematem, mogą być nieco zawiedzeni, a być może, jednak,  niektórzy z  zadowoleniem obejrzą jeszcze raz historyczne fragmenty wielkich wyścigów, zwycięstw i upokorzeń, bo i takich doznawał na torze wielki Senna.  Tak czy tak, czasu na pewno nikt nie zmarnuje.

wtorek, 17 lipca 2012

Dwaj bracia - reż. Jean-Jacques Annaud

Lata 20-te ubiegłego wieku. Hen daleko, za górami, za rzekami i lasami, żyła sobie szczęśliwa tygrysia rodzina. Tata, mama i ich dwoje synków. Rodzice po nakarmieniu małych wylegiwali się w słońcu nad brzegiem rzeki, a dzieci biegały sobie beztrosko w ich pobliżu, zabawiając się ze sobą, albo z sąsiadami, mieszkającymi tuż obok. Raj na Ziemi, mieli wszystko – miłość, wzajemną troskę i opiekę, jedzenie, wodę, słońce, a gdy zapragnęli trochę cienia, mogli schronić się pod drzewa lub w ruiny pozostałości miasta Angkor.
 Ich szczęście skończyło się wraz z przybyciem białego człowieka, zwabionego do kambodżańskiej dżungli nie tylko bogactwem fauny i flory, ale starymi zabytkami ukrytymi w gęstwinie zieleni. Jednym z przedstawicieli rasy, która musi, i myśli, że może, mieć wszystko za pieniądze, jest pisarz, myśliwy, handlarz artykułami kolonialnymi - Aidan McRory (uroczy Guy Pearce). To za jego pośrednictwem, ginie matka tygrysków, a one zostają rozdzielone i różnymi kolejami losu trafiają, jeden do podrzędnego cyrku, a drugi do królewskiej menażerii. Obydwaj zaczynają być szkoleni przez człowieka.  Jeden na cyrkowego sztukmistrza, a drugi na tygrysiego „gladiatora”. Czyli podlegają zupełnie przeciwstawnej tresurze:  u jednego kształci się pokorę i tłamsi charakter, w drugim przypadku, wręcz przeciwnie – stawia się na drapieżność, wyostrzenie wrodzonych cech.
Pewnego dnia bracia spotkają się na arenie, jaką znudzeni ludzie wybudowali, by rozerwać się widokiem rozrywających się na strzępy zwierząt.  No, fajnie, ale czy otrzymają oczekiwaną satysfakcję? Tak w skrócie wygląda treść filmu, który, zachęcona kiedyś dawno, recenzję jednego ze znajomych bloggerów, postanowiłam sobie teraz zobaczyć. Ot, tak, dla odprężenia po mordobiciach i rzeziach duńskiej narkotykowej dilerki („Pusher”).
 Nazwisko reżysera – Jean Jacques Annaud (w końcu to on jest ojcem „Imię róży”, czy „Kochanka”), gwarantowało, że nie będzie to kit. No i oglądało się całkiem przyjemnie, choć od tematyki przemocy daleko nie uciekłam.  Jednak nie było jakichś drastycznych scen, żadnej krwi, zwierzę rażone sztucerem kładło się łagodnie i cicho zasypiało. Tak, dzięki temu, ten film może oglądać cała rodzina, łącznie z małymi dziećmi. I dobrze, bo będzie można po filmie porozmawiać z pociechami o panu myśliwym (hobby ostatnio dość nagłośnione -  prezydent Komorowski). Ale jak można wytłumaczyć dziecku, że myśliwy to taki gość, który zarazem kocha zwierzęta i je zabija? A może właśnie się to uda, po tym filmie?

W roli myśliwego Guy Pearce wypadł wyśmienicie. Dobra prezencja, piękny uśmiech, łagodne ruchy, spokój na twarzy i całej postawie.  Po prostu – tylko do rany przyłóż! On nie męczy zwierząt, on je tylko usuwa, gdy stwarzają niebezpieczeństwo dla człowieka, i niczego więcej, ponadto nie robi. Także, nie protestuje, gdy widzi na terenie cyrku olbrzymiego tygrysa ludojada (z którym zaprzyjaźnił się wcześniej, po zabiciu jego matki) w małej klatce, częstuje go tylko dobrotliwie cukierkami miodowymi. Wyznaje zasadę, że każdy i człowiek, i zwierzę, ma swoje miejsce w szeregu, swoją pracę, swoje zadanie i powinien się tego trzymać. Może i słusznie?

