czwartek, 29 listopada 2012

Sponsoring - reż. Małgośka Szumowska



Pewna pani, z magazynu dla kobiet "Elle", ma za zadanie napisać artykuł na temat sponsoringu, czyli, nie owijając w bawełnę, prostytuowania się  studentek. "Mam dosyć tego smrodu" tak, mniej więcej, zwierza się dziennikarce, jedna z dwóch wybranych respondentek, rodowita Francuzka, pseudonim Lola.  Dziennikarka, zaniepokojona o kondycję psychiczną swojej rozmówczyni,  z troską pochyla się nad zniesmaczoną dziewczyną (właśnie przed chwilą skończyła swoją opowieść o blaskach i cieniach praktyki fellatio). Ta zaś kończy: "mam dość smrodu blokowisk, tanich swetrów, perfum, taniej kuchni". Uff! Można z ulgą odetchnąć! Problemem dla ambitnych inaczej studentek nie jest samo przeżycie kolejnego dnia w wielkim mieście, ale standard tego przeżycia, który wyraża się  nie tylko marką nowego ciucha, ale nawet rodzajem tworzywa, z jakiego wykonany jest wibrator.

"Sponsoring" -  "prostytucja".  Brzmi różnie, a znaczy samo, z tym, że to pierwsze brzmi lepiej. Bardziej godnie, czysto, nowocześnie, jak towar z wyższej półki. Sponsoring działa pod płaszczykiem kamuflażu wzajemnej pomocy, o pieniądzach mówi się, i daje, jakby mimochodem, jakby nie były celem samym w sobie. Bogaty pan pomaga ubogiej studentce zapłacić czesne, ona zaś ukoi jego tęsknotę za czułością i seksem, jakich nie daje mu żona. Nie ma to jak dobre samopoczucie. Gdy się chce, zawsze można o nie zadbać.

Ze szczególnym rodzajem sponsoringu mamy także w rodzinie, na przykładzie małżeństwa Anny (naprawdę świetna Juliette Binoche, sceny z jej udziałem zaliczam do najlepszych w filmie) i Patricka Jest mąż i ojciec rodziny, którego zadaniem jest pojawianie się od czasu do czasu w domu i dostarczanie kasy na zaspokajanie potrzeb dzieci. Żona można powiedzieć, w tym przypadku, zarabia na siebie.  Ich wychowanie go kompletnie nie interesuje.  W zamian za sponsoring mają się dobrze uczyć i opowiadać dokąd wychodzą z domu i kiedy wrócą. A żona ma przygotować wykwintną kolację dla szefa męża i ładnie podczas niej wyglądać.

Film przeraźliwie smutny, z ekranu zionie pustką,  czasem trochę zaiskrzy seksualne napięcie, a przynajmniej jest taki zamiar. Nie ma głębokich prawdziwych więzi między kobietami i mężczyznami. Jedyne prawdziwe co między nimi istnieje to kłamstwo i oszustwo. Wszyscy coś lub kogoś udają.  Grają role porządnych studentek, namiętnych kochanek, zagubionych mężczyzn, ojców, żon i matek. Nie udają tylko dzieci, do czasu...  A najpowszechniejszą relacją między ludźmi nie jest miłość, a świadczenie sobie wzajemnie usług, takich jak na przykład:  usługi gastronomiczne, pokojowych, sprzątaczek, praczek, usługi seksualne, o! Te są zarezerwowane  raczej dla kobiet młodych. Mężczyźni co bardziej nieśmiali, czy ubożsi, od lat 12 do 102, zawsze, o każdej porze dnia i nocy, mogą polegać na usługach pań w internecie, oferujących przebogaty repertuar filmów porno. Czy kobiety i mężczyźni potrzebują jeszcze instytucji małżeństwa?  Powoływać na świat dzieci, wspólnie jadać posiłki i rozchodzić się po nich do swoich zajęć, można bez ślubu. A seks każdy i tak załatwia sobie na własną rękę (czasem dosłownie).  A związki uczuciowe, może coraz częściej, i łatwiej, jest organizować w ramach swojej płci, bo łatwiej się porozumieć na płaszczyźnie emocjonalnej kobiecie z kobietą niż z mężczyzną (ten sam aspekt w omawianym przeze mnie na blogu filmie „80 dni” – polecam), i na odwrót.

