środa, 19 października 2011

Nawet deszcz - reż. Iciar Bollain

Mam pewien problem z tym filmem. Bardzo mi się spodobał, pod wieloma względami, ale nie chciałabym napisać jakiegoś kolejnego banalnego tekstu na temat okrucieństwa, cynizmu, chciwości białego człowieka, które niezmiennie, od wieków, charakteryzuje jego obecność na kontynencie amerykańskim. Biały człowiek, ciągle czuje się tam zdobywcą, kimś wyższym i lepszym od tubylców, których nawrócił, i ciągle jeszcze stara się nawracać na chrześcijanizm, sam gwiżdżąc sobie głosno na jego zasady. Mam ciągle w pamięci, a nawet całkiem niedawno sobie powtórzyłam „Wyprawę do raju – rok 1492” R. Scotta, którego „Nawet deszcz” jest poniekąd pewną wariacją na jego temat. Takim filmem w filmie.  Jesteśmy bowiem świadkami zmagań hiszpańskich filmowców (Costa – producent i Sebastian – reżyser) nad produkcją kolejnej opowieści o wyprawie Kolumba w poszukiwaniu drogi do Indii. Ale tym razem, twórcy filmu (w filmie) postanawiają skupić się nie na sylwetce wielkiego odkrywcy, lecz na mnichu Juanie,  który pierwszy przeciwstawił się, zwrócił w sposób ostry uwagę, na pazerność białych ludzi, bądź co bądź katolików, na nieludzkie traktowanie pokonanych Indian, którzy słowo Boże najeźdźców wzięli za dobrą monetę, zawierzyli im, a zresztą jakąż by mieli szansę ze swoimi łukami i dzidami na obronę przed agresją, wobec ich buchających ogniem patyków? Hiszpańska ekipa filmowa, ze względów oszczędnościowych, w poszukiwaniu plenerów i aktorów statystów, udała się do Boliwii, gdzie jak z radością podkreślał producent Costa, za dwa dolary biedni Indianie zrobią wszystko i to z pocałowaniem w rękę swych dobroczyńców. Niestety, może i dobrze sobie obliczył koszty filmu, ale nie przewidział trudności, których nastręczyli im biali ludzie z korporacji zajmujących się wodociągami i w ogóle gospodarką wodną na terenie tego kraju. W myśl powiedzenia: „kto kontroluje wodę, kontroluje życie, a kto kontroluje życie, ten ma władzę” postanowiono w Boliwii sprywatyzować wodę, także deszczówkę. Dlatego tytuł „Nawet deszcz” (nam zabrali). A jej cenę podniesiono o 300%.  Zaczęły się słuszne społeczne rozruchy. Pech chciał, że na czele rebelii stanął Indianin Daniel, odtwarzający główną rolę w filmie, rolę także buntownika o imieniu Autey, niezgadzającego się na narzuconą siłę chrystianizację. Sebastian (Gael Garcia Bernal) – idealista, czujący powinność i misję swego filmu, jako formę rekompensaty wyrządzonych przez Europejczyków krzywd oraz Costa (Luis Tosar) – cyniczny producent, muszą zrewidować swoje dotychczasowe poglądy na tle zaistniałych i nieprzewidzianych wydarzeń oraz relacji jakie nawiązują się między nimi a niepokornym Danielem. To prawda, ten film nie jest wielce odkrywczy, czy zaskakujący, ale miło jest, i nie chodzi nawet o ciemiężonych Indian, bo tym nic nie jest w stanie zrekompensować doznanych strat, miło więc, że pokazuje świadomość białej rasy, a przynajmniej jej części, jakiego spustoszenia dokonała i dokonuje nadal (przykład prywatyzacji wody w Boliwii, która faktycznie miała miejsce) na kontynencie południowo-amerykańskim. Wielką sympatię budzi aktor naturszczyk grający Daniela, obdarzonego wielkim talentem aktora amatora, ale i wielką odwagą i determinacją przywódcę rdzennych Boliwijczyków, mającym dosyć wykorzystywania ich przez białych (także na planie filmowym). Nazywa się on Juan Carlos Aduviri i bardzo chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć na ekranie. Tak, ten film rzeczywiście uwodzi, szczególnie takich ludzi jak ja, którzy wiele naczytali się o krzywdzie Indian i którzy nie mogą pogodzić się z misjonarską hipokryzją, będącą zasłoną dla niezaspokojonej chciwości i żądzy władzy białego człowieka. Reżyserka Ician Bollair oczarowuje widza nie tylko postacią Daniela, ale także Bernalem, którego uśmiech uwielbiam, no i odkrytym przeze mnie po raz pierwszy w tym filmie Luisem Tosarem, mającym już co prawda „parę” ról na swoim koncie, ale ja go dopiero tu zauważyłam i polubiłam i będę miała już teraz ciągle na oku. Nie wspominając o zapierających dech w piersiach plenerach, zdjęciach czy muzyce Alberto Ilglessiasa, współpracującego od lat z Almodovarem.