Film, mając miejsce akcji w ruinach Angkor, nie byłby pełny, gdyby choć małego fragmentu im nie poświęcił. W końcu zabytek klasy światowej. Dawniej, zabytki, ich fragmenty, z podobnie niedostępnych miejsc jak ta dżungla, wywożono do miejsca zamieszkania białego człowieka. Tym także zajmuje się Aidan McRory, który nie tylko pisze bardzo dobre książki przygodowe, ale wywozi bezceremonialnie posągi ze świątyni. Robotnik do niego woła „ta rzeźba nie mieści się na wozie”, „to odetnij samą głowę’ – odpowiada miłośnik sztuki. Ale, pojawia się już jaskółka w tej materii, jest nią myśl zrodzona w głowie białego zarządcy królewskiego dworu, aby i tu, w tej niesamowicie bujnej dżungli wyznaczyć szlak turystyczny, w ten sposób ukrócić grabież ruin, a jednocześnie na nich zarobić.

„Dwaj bracia” – chciałoby się powiedzieć - „słodki film”, bo w pamięci ciągle zostają mordki dwójki małych tygrysiątek. Niestety, nie da się tak podsumować tego seansu.  Film, owszem ogląda się z przyjemnością, ze względu na zdjęcia, ale daleko mu do słodyczy czy naiwności, bo przekonuje nas, że nie ma życia bez przemocy (a miałam odetchnąć po „Pusherze”). Zarówno w świecie zwierząt, jak i ludzi. I nie da się żyć bez wzajemnego przenikania tych światów. Czasem ta przemoc  jest bezmyślna, wynika z zaspokojenia próżności i pychy ludzkiej, ale bywa także nieodzowna, gdy chodzi o ratowanie życia (głód, czy bezpośrednie jego zagrożenie).  I niestety, coraz trudniej jest już oddzielić siedliska ludzkie od zwierzęcych, a nawet jeśli, to i tak może przyjść moment, że zwierzę, które rozmnaża się, zgodnie z humanitarnymi zasadami, nie pozwalającymi na jego odstrzał, w poszukiwaniu pożywienia w końcu i tak zawita do człowieka. A wtedy człowiek wiedziony jakimś atawistycznym strachem zabije go bezlitośnie, czasem może i bezmyślnie i niepotrzebnie ( w Warszawie ponoć naliczono pk. 600 dzików, spacerujących w mieście w okresie roku, po moim podwórku też od czasu do czasu przemyka para dzików, niedługo może będą miały małe, mam nadzieję, że na przemykaniu tylko się skończy).

niedziela, 15 lipca 2012

Pusher I, II, III - reż. Nicolas Winding Refn


  + "NWR: Nicolas Winding Refn" - reż. L. Duroche

Lubię za pośrednictwem filmu penetrować obszary zupełnie mi nieznane, obce i odległe, takich których granic w życiu realnym z własnej woli, powodowana najczęściej strachem, bym nie przekroczyła, które jednak kuszą zaspokojeniem ciekawości, poznaniem ciemnej strony człowieka, którym przecież jestem.  :) Nicolas Winding Refn, w dokumencie poświęconym jemu poświęconym („NWR „ w reż. L. Duroche) opowiada o sobie, że jako nastolatek, mając rodziców byłych hippisów, mógł kontestować rzeczywistość jedynie za pomocą seansów kina eksploatacji, bowiem tylko świadomość, że ich dyslektyczny syn/pasierb ogląda „takie” filmy, robiła na opiekunach jakiekolwiek wrażenie. Ja aż tak daleko się nie zapuszczam, ograniczam się do filmów realistycznych, typu dramaty więzienne, gangsterskie, jakieś obyczajówki rodem z nizin społecznych czy zmarginalizowanych środowisk. Ale Refnowi coś ze wspomnień seansów z młodych lat pozostało, ich ślady  dość często znajdujemy w jego filmach.

No to już wiadomo dlaczego sięgnęłam po trylogię NWRefna „Pusher”. No, nie tylko dlatego, także z powodu obsady. W dwóch pierwszych gra przecież Mads Mikkelsen. W czasie oglądania pierwszej części z radością odkryłam udział Kima Bodnia, którego miałam wcześniej przyjemność oglądać i się nim zachwycić, w duńskim mini serialu „Most nad Sundem”. Poza tym, chcę poznać, jak najszerzej i w miarę możliwości, filmografię człowieka (zostały mi jeszcze 4 filmy), który zdystansował w wyścigu na bieżni z czerwonego dywanu w Cannes Larsa von Triera z jego „Melancholią” i odebrał Złotą Palma za reżyserię „Drive”. Niestety, w Hollywood Duńczyk, który pokochał Nowy Jork (tak o sobie mówi, że z pochodzenia jest Duńczykiem, lecz sercem Nowojorczykiem – spędził w NY około 8 lat życia, jako nastolatek), nie został już przez zachowawczych sztywniaków z oskarowej Akademii .