A teraz pytanie, czy "Sponsoring" mi się podobał. Jak do tej pory filmy Małgorzaty Szumowskiej przyjmowałam z dość dużą aprobatą. Do filmu Małgośki Szumowskiej miałam spory dystans. Już ta kumplowska forma imienia jakie nagle przybrała, nowy image reżyserki - na Jima Morrisona - no super, bardzo mi się to spodobało, serio, odmłodniała o jakieś 13 lat :), ale wzbudziło trochę nieufności, sygnalizowało zbyt duże pobudzenie, a to nie zawsze dobrze robi w każdej sprawie, usypia czujność i samokrytycyzm.  Ale ok., wiadomo, że coś się dzieje w życiu reżyserki. Może wyrwie się z kręgu śmierci i zacznie kręcić o miłości, myślałam sobie. Choć te o śmierci, przypadły mi do gustu. 
Z zasady staram się nie czytać recenzji przed zobaczeniem filmu.  Tym razem było to bardzo trudne. Już przed premierą rozgorzała powszechna dyskusja, nie tylko na temat filmu. Kwestie etyczne (sprzedaż ciała) o które film zahacza, okazały się jak zawsze żywe i poruszające. Nie mogłam sie powstrzymać, by nie zerkać i wiele słów dezaprobaty wobec najnowszego filmu Małgośki do mnie przeciekło. Na przykład, że scena z jedzeniem makaronu niesmaczna. A tu się okazuje, że makaronowa konsumpcja w wykonaniu dwóch pań Binoche i Kulig (grającą Polkę w Paryżu, drugą respondentkę wywiadu na rzecz artykułu), to niezła gra wstępna. Może się nie podobać jej obserwatorom, bo panie plują i prychają tym makaronem na prawo i lewo. Bawią się jedzeniem jak małe dziewczynki – takie wyzwolenie się z grzecznościowych konwenansów czasem dobrze robi.  Jak wiadomo - jedzenie, tak jak zaspokojenie każdej fizjologii, może być sferą intymną i podniecającą, może być seksy (że wspomnę nieodżałowaną, wyciętą przez Wajdę, scenę Kaliny Jędrusik i Daniela Olbrychskiego w salonce w „Ziemi Obiecanej”), a wszystkim orgiom seksualnym zazwyczaj towarzyszy wielkie żarcie.  W ogóle warto zauważyć, że cała fabuła „Sponsoringu” kręci się wokół seksu i jedzenia. Tak jak całe nasze życie. Pani redaktor równolegle przygotowuje artykuł o sponsoringu i kolację dla szefa męża. Jakże wymowna i zmysłowa druga, oprócz makaronu, scena z artykułami żywnościowymi, tym razem z małżami, wykrawanymi z muszel.  Oj, Małgośka! ty świntuszko! :)

Pisano, że Szumowska  nie osądza nikogo z bohaterów, nie stoi jasno za żadną ze stron, czy to męską czy kobiecą. Ale wyczuwam jednak nutkę żalu, iż niestety, mężczyznom i kobietom nie za bardzo jest razem po drodze. Spotykają się na krócej, lub dłużej, w łóżku czy przy stole, po czym idą każde w swoją stronę. Ani to dobrze, ani źle, tak jest, smutnawo jest. A ile każdy wyciągnie z tej sytuacji dla siebie, to już sprawa indywidualna, zależy od zdolności przystosowawczych osobnika, czyli inteligencji.