Podobała mi się w filmie także postać Kolumba i aktora, który go odtwarzał. Sebastian, jak już wspominałam, odstawił go przewrotnie na drugi plan, wysuwając na czoło skromnego mnicha, będącego jakby pierwszym w historii orędownikiem praw człowieka. Ciekawe było to, że w tym filmie w filmie, grał go aktor, stara wysłużona, z lekka zblazowana i zalkoholizowana  gwiazda kina hiszpańskiego (mówimy o roli, a nie prawdziwym aktorze), który światopoglądowo, mentalnie stoi jakby pośrodku między Sebastianem a Costą. Jest już on w takim punkcie swej kariery, a może nawet życia, że mu na niczym nie zależy. Samotny, opuszczony przez bliskich (gwiazdorstwo trzeba jakoś okupić), widzi i wyśmiewa, krótkowzroczność oraz powierzchowność zafascynowania całej ekipy a także Sebastiana, Indianami, ich językiem, krzywdą, kruchość jego wyrzutów sumienia, czuje, że  wszystko, cały reżysersko-aktorski zamysł filmu obliczony jest tak naprawdę tylko i wyłącznie na sukces ich autorów.

Tyle jesteśmy warci na ile nas sprawdzono, ile możemy dać ludziom. Tak też można by podsumować zmagania dwójki przyjaciół,  reżysera i producenta na planie filmowym. Bo zawsze jest tak, że wielka historia zawsze dzieje się obok, czy na równi z tymi małymi, jednostkowymi. Wielka filmowa produkcja reżysera idealisty zderzyła się z historią małego człowieka, która okazała się zwycięska? Choć można się domyśleć, polecam, by przekonać się oglądając „Nawet deszcz”. Film ten jest nie tylko protestem i formą  zadośćuczynienia win i krzywd, ale także niezłą, zgrabnie opowiedzianą historią o tym jak można samego siebie samym sobą zadziwić.

wtorek, 11 października 2011

Skóra, w której żyję - reż. P. Almodovar

Skóra, w której żyjemy, nie zawsze bywa tą, w której czujemy się dobrze i jesteśmy sobą. Almodovar pozostaje ciągle wierny poglądowi, że tak naprawdę, to coś, czyli skóra okrywająca nasze ciało, wraz ze swoimi wszelkimi otworami czy wypustkami, nie świadczy, nie może podstawą do jednoznacznej i podstawowej kategoryzacji ludzi wg płci, na mężczyznę czy kobietę. Tak naprawdę liczy się tylko to co mamy w środku, a konkretnie w naszej głowie, to coś czego nie można uchwycić, czego nie da się człowiekowi przeszczepić, ani wszczepić, czy zaimplantować. Ten sposób myślenia właściwie odnosi się do wszystkich kategorii podziału, nie tylko ze względu na płeć, ale i na wiek, czy ze względu na charakter pełnionych ról społecznych.  Patrzymy na człowieka 60-70 letniego i myślimy stary grzyb! A figę, ani nam się nie przyśni jakie fantazje i marzenia śmigaja temu grzybowi pod kapeluszem, ile energii w nim jeszcze drzemie, że nie jeden młody mógłby mu pozazdrościć. I na odwrót, ileż to dwudziestoparolatków czuje się psychicznie na 70 lat i marzy o emeryturze. Czy weźmy, niedaleko od swojego podwórka szukając, taką kurę domową… wydawałoby się, że nic jej innego w głowiej, jak tylko wygrzewanie kurczaków, a tu proszę, zdarza się, że i czaasem  drób oderwie się od ziemi i doleci aż na Mount Everest czy na Antarktydę.