Dla porządku przywołam tytułu wszystkich trzech części, i lata ich powstawania. 1996 – „Dealer”, 2004 – „Pusher II: Krew na rękach”, 2005 – „Pusher III: Jestem aniołem śmierci”. Jak widać aż 8 lat lat dzieli pierwszę część od pozostałych. W międzyczasie reżyser zdążył zbankrutować. Jego filmy „Pusher I”, „Bleeder” i „Fear X” nie spotkały się ze zrozumieniem w Danii, co zmotywowało go do kontynuacji swej reżyserskiej roboty w USA, jak wiemy uwieńczonej międzynarodowym sukcesem filmu z Goslingiem. 
Mads Mikkelsen występuje w Pusher I i II. Kim Bodnia w I, Zlatko Buric – imigrant z Jugosławii (chyba się nie dziwicie, że uwielbiam serbsko-chorwackie imiona – mówić legalnie do faceta, jeszcze w dodatku wyglądającego jak Buric, „Złotko” – toż to sama rozkosz) – we wszystkich trzech.

Wszystkie części opowiadają o zgubnym skutkach narkotykowej dealerki i ćpania. No bo przecież nie da się być dobrym handlarzem, bez pomacania towaru. W jednym zdaniu -  o co w trylogii chodzi. Chodzi, rzecz jasna, o pieniądze. O łatwe pieniądze, które jak się niektórym leniom i bumelantom wydaje można zarobić na narkotykach. Zarobek niby lekki, ale jego konsekwencje zazwyczaj bywają ciężkie, a nawet groźne dla życia, o czym przekonuje się m.in. Frank (Kim Bodnia) w „Dealerze” (Pusher I), który zadziera z dzielnicowym bossem narkotykowym, Milo (Zlatko Buric). Frank kumpluje się z Tonnym (Mads Mikkelsen), prymitywnym ćpunem, który w drugiej części „Krew na rękach” – pokaże widzowi swoją prawdziwą twarz, nieśmiałą, zakompleksioną, swym pozornym cwaniactwem usiłującym ukryć jak bardzo jest samotny i niepewny siebie. A przede wszystkim, niczego tak nie pragnie, jak akceptacji. Ażeby ją zdobyć, zdolny jest zrobić wszystko.  Przypodobać się każdemu, kto się nawinie pod rękę, za wszelką cenę, nawet robiąc z siebie głupka - to cel jaki stara się osiągnąć w każdego dnia. A najbardziej jednak, chciałby zdobyć uznanie u ojca, szemranego mechanika samochodowego, który swojego czasu wykreślił syna z życia. Tonny ma wytatuowane z tyłu czaszki słowo „Respect”. I tego się w końcu domaga. Tonny, o ironio losu, zostaje także ojcem, co niespodziewanie dla niego samego zmienia jakość jego życia. A my żegnamy się z nim z bardzo kruchą nadzieją, że uda mu się ocalić syna.

„Krew na rękach” to wg mnie, najlepsza część trylogii, choć i pozostałe także uważam za udane. Refn zrobił ją po 8 latach, gdy już nieco dojrzał, został ojcem, co jak sam mówi w wywiadach, wniosło zupełnie inne wartości do drugiego i trzeciego odcinka.  Zresztą, reżyser w dokumencie, wręcz objaśnia, że wszystkie filmy, i ich główni bohaterowie, także „Bronson” mają wiele z niego samego, choć on nigdy nie siedział w więzieniu, nie ćpał, nawet alkoholu nie pije. Tworząc sztukę, uprawia egzorcyzmowanie zła, jakie w nim siedzi, tak twierdzi (polecam przy okazji serię „Wizjonerzy kina. Nicolas Winding Refn” na Ale Kino!), tłumacząc, dlaczego w jego filmach tak dużo bezkompromisowych scen przemocy. Zresztą, porównuje sztukę do wojny, zauważając, że różnią się jedynie tym, że wojna niesie realne ofiary, a sztuka inspiruje.