Film ma także dwa inne tory, życie intymne studentek i życie intymne kobiety zamężnej w średnim wieku. Te pierwsze są wolne, młode, niezależne, mają bogate i urozmaicone życie seksualne. Życie intymne kobiety zamężnej na ich tle wypada bardzo blado. Właściwie  go nie ma. Wszystkie panie, wszytko jedno ile razy i na jaki sposób współżyją z mężczyzną spotykają się w tej samej próżni. Nie ma w tym filmie także miłości, czasem odzywają się jakieś jej stare resztki. Czasem pojawi się coś na kształt jej pragnienia. Wszyscy żyją w jakiejś martwocie, gdzie siłą napędową są głównie pieniądze i seks. Było? Było! Setki razy. Ale nigdy w polskim filmie z udziałem gwiazdy naprawdę światowego formatu, taką jak Juliette Binoche.  Wielkie szczęście miała Małgośka, że udało się namówić Julkę do zagrania w „Sponsoringu”.  Mlode aktorki Kulig i Demoustier także zebrały sporo pochwał, ale prawdziwą głębię nadali filmowi prawdziwi wyjadacze, aktorzy ze sporym doświadczeniem, zarówno zawodowym jak i życiowym.
Sceny erotyczne z udziałem wymienionych pań, o mniej znanych nazwiskach, są, owszem, urocze, nawet te nieco bulwersujące, zrobione są w taki sposób, że bardziej jej uczestnikom współczujemy, niż się gorszymy.  Studentki mają kwitnące ciała, ale mentalnie wydają się martwe.  Życie zaczyna się, gdy w kadr wchodzi, szara i zwiędnięta Binoche. Brawa dla aktorki, za to, że większą część filmu gra bez makijażu.

Uważam, że było nieźle. Pierwsza połowa filmu z lekka nudnawa, do tego stopnia, że zaczęłam podejrzewać, że Małgośce odbiło i zaczęła na siłę odreagowywać wcześniejsze filmy o śmierci, robiąc pusty film o seksie.  Na szczęście, druga połowa okazała się znacznie ciekawsza, oferująca wachlarz bogatszych odcieni ludzkich doznań. Jeśli po filmie zostaną w głowie na dłużej choćby dwie trzy sceny, które uważa się albo za piękne, albo za dojmujące, dające do myślenia, powód do zachwytu, jakiegokolwiek, to warto było dany film zobaczyć. „Sponsoring” na pewno takie ma.

6/10


niedziela, 11 listopada 2012

Zły porucznik - reż. Werner Herzog

Pamiętam, że po filmie A.Ferrary, pod tym samym tytułem, poczułam się taka uskrzydlona,  stwierdziłam, że w kwestii nawracania może więcej niż niejeden ksiądz ze swoim wymęczonym kazaniem w kościele. :)
Herzog jest zdecydowanie bardziej laicki, ale i bardziej poetycki. Stworzył coś na kształt bluesowej ballady o życiu człowieka, który ma dobre serce, ale nie zawsze na tym dobrze wychodzi. I czasem, by utrzymać się na powierzchni wody (życia) niosącej wszelki śmieci i odpady, musi być bardzo zły, niczym zwierzę przybrać kolory ochronne środowiska, w którym przyszło mu się obracać.
"Zły porucznik" Niemca nie jest remakiem filmu Ferrary. Bardziej inspiracją, może dlatego dał taki sam tytuł. No bo o zabieg marketingowy raczej go nie można posądzać (choć przeczytałam na filmwebie, że to producenci uparli się przy tym tytule, wbrew jego woli).

Wspaniały pomysł, aby akcję filmu o zgniliźnie moralnej i o próbach odradzania się z niej umieścić w Nowym Orleanie, tuż po przejściu huraganu Katrina. Spacerujące po ulicach krokodyle, szwendające się po mieszkaniach legwany - sami już nie wiemy, czy uwolniła je powódź, czy bardziej wyobraźnia nawalonego bez przerwy porucznika. No i poza tym jest na co popatrzeć, nowoorleańska zabudowa na szczęście nie cała uległa zniszczeniu. A i muzyka cały czas utrzymana w nowoorleańskim klimacie.