Filmowa matka dwóch synów,  Roberta Ledgarda i Zeco,  też skromna gospodyni domowa, podejrzewa, że to po niej synowie odziedziczyli pierwaistek szaleństwa, który najwyraźniej ciężkie życie w niej stłamsiło.  Ale gdyby urodziła się w innej kaście społecznej, to kto wie, co by z niej wyrosło!

Zresztą, żaden z bohaterów nie jest taki w środku, na jakiego wygląda. Na przykład wspomniani bracia, z jednej matki, ale różnych ojców, Robert Ledgarde i Zeca. Zeca należy do tego rodzaju mężczyzn, z którego bardzo często naigrawa się Almodovar, czyli do tych obezwładnietych kultem macho.  Jest on w filmie sprawcą wszystkich nieszczęść, jakie spotkały głównego bohatera chirurga Roberto. Pewnego dnia pojawia się cichcem w jego domu, przebrany za tygrysa (dlaczego, dowiecie się w filmie). Strój w sam raz najlepszy dla takiego tchórza jakim jest w rzeczywistości, w tarapatach chowa się pod spódnicę mamusi, a jedynym orężem, którym potrafi władać, jest jego penis, który pobudzony czyni z niego bestię, ale taką śmieszną bestię, z przyczepionym ogonem do tyłka.
Roberto, jego brat, jest szanowanym chirurgiem plastycznym, wrażliwym mężczyzną, którego nikt nie podejrzewałby o pewne, niebezpieczne nawet, obsesje. W ciągu dnia roboczego oddany swej profesji, ale to czym zajmuje się po pracy, ma znamiona szaleństwa, które jednak mozna zrozumieć, gdyż wypływa ono po stracie dwóch ukochanych kobiet, stracie z powodu mężczyzn. By zadośćuczynić im krzywdę jakiej doznały bawi się w Boga, kształtując ciało jednego z nich, gwałciciela, na podobieństwo kobiety, którą kochał, swej żony Very. Prawda, że pomysł przewrotny? I uważam, że genialny! Tak powinno sie w przyszłości (a przecież chrirurgia plastyczna ma się coraz lepiej) postępować ze wszystkimi gwałcicielami – robić z nich kobiety i wystawiać na żer takim samym mężczyznom, jakimi oni kiedyś byli, niech wiedzą!
.
To tyle na temat „Skóry, w której żyję”. Filmy Almodovara mają to do siebie, że lepiej się je ogląda, niż o nich pisze. Przynajmniej w moim przypadku. Czy ten film polecam? Na pewno nie wszystkim, tylko tym, którzy lubią filmy hiszpańskiego reżysera. Co prawda, reklamuje się go jako thriller i ten film nim także jest, czy jednak trzyma w napięciu? Bardziej chyba służy rozkoszy pławienia się w pięknie obrazów, jakie serwuje nam mistrz Pedro. Tym razem nie ma za wiele krzykliwych barw (ale są, np. przyjęcie), tonacje kadrów są bardziej pastelowe, a wnętrza bardzo eleganckie, żadnego kiczu, do jakiego przywykliśmy.  Chirurg plastyczny to zamożny człowiek, którego stać na przestronny gustownie urządzony dom oraz na wytworne garnitury. Ale nie tylko scenografia urzeka.  Przepiękne, jak zawsze, są u Pedra kobiety, i to nie tylko te młode, jak Vera, czyli z idealną figurą Elena Anaya, czy Blanca Suarez grająca córkę Roberta, Normę, ale także panie starsze, a szczególnie odznaczająca się wielką urodą,  szlachetnymi rysami twarzy, Maria Paredes. Uroda panów nie odstaje od urody pań. Antonio Banderas, wiadomo, czy choćby młody Jan Cornet grający pechowego Vincenta.