Druga część Pushera, jest fragmentami mocno liryczna. Zresztą, ku takim samym liryczno-tęsknym klimatom oscyluje i część III – „Jestem aniołem śmierci”. Jej główną postacią jest Milo (występujący do tej pory na drugim planie), taki mini magnat narkotykowy, który musi już ustąpić miejsca młodszym i trudno mu się z tym pogodzić. Wchodzą nowe substancje (extasy), narkotyki są coraz częściej zanieczyszczone, a poza tym – facet się starzeje, robi się coraz bardziej sentymentalny, ma już 25 letnią córkę, którą uwielbia, to dla niej chce przestać ćpać, no i, zdrowie już nie to – idzie więc na odwyk. Jaki to piękny widok widzieć Milo, starego wyjadacza narkotykowego biznesu, spowiadającego się na spotkaniu anonimowych narkomanów i przechwalającego się ile dni nie bierze. Niestety, jeśli już raz wdepnie się w bagno, żeby nie powiedzieć w g…o, to baaardzo długo trzeba wietrzyć buty, żeby nie śmierdziały, ale zakończenia terapii nie zdradzę, jakby się trudno było komuś domyślić! :)

Mówiąc o Milo, nie można nie wspomnieć o Radovanie, zaprzyjaźnionym ochroniarzu i żołnierzu, egzekwującym należności pieniężne od dłużników. Radovan, tak jak jego imiennik z realnego życia, Karadzić ( jeszcze chyba do tej pory nie osądzony za zbrodnie wojenne), jest prawdziwym rzeźnikiem, na usługach szefa. Obaj – wrażliwi i czuli dla przyjaciół, czyli dla tych, którzy nie nastąpili im na odcisk (czytaj – nie są im winni żadnych pieniędzy), dla wrogów czyli dłużników, są bezwzględni. 
Zresztą, Tonny i Frank w gruncie rzeczy, tak jak i bohaterowie innych filmów Refna, to też niezłe chłopaki są, (Milo tak jak i Driver staje w obronie kobiety), tylko nieco porywcze, a już tym bardziej, gdy wciągną kreskę. 

Bardzo ciekawe jest tło społeczne filmu. Kopenhaga, a w niej więcej imigrantów niż Duńczyków. I to się chyba rodakom w filmach Refna nie bardzo podobało. W krajach skandynawskich, wbrew przychylności władz i praw, mieszkańcy za imigrantami nie przepadają. Zresztą tak jest chyba wszędzie, przysłowiowy murzyn, czy to biały czy czarny, jest dobry póki za pół darmo wykonuje swoją brudną robotę. Gdy skończy, może, a nawet powinien, odejść. Tylko, że on już się zadomowił, polubił swoje podwórko i nie ma ochoty go opuszczać.  Przez ekran przewija się mnóstwo narodowości. Dominujące są te z rejonów Bałkanów -Serbowie, Chorwatowie, Macedończycy, Albańczycy, także Turcy. Nie brakuje też Polaków, Ukraińców. Są i Szwedzi,  a jakże! , ci raczej przyjezdni, i tylko po to by porządnie napsuć w życiu rdzennego Duńczyka. Holendrzy pojawiają się zaocznie, tylko w rozmowie telefonicznej. Wszyscy wraz z Duńczykami, pospolitymi przestępcami, zamieszani są w ciemne interesy, handel narkotykami, kobietami, kradzionymi samochodami. Oj, chyba nie takim obrazem Danii mógł się przypodobać swym rodakom młody, 26-letni debiutant filmowy. No i przyszło mu zbankrutować. Tym bardziej, że filmy te zrealizował w konwencji brutalnego realizmu dokumentalnego.  Tego samego, którego z grubsza, kilka miesięcy wcześniej, przed premierą Pushera I, zasady, jako swoje credo ogłosiła słynna Dogma.  Mads Mikkelsen, w dokumencie, który wspominam na początku, odważnie twierdzi, że to Refn był pierwszy, tylko Dogmatycy się do tego nie przyznają.  Raczej nie lubi się Refn z Dogmatykami, co widać wyraźnie po tonie jego wypowiedzi na temat Larsa von Triera, przy różnych okazjach.

Czy polecam trylogię „Pusher”? Na pewno tym, którzy tak jak ja, znudzeni już są tradycyjną konwencją gatunku w wersji amerykańskiej. Fajnie jest łyknąć haust czegoś tak odświeżającego, a jednocześnie mocnego, osadzonego na rodzimym, bo europejskim, gruncie. Refn raczy nas scenami, jakich nie doświadczymy w nagradzanych przez Akademię produkcjach Made in USA. Poza tym, jego filmy mają niesamowitą ścieżkę dźwiękową. W ogóle, on ogromną wagę przywiązuje do muzyki, jak powiada, najpierw ma w głowie dźwięk, muzykę, a dopiero potem konstruuje obraz. Czym ten człowiek nas jeszcze zaskoczy? Zobaczymy, liczę na jego nową produkcję, z tajskim boksem w tle „Only God Forgives”, znowu z muzyką Cliffa Martineza (Drive).