Film jest rewelacyjnie dopracowany - zdjęcia znowu spod ręki, ulubionego (ostatnio) przez reżysera, operatora Petera Zeitlingera, muzyka - to już mówiłam, również świetna, w końcu sam Mark Isham ją pisał, plus ozdobniki z utworów rasowych bluesmanów. Aktorstwo znakomite! Cage - jak za starych dobrych czasów "Ptaśka", "Red Rock West" czy "Pocałunku wampira" - a propos tego ostatniego tytułu - porucznik sam wygląda jak wampir zabłąkany w świetle dnia na nowoorleańskich, często jak wyjętych z horroru, ulicach. Wspaniała gra, zarówno ciałem (przekrzywiona sylwetka), jak i twarzą - ten wampiryczny śmiech przemieszany z grymasem bólu, czy to egzystencjalnego, czy narkotycznego, wszystko się miesza i staje się jednym.

Właśnie,  ten zły porucznik Terence McDonagh czy to aby nie współczesny samotnik Nosferatu, który nocą wyrusza na łowy i wysysa z ludzi zamiast krwi, narkotyki, bez których nie może, tak jak stary Nosferatu, żyć. I tak jak Nosferatu, przy całej grozie swych praktyk zachowuje on ludzkie odruchy, których czasem brakuje tym z pozoru przyzwoitym, jak Stevie Pruit (Val Kilmer).
Herzog, w najnowszych filmach, czerpie ze swoich starych dzieł, umiejsowiając tamtejszych  romantycznych bohaterów, w czasach współczesnych. Jakże mizernie teraz wypadają. Pulsująca krew wysysana z szyi zmysłowej piękności zamienia się w syntetyczny proszek konfiskowany pierwszej lepszej dziewczynie. Szaleństwo dzikich pionierskich wypraw w południowo-amerykańską dżunglę zamienia się w pospolite gremialne spływy amatorów sportów ekstremalnych i szaleństwo matkobójcy z usesańskiego przedmieścia , w otoczeniu plastikowych flemingów. A melodie największych operowych arii, na których dźwięk zamierała amazońska dżungla, zastępuje monotonne kazania jakiegoś byle kaznodziei puszczane z tranzystorowego radia -" Fitzcarraldo" w opozycji do "Synu, synu,cóżeś ty uczynił".
Może dlatego obecnie Herzog, zniesmaczony naszym oswojonym plastikowym światem, ucieka na sam jego kraniec albo w głąb starych francuskich jaskiń, lub do cel ludzi skazanych na karę śmierci?

A wracając do "Złego porucznika" - mnie urzekł, wraz ze swoim niejednoznacznym zakończeniem, ni to snem, ni transem, ni jawą. I ta dzielność tego mężczyzny.. Żadnych pretensji do losu, pełna afirmacja życia, a raczej piekła, powolnej agonii. Wszelkie i liczne ciosy porucznik przyjmuje z godnością (na swój sposób), odparowuje je samo/dzielnie. Nie woła na pomoc Boga, nie boi się Go, nie jest mu potrzebny, bo nie boi się piekła, mając je na co dzień, nauczył się w nim żyć i ... jakoś mu to idzie. I nawet bywa człowiekiem.

Prawie dwa lata temu oceniłam na: 9/10

sobota, 10 listopada 2012

Dokąd teraz? - reż. Nadine Labaki

W zwariowanym świecie wojen rozpętywanych przez zacietrzewionych mężczyzn, łkającym kobietom pozostaje tylko sprzątać to, co po nich zostało. Dyżurnym i jakże wdzięcznym tematem, bo zawsze pod ręką, są różnice światopoglądowe i religijne. Tak niewiele potrzeba by sięgnąć po sztachetę czy inną, bardziej poważną broń, by przylać sąsiadowi. Wystarczy złamany, być może przypadkowo, krzyż, albo wejście kóz  do meczetu i odważni mężczyźni przystępują do boju. A kobietom już brakuje łez, by ich opłakiwać. I przychodzi moment, gdy mówią dość. Musimy z tymi facetami coś zrobić, przekierować ich energię w inne rejony. Wykorzystują swą inteligencję, wdzięk i talenty kulinarne oraz aktorskie. I udaje się. Także dzięki temu -  ważne!!! -  że miejscowi kapłani, imam i ksiądz, nie podżegają a gaszą wraz z nimi pożar. Ładna bajka? Może i tak, bo akcja filmu dzieje się na malutkiej libańskiej wiosce, do której docierają tylko echa większej wojny, ale czasem dotrze też, niestety, jakaś zbłąkna kula. Ale ja wierzę w siłę kobiet, że wreszcie zrobią porządek nie tylko na swoim podwórku.
A jeśli ktoś jeszcze nie wie, dlaczego politycy nie chcą zalegalizowania wyrobów z konopi, po zobaczeniu filmu doznają oświecenia w tej materii. :)