  „Skóra ... „ trzyma w napięciu, lecz tylko do pewnego momentu. Ale miłośnikom kina Almodovara  w ogóle to nie szkodzi, bo przecież w jego filmach mniej chodzi o napięcie, a bardziej o odwrócenie się na pięcie i wzruszenie ramionami, wobec wszelkich podziałów, jakimi ludzie posługują się wobec siebie, na podstawie oznak, cech, zachowań zewnętrznych, po to tylko, by niepotrzebnie utrudniać sobie życie. Cięzko bowiem żyje się w nieswojej skórze, będącej niekoniecznie naszą wiarygodną wizytówką. Bywa ona naszym więzieniem, z którego udaje się wyrwać, tylko najsilniejszym i najbardziej zdesperowanym. Ale przeżyć się da, dzięki sobie i swemu życiu wewnętrznemu, którego dobrym wspomagaczem może być joga, czemu mistrz Pedro daje mocny wyraz w swym filmie. Sam nie będąc praktykującym, oddaje jej jednak należny hołd, mając moje gorące w tej materii poparcie.

poniedziałek, 10 października 2011

Festen - reż. T. Vinterberg

60-te urodziny ojca i dziadka to piekna okazja do spotkania rodzinnego. Tym bardziej, że jest gdzie świętować. Szacowna, powszechnie szanowana, głowa rodziny, Helge (Henning Moritzen) jest właścicielem sporego domu  w pięknym sielskim plenerze Z różnych stron Danii zjeżdżają na tę uroczystość dzieci jubilata. Christian (Ulrich Thomsen), Michael (Thomas Bo Larsen) i Helen (Paprika Steen).Ojciec z każdym z nich, jeszcze przed przyjęciem, zamienia słowo, podczas gdy matka, jego wierny cień, miło się do wszystkich uśmiecha, jak zawsze.  Ale do Christiana, najstarszego syna, ma specjalną prośbę, chce aby to on wygłosił słowo na cześć niedawno zmarłej samobójczą śmiercią siostry. Ten zgadza się bardzo chętnie, a nawet twierdzi, że jest do tej przemowy przygotowany. Ojciec nie zdaje sobie sprawy, jaką burzę szykuje mu jego pierworodny.
„Festen” jeden z pierwszych filmów założyciela Dogmy, Thomasa Vinterberga, jest w swej wymowie filmem porażającym i przerażającym. Zresztą, realizacyjnie, zgodnie z założeniami tegoż filmowego zrzeszenia, także, patrząc z perspektywy 13 lat, mógł bulwersować.