Pamiętajmy jednak, że ten nadzwyczaj skromnie prezentujący się reżyser, utożsamia się z jednym ze swych bohaterów „Bronsonem”, facetem, któremu na niczym tak nie zależy jak na sławie. A co najlepiej ludzie pamiętają? I czym się zawsze podniecają? Złem, połączonym z okrucieństwem. Proste? Pozornie, niejeden już tę oczywistą oczywistość odkrył i się na niej przejechał. A Refnowi idzie coraz lepiej. Zmyślna bestia! (nawet hołdy od samego Jodorowskiego zbiera).

poniedziałek, 9 lipca 2012

Chanel i Strawiński - reż. Jan Kounen

No, tego filmu nie mogłam sobie odmówić, zauważając go na półce mojej ulubionej biblioteki. Reżyseria Jan Kounen, który wcześniej popełnił takie fajności jak „Doberman” i „Blueberry” (wrażenia o nich na moim blogu), a teraz proszę, wziął się za melodramat oparty na faktach, a dziejący  się między nie byle kim, bo między Coco Chanel a Igorem Strawińskim. Wydawałoby się,  gdzie Rzym gdzie Krym – a jednak! W końcu, niby daleko, ale to dwie wielki osobowości, które wniosły niemały wkład w nową jakość dziedzin sztuki, którymi się parali.

Byłam bardzo ciekawa, przyzwyczajona do niekonwencjonalnych rozwiązań reżysera, jak też Kouenen ugryzie tak konwencjonalny gatunek jak romans, melodramat. Moją ciekawość podsycała główna rola męska, której podjął się fascynujący Mads Mikkelsen.
Fajerwerków nie było, ale oglądało się z zainteresowaniem i z ciągle narastającym smutkiem, dlaczego miłość do diaska niesie za sobą tyle nieszczęścia? Obie panie, i żona i Coco, kochały Igora. Igor kochał je obie także, z tym, że jedną, jako szacowną matkę jego dzieci, mniej namiętnie. Mieszkali razem we wspaniałej willi pod Paryżem (Coco zaprosiła Strawińskiego z rodziną pod swój dach, by ten miał spokój i mógł dalej tworzyć swe skandalizujące kompozycje), przecudownie urządzoną przez projektantkę mody. Wszyscy mieli wspaniałe warunki do życia, pracy, rozwoju, także uczuć. Mistrz komponował, jego żona poprawiała mu nuty, zajmując się także wychowaniem i opieką nad dziećmi (Igor też czasem dla relaksu wpadł na pogawędkę z rodziną). Coco komponowała, wyjeżdżając w tym celu od czasu do czasu w podróż służbową, swoje nowe legendarne perfumy. Służba zajmowała się domem i gotowaniem. Żyć nie umierać. 
A jednak, żona Igora, Katarina, rozchorowała się ze zgryzoty. Igor ma wyrzuty sumienia, Coco jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu. A mogło być tak pięknie. Ale gdyby było, to zapewne Strawiński nie skomponowałby kolejnych wspaniałych utworów, wszak wiadomo, że nic tak dobrze nie robi pracy twórczej jak cierpienie z miłości albo tęsknota za ojczyzną. 

W każdym razie jest to romans jakich  mamy na pęczki.  W małżeństwo z dziećmi, mając na początku zupełnie niewinne zamiary, wkrada się kobieta, po czasie zostaje kochanką męża. Żona czując się urażona, zdradzona, odchodzi z dziećmi. To niestety nie wzmacnia mężowskiej miłości. Kochanka jeśli jest zła – zaciera z radości ręce, albo wręcz odwrotnie, trawiona poczuciem winy –  tak jak Coco Chanel, odsuwa się od ukochanego, mimo miłości do niego.  Kochanek, i mąż w jednym, zostaje na lodzie. Zwyciężyła szlachetność, poprawność, zamarła miłość.  Strawiński, będąc wielkim muzykiem, który co dopiero uciekł z Rosji, po rewolucji 1905, nie kwapi się za podążeniem za żoną i dziećmi. I tak oto wszyscy żyli długo, samotnie i ... nieszczęśliwie..

Film, mimo że wyszedł spod ręki Kounena, można zaliczyć do majacych niespieszną atmosferę. Dla mnie nie jest to wadą, ale dla niektórych może być przestrogą. Sporo w nim umiarkowanych dialogów, powolnych i długich, szerokich ujęć kamery, ale trzeba przyznać, że te ujęcia właśnie są ogromną zaletą filmu. Autorem zdjęć jest David Ungaro, któremu należą się ogromne brawa ( Kounen zrobił z nim także „99 franków”). Praca  kamery  w ogóle jest zróżnicowana (piękne ujęcia z góry, ujęcia obrotowe wokół bohaterów szerokie ujecie ogromnej widowni teatru) i to one głównie wnoszą dynamikę do filmu, którego akcja jest bardzo statyczna.  