Dodam jeszcze, że "Dokąd teraz?" jest filmem pięknym. Także pod względem obrazu i dźwięku. Pełnym ciepła, radości, humoru mimo wojennej scenerii w tle. Jest kilka mocnych wzruszających scen, kiedy kamienieje się z uśmiechem na ustach. No i jest piękne zakończenie, wpisujące się w tytuł, z pytaniem, nadzieją i niepokojem jednocześnie, czy mężczyźni w ogóle potrafią, a jeśli - to na jak długo, odnaleźć się w świecie zgody i pokoju? Hmm, przewróćmy może kilka kart z historii świata, jakiegoś kraju...  ?

Labaki zadedykowała swój film matkom, a ja te kilka moich słów o nim dedykuję wszystkim Polakom, którym jest smutno, iż z powodu święta narodowego nie spotkamy się jak jeden naród właśnie na wielkim wspólnym piwie. A może na drugi rok, kobiety,  skrzykniemy się i urządzimy babski marsz z okazji 11 listopada? Pokażemy facetom jak się świętuje? Lepszy taki marsz niż pogrzebowy. Ciągle mam w pamięci początek filmu i tę przejmującą pieśń żałobną wraz ze swoistym tańcem kobiet w pochodzie na dwa odrębne cmentarze sąsiadujące tuż, tuż ze sobą.

9/10 -moja ocena.

sobota, 3 listopada 2012

Centrum świata - reż. Wayne Wang

SAMOTNI W CENTRUM ŚWIATA.
Po wybrzmieniu ostatnich szlochów  Richarda Longmana (Peter Sarsagaard) i zamknięciu sceny wieńczącej, jak i wcześniej otwierającej film, na usta ciśnie się: "Panowie, kobiety są takie, jakie sobie wychowaliście, albo inaczej -  na jakie zasługujecie". Skoro za pępek świata uważacie to, co one mają poniżej swego pępka, to się nie dziwcie, że kiedy nagle przychodzi wam kaprys przeżycia czegoś więcej,  one nie potrafią zmusić się do miłości, nadal traktują was jak bankomat do pobierania pieniędzy.
Fabuła filmu, odwrotnie do emocji jakie niesie, nie jest skomplikowana. Richard i Florence (Molly Parker) spotykają się w nocnym klubie. Ona, perkusistka z zamiłowania, dorabia tu jako striptizerka i tancerka, on jest zmęczonym po całym dniu siedzenia przed komputerem informatykiem-biznesmenem, pragnącym wieczorem niezobowiązującego relaksu. Obydwoje wydają się być sobą zafascynowani. Mężczyzna zaprasza ją co wieczór do swego stolika na krotochwilną,  pobudzającą rozmowę, będącą przedłużeniem ekscytacji jej osobą podczas występu.
W końcu Richard stawia swej ulubienicy wyzwanie - kilkudniowy wspólny wyjazd do centrum rozrywki i łatwej rozkoszy -  Las Vegas. Kobieta po chwili wahania, uzyskując od obietnicę, że intymne spotkania między nimi ograniczą się do kilku godzin nocnych, wyraża zgodę. Na miejscu  Richard doświadcza na swej skórze prawdy znanej od setek lat, że  pieniądze szczęścia nie dają, ale ... pozwalają, umożliwiając zaspokojenie wszelkich potrzeb fizjologicznych w luksusowych warunkach, przeżyć życie w miłym błogostanie. Czy to aby nie wychodzi na jedno?
 No i, jeszcze jedna oczywistość -  mężczyźni mają pieniądze i władzę, z której potrafią korzystać. Kobiety zaś mają seksapil i władzę, z której stanowczo nie potrafią, nie chcą korzystać.
Film bardzo dobry.
8/10 (a co tam, może i ja zacznę punktować?)