Nawet teraz, w drugiej dziesiątce XXI wieku, kiedy z tematem molestowania w ogóle, a już tym bardziej na gruncie rodzinnym, jesteśmy jako tako oswojeni (chociaż, tak na dobrą sprawę,  nigdy się z nim nie będzie można na dobre oswoić) „Festen”sprawia, że widz nieruchomieje z oburzenia i gniewu.  A co dopiero, jakim wstrząsem, musiał być ten film, 13 lat temu. Nie orientuję się jak dawno molestowanie seksualne przestało być tabu w Danii, czy innych krajach Zachodu, u nas stało się to całkiem niedawno. Ludzie, którzy przez lata, czasem kilkanaście, czasem kilkadziesiąt, ukrywali swe traumy, zaczęli w końcu mówić o nich głośno i wyraźnie, z konkretnym wskazaniem na winowajców, na tych, którzy ich życie uczynili koszmarem, zamrozili  pozytywne emocje, marzenia, normalny seksualny rozwój.  Przedstawiali, tak jak Christian w „Festen”, niepojęty dla normalnego człowieka, obraz zakłamania, hipokryzji, cynizmu, obojętności, egoizmu, okrucieństwa jaki przejawiali dorośli ludzie, najbliżsi dzieciom, do których te miały bezgraniczne zaufanie,jako do swoich rodziców czy krewnych. Niestety, bardzo często, miało to miejsce na łonie uświęconej, wystawionej na piedestał, w naszej chrześcijańskiej kulturze podstawowej komórki społecznej jaką jest rodzina. I nie wiadomo co gorsze jest dla molestowanych dzieci, sam akt molestowania, równie poniżający (jak bardzo bowiem  trzeba gardzić, często własnym, dzieckiem i mieć go za nic, by traktować go jako obiekt seksualny, służacy tylko do beznamiętnego zaspokojenia swej chuci), czy brak wiary innych dorosłych (równie bliskich) w słuszność dziecięcych skarg, żalów, posądzanie ich o konfabulację, czy jakieś intrygi. Co doprowadza te skrzywdzone dzieci do życia w nieustającym we wstydzie i poczuciu winy,  a dalej bardzo często do prób samobójczych, nawet po latach od czasu molestowania. Ta straszna pustka, wspomniany wstyd, poczucie winy (no bo skoro inni nie wierzą i posądzają o konfabulację), wspomnienia poniżenia, strachu, obrzydzenia, poczucie ciągłego brudu,  te zabite marzenia o czystej miłości cielesnej, sprowadzaja ofiary molestowania w otchłań, gdy tymczasem ich sprawcy cieszą się powszechnym szacunkiem. Tak, to zamiatanie tych wszystkich moralnych śmieci rodzinnych pod dywany i chodniki rodzinnych izb i salonów, bo przecież, nie można kalać własnego gniazda, jest tak samo naganne jak samo molestowanie. I na to film Thomas Vinterberga również kładzie mocny akcent. Może trochę za słabo (moim zdaniem) postawiono na winę kobiet w rodzinie, najczęściej matek, które kryją niecne postępki swych mężów, udają że ich nie widzą lub wręcz jawnie je bagatelizują, wpędzając dzieci w pułapkę samooskarżeń. Bo co? Dlaczego te kobiety tak postępują? Ze wstydu, z bezsilności, ze strachu co będzie, gdy się wyda? Bo co ludzie powiedzą? Bo mąż będzie szukał zaspokojenia seksualnego poza domem, bo brudy pierze się w domu itd. Nie rozumiem tych kobiet, czy nie czują one obrzydzenia do mężczyzn, którzy wykorzystują niewinne dzieci, mnie już na samą myśl robi się niedobrze, a one z nimi śpią, podają im posiłki, uśmiechają się do nich? Bo co, lepszy taki facet, niż żaden? NIEPOJĘTE.

Tak jak mówiłam, "Festen" wyprzedza ten okres jaki nastąpił u nas niedawno w Polsce, i pokazuje, jakie to jest ważne dla ofiar molestowania, by się oczyścić z tego brudu, przez publiczne ujawnienie kryminalnych wyczynów ojców rodzin, dziadków, wujków etc. Tu nie chodzi o sensację, jakby się komuś mogło wydawać... Te wszystkie artykuły, reportaże, audycje, książki, których tak dużo było ostatnio, temu właśnie mają służyć, by ludzie molestowani w dzieciństwie nie musieli się zabijać z tego powodu, by mogli żyć, muszą to z siebie wyrzucić, za wszelką cenę,  jak Christian z "Festen". A rodzina powinna takie bezduszne molestujace kanalie, kimkolwiek by oni nie byli, jakikichkolwiek by ról społecznych nie pełnili, wykluczyć ze swego grona, po prostu potraktować ich z taką samą ignorancją i pogardą, z jaką oni traktowali swe własne dzieci, czy krewnych.
Polecam, polecam. Ciężkie, smutne kino, ale warto, by zdać sobie jeszcze raz sprawę ile błota jest w tej naszej pięknej, czystej, eleganckiej, uśmiechniętej, cukierkowej, uładzonej na pokaz rzeczywistości.