Na szczególną uwagę zasługuje także scenografia i kostiumy – wprost oszałamiające wnętrza i kreacje Coco Chanel. Naprawdę jest na co popatrzeć. No i posłuchać, oczywiście – w końcu to film o kompozytorze.

Mads Mikkelsen jako Strawiński trafiony w 10-tkę, nie tylko wizualnie. Co prawda w ulizanej fryzurce nie poraża urodą, ale i tak czasem bywa seksowny, szczególnie wtedy, gdy porzuci sztywny garnitur, założy sweter i rozwichrzy grzywkę. Natomiast Anna Mouglalis jako Coco powala, nie tylko urodą, figurą, wdziękiem, ale także głosem – boski.

 Jeśli ktoś by mnie spytał wprost, „babko, przestań gadać, powiedz wreszcie, czy polecasz?” to powiem – róbta sobie co chceta, mnie się podobał, nie kwiczałam co prawda z zachwytu nad historią, ale rozkoszowałam się obrazem, kiwając ze współczuciem nad losem artystów. Co prawda, Strawiński poddał w wątpliwość, czy projektantkę mody można do takowych zaliczyć, czym bardzo Coco rozczarował, no więc niech będzie, że kiwałam nad losem nieszczęśliwie zakochanych (co za  przykry oksymoron mi wyszedł na zakończenie).

niedziela, 8 lipca 2012

Niebezpieczna metoda - reż. David Cronenberg

Lepiej grzeszyć i później żałować (albo i nie), niż żałować, że się nie grzeszyło. Tłumienie popędów do niczego dobrego nie prowadzi, ale  czy do dobrego? Życie rodzinne i doświadczenia (przeróżne) z wczesnego dzieciństwa rzutują na życie seksualne dorosłego osobnika.  Destrukcja, także seksualna, ma moc twórczą, tylko z wybuchu może powstać coś nowego. Zniszczenie, lub puszczenie w niepamięć ego prowadzi do prawdziwego wyzwolenia itd. itd. - Jeśli ktoś oczekiwał wielkich i mądrych wykładów z dziedziny psychoterapii czy psychoanalizy to się na "Niebezpiecznej metodzie' zawiódł. Ja, wręcz przeciwnie - zostałam mile zaskoczona, bo otrzymałam całkiem przyzwoity film biograficzny o dwójce lekarzy, którzy sami wpadają w pułapki swych metod leczenia - wiadomo - "szewc bez butów chodzi." Są bezradni wobec swoich ludzkich uczuć i namiętności.

Czym jest psychoterapia i dlaczego obecnie cieszy się takim wielkim powodzeniem? Ludzie coraz mniej zaczynają się jej wstydzić, a  Allen to nawet się chwali, że jest stałym klientem nowojorskich speców od uzdrawiania duszy.  Jest to przede wszystkim sztuka rozmowy i wnikliwego wschłuchiwania się w drugiego  człowieka - a o to przecież, przy dzisiejszej atomizacji społeczeństwa, coraz trudniej. Takie godziny prawdziwej rozmowy, wynurzeń, mentalnego obnażenia rodzą niebezpieczeństwo narodzenia się głębokiej więzi między psychoterapeutą a pacjentem. Pamiętam, że swojego czasu przyznał się do tego grzechu nawet sam naczelny i modny psychoterapeuta Polski - Wojciech Eichelberger. Że nie wspomnę już o chorych wręcz i bardzo niebezpiecznych więziach między śp Andrzejem Samsonem  (równie popularnym i zasłużonym dla polskiej psychoterapii) a jego młodymi pacjentami.

Ludzie są samotni, zagubieni, przerażeni życiem - nie ma się co dziwić, że obsesyjnie przywiązują się do ręki, która wyprowadziła ich z meandrów własnej psychiki. Tak też stało się z pacjentką doktora Junga, młodziutką Żydówką rosyjskiego pochodzenia Sabiną Spielrein. Ich zażyłość zawarta w gabinecie medycznym zaowocowała nie tylko burzliwym, nieco perwersyjnym, długoletnim związkiem, ale także znajomością i przyjaźnią oraz współpracą z profesorem Freudem. Zażyłość i współpracę obu wielkich lekarzy można by w w skrócie ująć, że są oni "szkiełkiem (Freud) i okiem (Jung)" - psychoanalizy.
Carl Jung, poza tym, przekonał się, nie bez bólu (jedna z lepszych scen filmu), że jest prawdziwym filistrem nie zdolnym porzucić swego dostatniego i poukładanego życia naukowca i męża oraz ojca dla namiętności, a może nawet miłości swego życia.  Poskutkowało to, a jakże - zgodnie z teorią o tłumionych popędach -  depresją, na którą złożyło się także spełnione przeczucie apokalipsy XX wieku - wojny światowa 1914-1918. Później doszła druga wojna, która Sabinie jako Żydówce przyniosła zagładę z rąk rasy, której reprezentantem był jej kochanek.

"Niebezpieczna metoda", jak dla mnie, jest głównie  popisem aktorskim moich najulubieńszych mistrzów ekranu, panów:  Viggo Mortensena jako Sigmunda Freuda, Michaela Fassbendera (ach, dlaczego on tak rzadko się uśmiechał) - Carl Gustav Jung i Vincenta Cassela - diabeł, też doktor, Otto Gross. No, już lepiej Cronenberg nie mógł wybrać. Trochę mi to zgodne trio zakłócała Keira Knithley. Podejrzewam, że reżyser zdecydował się na nią, ze względu na anorektyczną sylwetkę i twarz, która świetnie komponowała się z neurotyczną osobowością postaci, jaką przyszło jej grać. Przyznam, że pierwsza scena z Keirą (wybuch ataku histerii) wzbudziła u mnie raczej uśmiech niż zatrwożenie, ale z czasem przywykłam do jej grymasów (w końcu ludzie chorzy psychicznie nie zachowują się i nie wyglądają normalnie - jak się chce, wszystko sobie można wytłumaczyć) i jakoś poszło. Wyjątkowo spodobał mi się Viggo Mortensen - jako spokojny i wycofany, z poczuciem wyższości, bojący się o utratę autorytetu Freud - w takiej roli go jeszcze /chyba/ nie widziałam.

"Niebezpieczna metoda" wypadła w moim odczuciu całkiem przyzwoicie, może dlatego, że nie miałam wobec tego filmu żadnych innych oczekiwań, jak tylko chęć popatrzenia i pozachwycania się w/w trójką aktorów. I nie zawiodłam się. Otrzymałam wyjątek z biografii dwóch wielkich osobowości z dziedziny psychiatrii i psychologii (a nawet trzech, bo pacjentka z czasem także poszła w ślady swych uzdrowicieli, a nawet czterech - bo Otto Gross to także postać autentyczna) na tle epoki w jakiej przyszło im żyć. Film pokrótce zarysowuje różnice jakie dzieliły tych dwóch naukowców. Zdecydowanie w tym pojedynku bardziej sympatycznie wypada Jung.  Nie mnie oceniać prawdziwość i szerokość czy głębię tego spojrzenia, ja mogę się tylko zachwycać grą aktorów - dla niej na pewno warto zobaczyć "Niebezpieczną metodę" -  i życzyć sobie takiego życia, byśmy nie musieli się jej poddawać, chociaż... każde doświadczenie wzbogaca, obie strony. A może by być jak doktor  diabeł Otto Gross? Postać, jak to ktoś określił "genialna i tragiczna", żyjąca wg swoich zasad, w zgodzie z sobą i swoimi popędami, ale za to skłócona z całym światem?

czwartek, 5 lipca 2012

Jeden dzień - reż. Lone Scherfig

Nie mogłam nie zobaczyć „Jednego dnia”, skoro jego reżyserem jest Lone Scherfig. To jej „Włoski dla początkujących” przyprawiał kilka lat temu mnóstwo widzów o drżenie serca i rozbudzał marzenia o podróży do Włoch, jako remedium na smutek i melancholię życia. Później był nie mniej dobry „Wilbur chce się zabić” („Była sobie dziewczyna” jeszcze nie widziałam).

15 lipca 1988 roku, to dzień, w którym Emma (Anne  Hathaway) i Dexter (przefajny Jim Sturgess) przemówili do siebie po raz pierwszy, na uroczystości zakończenia edukacji w szkole średniej. Coś między nimi wtedy zaiskrzyło, ale nie na tyle, by rzucić się sobie w ramiona i spędzić upojną noc.  Przeczuwając, że łączy ich coś niezwykłego postanowili zagrać w grę „Spotykajmy się co rok w dniu, w którym poczuliśmy, że Ziemia pod nogami zadrżała”.  I tak, konsekwentnie przez 20 lat, porzucając na chwilę swe,  mniej lub bardziej zajmujące, zajęcia, czynili z 15 dnia lipca swoiste święto, spędzając  go zawsze razem. A opowieściom, zwierzeniom i chichotom podczas tych spotkań nie było końca. Tym bardziej, że Dexter wiódł nader światowe życie, został telewizyjnym prezenterem, a tym samym  pożeraczem damskich serc, tudzież ciał. 
Emma żyła mniej spektakularnie, ale na brak wrażeń, na swoją miarę, również nie narzekała.  Potrafiła rozkochać niejednego,  m.in.  Iana, granego uroczo przez – uwaga – syna Timothy’ego Spalla – Rafa!  

Właściwie to ta para,  Emma i Dexter  świetnie się uzupełniała, pewnie  na zasadzie harmonii przeciwieństw. Szkoda, że tak późno zdali sobie z tego w pełni sprawę, marnując na osobności mnóstwo czasu, który mogliby spożytkować wspólnie.  Ale, z drugiej strony - 20 lat dzień w dzień, ok. 7300 dni... Czy byliby w stanie to wytrzymać, przeżyć je równie pięknie jak te 20?
 Marek Grechuta śpiewał kiedyś „Najpiękniejsze/ważne sądni, których nie znamy”. Może coś w tym jest.

I na tym polega urok najnowszego filmu Lone Scherfig, zresztą, tak jak i poprzednich, wspomnianych na wstępie, że uczy, jak nie pozwolić  zawładnąć melancholii nad naszym życiem. Owszem,  nie wyklucza jej,  dostrzega jej piękno i pokazuje, że można  ją oswoić i żyć z nią w zgodzie.

środa, 4 lipca 2012

Słodkich snów - reż. Jaume Balagueró

Luis Tosar – to dla niego poszłam do kina w pierwszy wakacyjny, bardzo upalny, dzień lipca, odrzucając  „Jeszcze dłuższe zaręczyny” i „2 dni w Nowym Jorku”, wybrałam film „Słodkich snów”. Podobno thriller, na pewno produkcji hiszpańskiej, który wyszedł spod ręki Jaume Balagueró, twórcy słynnych [REC]-ów. No dobra, skoro wydałam na seans w wyśmienitym towarzystwie bezrobotnej córki, około 40 złotych (następnym razem, zamiast seansu, kupię jakąś nowość na dvd - przynajmniej reszta rodziny też się ucieszy), nie miałam wyjścia, musiałam się dobrze bawić. Pomagał mi w tym usilnie Luis Tosar, grający Cesara, dozorcę wytwornej kamienicy, chyba w Barcelonie. Cesar doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków, dla każdego lokatora ma w zanadrzu uśmiech i dobre słowo, jak trzeba to przepcha zapchany zlew, albo przypilnuje i nakarmi pieski – pupilki jednej z lokatorek. Tylko jedna osoba, smarkata Ursula, na pozór grzeczna uczennica i córeczka tatusia, podejrzewa, że Cesar prowadzi podwójne życie – swój zawsze wyczuje swego. 
Największym kłopotem Cesara jest to, że urodził się zaprogramowany na bycie nieszczęśliwym i nie czuje się z tym dobrze. Cierpi katusze, gdy spotyka ludzi odmiennych od siebie, zaprogramowanych na szczęście, nawet wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Aby sobie ulżyć, i sprawić choć trochę radości, chce za wszelką cenę doprowadzić tego typu osobników do psychicznej ruiny. Tym razem, za cel obiera Clarę, piękną kobietą, obdarzającą Cesara przy każdej okazji uroczym uśmiechem. Ale on wie, że to tylko formalny grymas dla dozorcy. Jaką drogę do szczęścia obierze i czy uda mu się go zaznać choć odrobinę? 

Tyle na wstępie, nie wypada więcej pisać,  jako że tytułem nalepienia filmowi etykietki „thriller”, mamy być zaskoczeni, a wcześniej niepokojeni, a nawet straszeni. Czy faktycznie tego doświadczałam podczas seansu? Nie bardzo. Cały czas miałam przeświadczenie, że gdzieś, podobny do głównego, motyw filmu już wcześniej na ekranie spotkałam. Po konsultacji z osobą towarzyszącą, zostałam oświecona, że faktycznie, w jednym z filmów Almodovara. Ale jako rzekłam, mimo swoistego deja vu, bawiłam się, jak postanowiłam na wejściu, nieźle. W końcu Luis Tosar, to jeden z najlepszych obecnie aktorów Hiszpanii. Mimo pewnej przewidywalności fabuły, scenariuszowych podpuszczeń bez rozwiązania, czas spędziłam miło i bezstresowo (czy to komplement, czy przygana, osądźcie sami). Prawdopodobnie o filmie zapomniałabym 5 minut po seansie, gdyby nie jedna fenomenalna scena, utwierdzająca w przekonaniu, że kłamstwo jest słodkie, a prawda gorzka (rozmowa Cesara z panią Veronicą).
Kończąc, Luisie Tosar, nie życzę ci słodkich snów. Śnij bardziej o południowoamerykańskim deszczu, albo o celi 211.